Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

9 czerwca 2016

Od Lily - CD. Erica

Czasami zastanawiam się, czy tylko ja nienawidzę, kiedy czegoś mi zabraknie w domu i muszę iść na targ, aby zakupić zapasy na następny odstęp czasu. Moja nienawiść do wychodzenia na zewnątrz pojawiła się tylko z powodu tego, jak ludzie wrednie się do mnie odzywają, a także winę ponoszą incydenty z mojego dzieciństwa. Jeśli jednak chcę skończyć portret Króla Erica, oraz krajobrazu zimy, muszę iść po potrzebne mi farby.
Porwałam z szafy moją czarną pelerynę z kapturem oraz koszyczek wiklinowy, no i oczywiście sakiewkę z pieniędzmi. Zarzuciłam pelerynę na barki i zawiązałam przy szyi, następnie nałożyłam kaptur na głowę i wyszłam z domu, zamykając go.
Ostrożnie wymijałam każdą osobę na mojej drodze, unikając także nieproszonych spojrzeń. Nie chcę znów słyszeć złośliwości na swój temat. Każdy niemiły komentarz na temar mojej osoby jest jak tysiące igieł w serce. Staram się stłumić w sobie ból, jaki we mnie ciąży, ale nie jest to łatwe. Jestem zdana na tego typu opinie do końca życia... a może i dłużej.
Na targ jak zwykle trudno było się dostać. Przepychanie się przez tłum ludzi, uważanie, żeby ktoś nie nadepnął ci na stopę lub cię nie popchnął. Jak zwykle było słychać kłótnie o cenę towaru, krzyki sprzedawców i oszczerstwa na różne tematy. Przeciskając się między przeróżnymi ludźmi, cudem dostałam się do straganu z artykułami plastycznymi.
- O Panna Thánh Tuyết – uśmiechnął się brodaty mężczyzna, widząc jak nieśmiało podchodzę do jego stoiska.
- Dzień dobry – przywitałam się łagodnym głosem.
- Dawno Panny tutaj nie widziałem. Co tam słychać w wielkim świecie?
- A nic ciekawego – odpowiedziałam, rzucając okiem to na sprzedawcę, to na...
Na blacie stołu okrytego szkarłatnym materiałem leżały różnorakie słoiczki z farbami, pędzle, płótna i inne narzędzia. Stragan wypełniony był po brzegi, a widząc jak wiele tym razem jest farb, ucieszyłam się.
- Jak Panna widzi, więcej farb do wyboru jest – uśmiechnął się, ukazując swoje niezbyt czyste zęby.
Przyglądałam się wszystkiemu dokładnie. Nowe kolory zachwycały mnie sowimi barwami i nie wiedziałam, na który się zdecydować. Oczy skrzyły się zachwytem, analizując każdy kolorowy słoiczek.
- To jakie będą Pannie potrzebne? – spytał, wyrywając mnie z transu. Natychmiast wyprostowałam się i posłałam mu sztuczny uśmiech. Rzuciłam oko jeszcze raz na wszystkie farby i dopiero po chwili zadumy zdecydowałam się na zakup.
- Poproszę kilka słoiczków białej farby, po dwie pary z przeróżnych odcieni szarego i dwa słoiczki granatu – sprzedawca zaczął wybierać wskazane przez mnie słoiczki z rzędów. Podawał mi je, a ja powkładałam wszystkie do koszyczka, który miałam przy sobie.
