Stałem niewzruszony w jego gabinecie, niedaleko okna, spoglądając bezczelnie w jego oczy nieugięcie. Nie miałem zamiaru płaszczyć się przed byle baronem z Tierra'y. To nie było w moim stylu. I tak nie wyglądał na nikogo, kto zasługiwałby na taki szacunek, a przynajmniej nie z mojej strony. Segregowałem ludzi do różnych worków, każdego traktowałem w taki sposób, jaki chciałem. Zależy, czy chciałem kogoś uwinąć sobie wokół palca, czy też nie. Ten tutaj niewiele różnił się od ludzi, których niedawno zabiłem.
- Pieczęć przepadła wraz ze skarbem - powtórzyłem niewzruszony - Moje głowne zadanie zostało wykonane, baronie Rugielu. Ludzie, których uznał pan za niebezpiecznych, nie żyją. Wpadli w moją zasadzkę, zanim przekroczyli granicę.
- Ale pieniądze! - rzucał się nadal. Działał mi na nerwy - Wiesz ile właśnie straciłem? Przez twoją egocenrtyczność i arogamcję właśnie przepadło mi ponad pół tysiąca piętników, psia mać! Nie zapłacę ci ani grosza za tą robo...
Nie dokończył. W jednej chwili, korzystając z Przejścia znalazłem się przy nim, uniosłem go, ściskając jego krtań. Z pędu przewrócił krzesło. Zmusiłem go, aby spojrzał w moje oczy. Żeby zobaczył prawdziwą twarz zabójcy.
- Chciwość jest jednym z grzechów głównych - powiedziałem chłodnym głosem. Niech usłyszy. Niech pomyśli, że to sam szatan przeze mnie przemawia - Inni nazywają ten zbiór grzechami ŚMIERTELNYMI. Naprawdę, nie chcesz wiedzieć, dlaczego. Nie chcesz wiedzieć, dokąd te czyny prowadzą. Popełniłeś błąd wynajmując mnie, drogi baronie. Popełnia je każdy, kto mnie wynajmuje. A wiesz, dlaczego? Ponieważ uściśnięcie mojej dłoni oznacza przejęcie trucizny, która toczy się w moim ciele od kiedy byłem dzieciakiem, śmerdząca grzechem, krwią i płonączymi ciałami. Kto raz się ze mną zwiąże, piętnio pozostanie na nim do końca życia. Nie możesz od tego uciec. Kłopoty związane ze mną mogą cię dopaść w każdej chwili, począwszy od chwili, gdy się zgodziłem. Baronie - zniżyłem głos do spokojnej, cichej, złowrogiej mowy, nachyliłem się - chyba nie chcesz, abym ja był jednym z tych problemów.
Puściłem go. Krztusił się, łapczywie czerpiąc tlen, gdy upadł na blat swojego biurka. Masował szyję, jeszcze dochodząc do siebie, podczas gdy ja przyglądałem się mu z góry. Śmierdzący, chciwy robak. Jak kruche, a jakie mocne w gębie. Wątpiłem, aby równie twarde były jego kości.
- To nie są czcze pogróżki - dorzuciłem jeszcze na koniec. Byłem zwiastunem bolesnej, nieprzyjmnej śmierci, a on musiał w to wierzyć. Ja musiałem w to uwierzyć, aby to uiścić. Byłem aniołem zagłady. Siałem w sercach wytłumaczalny strach. Musieli wiedzieć, czego się boją. Mieli bać się ewentualności w której z pracodawców stają się moimi celami. Nie wrogami. Wrogowie się bronią. Cele są likwidowane.
- Z-zapłacę! - wykrztusił, wciąż nie mogądpc wyjść z wrażenia - Tylko odejdź. Idź do diabła!
Jego wściekłość przeplatała się ze stachem. To nie było już moje zmartwienie. Jeśli zawiedzie, stanie się celem i pójdzie do piachu. Dlaczego? Bo uznam go za wartego tego losu.
To była moja ostatnia sprawia podczas podytu na terenie Tierra'y. Nie cierpiałem tego kraju. Dusiłem się od arogancji tutejszej szlachty, od dziwacznego, cichego ludu, który rzadko się bawił. Nawet kobiety były dziwne, niedostępne, powściągliwe. To było zupełne przeciwieństwo Aire czy Fuego.
- Wyślij psy tropiące do lasu przy granicy - rzekłem jeszcze - Pewnie stracisz paru ludzi, ale odnajdziesz tam coś, czego szukałeś.
Po tych słowach opuściłem komnatę.
(Kiaro, możesz to kontynuować, jednak ja już kończę. Wybór należy do ciebie.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz