Nie dałem znaku chłopce, ona i tak ruszyła za mną jak przestraszone piskle za kurą. Nie zwróciłem na nią uwagi.
- I co teraz? - spytała. Nie odezwałem się. Coś mi podpowiadało, że to jeszcze nie koniec. Blizny na mojej twarzy pulsowały.
Powietrze było rześkie, odczuwałem chłód tej nocy przez cienki materiał mojej koszuli
- Za murami zapomnisz o tym zdarzeniu - powiedziałem, już na wstępie postanawiając, że otruję ją monodlicą czerwoną. Nie był to śmiertelny środek, powodujący szybkie omdlenie i halucynacje podczas około 10-godzinnego snu, a jedynym skutkiem ubocznym był sztuczne uczucie kaca i silna migrena. Nie czułbym się winny, moje sumienie było niemal do cna uśpione. Po wielu latach nauczył się nie zwracać uwagi, ilu pada pod jego nożem. Zabijał, kiedy uważał to za konieczne. Nie było w tym żadnych wywodów czy filozofii. Śmierć to śmierć. Jest przeznaczona każdemu.
- Ale jak miałabym... - zaczęła, ku mojej irytacji.
- Zamknij się - przerwałem jej zimno, nie mając zamiaru słuchać jakichkolwiek "ale". Każde jej "ale" zbliżało ją do życia, którego nigdy nie chciałaby znać.
Przeniosłem ciała przez mniejsze wrota, po kolei, gdyż w tak małym przejściu nie miałem możliwości przeniesienia obu opryszków. Ominąłem ganek, gasząc świecę opuszkami palców. W ciemności czułem się pewniej. Fakt, że ktoś nie może mnie dojrzeć było jak objęcia matki. Cienie owijały się wokół mnie niczym matczyne ramiona, chroniąc przed zmysłami tych, którzy chcieliby mnie dopaść. Noc im na to nie pozwalała. Noc była po mojej stronie.
- Przeszli na drugą stronę! - krzyk brzmiący jak ryk bawołu przywołał mnie do rzeczywistości. Niedobrze. Widzieli dziewczynę. Teraz jej jedyną nadzieją była ucieczka i to, że nie zdołają jej rozpoznać, gdy wróci w to samo miejsce. Że nie zdradzi nikomu, co zaszło tej nocy.
Zagwizdałem wysoko, przenikliwie, mając nadzieję, że wierzchowiec odpowie. Jak ja nie cierpiałem koni. Nie miałem totalnie szczęścia do tych zwierząt, choć moje umiejętności jeździeckie nie odbiegały zbytnio od przeciętnego zwiadowcy. Może ja nie miałem do nich ręki. Nie zdołałem się jednak bliżej zaprzyjaźnić z żadnym z nich.
Tym razem jednak wierzchowiec jakby wyczuł, że coś się kroi. Uniósł łeb i zastrzygł uszami nieopodal miejsca, gdzie go zostawiłem. Szaropopielata sierść zlewała się z otoczeniem, przez co nie rzucał się w oczy. Ruszyłem ku niej. Wtedy sobie przypomniałem, że to była klacz. Obok niej stał ciemny mustang, przeznaczony na ciała. Nie mogłem zbytnio obciążać jednego konia, gdyż to mijało się z celem. Rzuciłem jedno na ich grzbiety po jednym trupie, modląc się, aby dziewczyna umiała jeździć konno.
- Wsiadaj na jednego i trzymaj trupa, żeby nie spadł - powiedziałem, wsiadając w pośpiechu na klacz. Zarżała niespokojnie, buntowniczo i nerwowo stawiając kroki w przód i w tył.
Usłyszałem kroki na blankach nad głową i świst strzały. Zaraz jak popędziłem konia, poczułem palący, przeszywający ból w piersi. Z mojego gardła wydał się krzyk bólu.
- Nie w niego, idioto! - powiedział ktoś na murach. Odlatywałem przez ból - W konia!
Klacz popędziła przez bezdroża, w kierunku przyleśnych chat, zanim łucznik nałożył kolejną strzałę na cięciwę. Usłyszałem świst. Chybił.
Zmusiłem się do pozostania przy zdrowych zmysłach. Ten dupek przebił strzałą moje płuco. Z trudem łapałem powietrze. Przez materiał ciekła krew, było mi duszno i gorąco.
Zdałem się na instynkt konia, walcząc z sennością. Wprowadziła nas między drzewa, omijając chaty. Walczyłem o każdy łyk powietrza, jednak nie na wiele się to zdało. Poczułem w ustach smak krwi. Strzała tkwiła w piersi.
Moje zmysły świrowały, nie rozróżniałem kierunków, nie wiedziałem, gdzie jestem. Wszystko się rozmazywało. Serce pracowało jak szalone, starając się uzupełnić ubytki krwi. Gdybym tylko sięgnął po wywar z szkarłatnika ostrego...
Nagle poczułem gwałtowny ból w głowie. Chyba upadłem na ziemię. Jęknąłem, usłyszałem, jak tętent kopyt się oddala i zwalnia. Usłyszałem kobiecy krzyk, ale nie umiałem rozróżnić słów.
- Cholera... - syknąłem, zakaszlałem, dławiąc się własną krwią. Odwróciłem się na bok, abym mógł złapać oddech. Potem nie widziałem już nic. Krzyk był bliższy, ale coraz bardziej niezrozumiały.
Nie często zdarzało mi się stracić przytomność...
<Jestem wielce ciekaw, jak go uratujesz, Margles c: >
Niezłe zagranie ;) Coś wymyślę...
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia c:
Usuń