- Coś jeszcze?
Poprosiłam jeszcze o kilka pędzli po czym dziękując, zapłaciłam za zakupy i oddaliłam się. Kupiłam jeszcze kilka produktów spożywczych, a po tym marzyłam już tylko o wróceniu do domu.
Chciałam oddalić się od tego tłocznego zakątka, usiąść w mojej pracowni i dokończyć portret króla…
Westchnęłam cicho mając świadomość, iż znów czeka mnie mordercza walka wydostania się z tłumu zażartego społeczeństwa. Po raz kolejny zaczęłam przeciskać się między ludźmi, uważając na zakupy. Towar który niosłam w tym koszyku był kruchy.
Już prawie byłam u celu mojej małej wyprawy… Kiedy zdarzyło się to nieszczęście.
Jakiś mężczyzna wpadł na mnie, a większość moich zakupów wypadło z koszyka i zderzyło się z kamiennym gruntem. Widząc, że dwa słoiczki stłukły się, a farba wypłynęła, poczułam jakby ktoś bardzo mocno mnie uderzył.
I całe moje zakupy na nic…
Mężczyzna podjął się pomocy mi, chcąc odpokutować. Także zaczęłam zbierać rozrzucone słoiczki.
- Proszę o wybaczenie – usłyszałam i niepewnie uniosłam wzrok na twarz mężczyzny.
- Nic się… – nagle zrobiło mi się słabo. Nie wierzę…
Przełknęłam głośno ślinę.
Wpatrywałam się w niego jak zaczarowana. Zbliżyłam rękę do jego twarzy i przejechałam opuszkami palców po jego policzku. Kącik moich ust uniósł się do góry, a źrenice rozszerzyły.
To nie iluzja, to naprawdę on…
Wydaje się być czymś poruszony, zestresowany. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Zachwycona tym, że widzę jedną z osób zaliczającej się do mojej twórczości, na początku zapomniało mi się kim jest, a kim ja jestem.
Artysta widząc osobę swoich natchnień zawsze będzie odczuwał zachwyt. To jak rycerz, który sławi piękno swej damy serca.
Dopiero po chwili otrząsnęłam się z mojego chorego transu. Źrenice zwężyły się, a moja ręka zastygła w bez ruchu. Przez krótką chwilę przypominałam rzeźbę o przerażonym obliczu.
Widząc, że zakupy, które przeżyły upadek są już w koszyku podniosłam się i stanęłam sztywno naciągając kaptur na głowę.
- Wasza wysokość potrzebuje pomocy…- to nie było pytanie. To było stwierdzenie.
Jeśli go znajdą, będzie źle, jeśli go znajdą ze mną, też będzie źle. Na jedno wychodzi, ale zaryzykuje.
Zawsze byłam osobą, która trzyma się na uboczu i nie wplątuje się w cudze historie. Jednak jeśli to król, może zyskam coś na tym?
Uśmiechnęłam się w duchu i spojrzałam na mężczyznę zza czarnego kaptura. Kiwnęłam głową w prawo dając sygnał, żeby poszedł za mną.
- Proszę iść za mną, pomogę Waszej Wysokiej Mości…- powiedziałam łagodnym tonem głosu.

<Wasza Królewska Mość?>

5 czerwca 2016

Od Lumeusa

Poranek zaczął się dla mnie niezwykle zwyczajnie. Słońce rażącym blaskiem wbiło się do mojej sypialni przez nieoszklone okno, a skowronki i słowiki przysiadły się na pobliskich gałązkach winorośli, by wydać pod moim oknem swój poranny koncert. Uchyliłem powieki i rozejrzałem się po pokoju. Słoneczne światło wesoło rozświetliło stare zamkowe mury, lekko już pokruszone i popękane. Podniosłem się ze swojego łoża i rozmasowałem bolący kręgosłup.
- Starzeję się – mruknąłem do siebie z pogardą. Wstałem z wygodnego łóżka i przeciągnąłem się lekko – A może po prostu za dużo wczoraj pracowałem? - spytałem sam siebie. Wyjrzałem przez okno widząc z zamkowej wieży całe królestwo Aqu'a oraz otaczający mnie zewsząd las. Mimo bardzo silnego słońca, pogoda zapowiadała się pomyślnie... przynajmniej jeśli chodzi o godziny poranne.
- Warto uzupełnić apteczkę – westchnąłem do siebie, myślać o kolejnych godzinach spędzonych na szukaniu ziół.
Zszedłem po krętych schodach na niższe piętra starego, opuszczonego od lat zamku. Był nawet uważany za nawiedzony, ale jak długo w nim mieszkałem, nigdy nie natknąłem się na bardzo groźne znaki zjawisk paranormalnych. Jedynie czasami miałem przełożone różne przedmioty albo znikały mi przekąski ze spiżarni, ale uznałem to jedynie za obecność nieszkodliwego współlokatora, który był bardzo przydatny. Utrzymywał legendę o nawiedzonym zamku, który był kiedyś siedzibą władców królestwa Aqua. Tamtejszego dnia jednak nie zauważyłem niczego zbytnio interesującego. Jedynie koc na kanapie w mojej bibliotece był rzucony byle jak i kilka książek było poukładanych na biurku, przy którym tylko teoretycznie nikt nie siedział.
- Jak nie będziesz korzystał już z biblioteki, to posprzątaj po sobie – rzekłem jedynie i przeniosłem się do kuchni, która znajdowała się w piwnicach zamku. Drobne, prostokątne okna znajdujące się praktycznie przy samym suficie pomieszczenia nie pozwalały promieniom zbyt często wpadać do środka, dzięki czemu temperatura była niska, a i wilgotność odpowiednia. Sięgnąłem do wiklinowego kosza, w którym trzymałem pieczywo i zrobiłem sobie kilka kanapek na śniadanie oraz na drogę. Plasterek szynki, listeczek sałaty, kawałek koziego sera... pyszności. Starannie zapakowane przekąski spakowałem do torby, a do tego wziąłem jeszcze kilka jabłek. Opuściłem kuchnię i kiedy zmierzałem do holu zauważyłem, że w bibliotece kocyk został ładnie złożony, a książki odłożone na miejsce. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem i odłożyłem torbę na szafkę przy drzwiach wyjściowych. Szybko pomknąłem do pokoju, by się ubrać i na powrót znalazłem się w holu. Zabrałem torbę z drugim śniadaniem i wyszedłem na zamkowy dziedziniec, gdzie oprócz studni w centrum po bokach znajdowały się stajnie na trzodę i konie. Zajmował ją jedyne Artemis, Spojrzał na swoimi inteligentnymi oczyma i parsknął radośnie, wyczuwając kolejną podróż. Podszedłem do boksu, odłożyłem bagaże na bok i zabrałem się za siodłanie ogiera. Nawet na tak prymitywne okazje wolałem go siodłać, aby jego kręgosłup jeszcze długo mi posłużył. Przypiąłem torby do siodła i wyprowadziłem wierzchowca z zagrody, po czym wsiadłem na niego i pognałem przez bramę główną i most zwodzony, aż do środka puszczy, gdzie postanowiłem zacząć poszukiwania.
Kiedy już po drodze zacząłem zauważać potrzebne mi zioła zatrzymałem się. Zsiadłem z rumaka, opuściłem jego wodze i pozwoliłem mu spacerować w okolicy. Koń rozejrzał się i zaczął spacerować między drzewami, by znaleźć kępkę odpowiedniej dla siebie trawy. Powoli spacerowałem między drzewami i krzewami w poszukiwaniu potrzebnych mi ziół. Co jakiś czas znajdowałem jakieś i zbierałem je do fiolek, skrzynek lub sakiewek. Musiałem przyznać, że powiodło mi się. Od jakiegoś czasu często padało, więc i ziół było więcej. Postanowiłem, że zrobię większe zapasy. Większe, czyli łaziłem po lesie przez jakieś 5 godzin i nazbierałem liści w pizdu. Zdążyłem już wszamać połowę śniadania razem z Artemisem.
Kiedy miałem się już zbierać do powrotu, wierzchowiec podniósł głowę i zastrzygł uszami. Spojrzał na mnie przerażony i zaczął niespokojnie przebierać kopytami w stronę, w którą przed chwilą był odwrócony. Podszedłem do wierzchowca i poklepałem go po szyi.
- Spokojnie, spokojnie – przypiąłem torby do siodła i dosiadłem konia – Pokaż, o co chodzi – ogier energicznie się wzdrygnął do biegu. Prowadził mnie między drzewami, a ja jedynie trzymałem się jego ciała. Odgłos nadchodzącego jeźdźca niósł się po całej puszczy. Po kolejnych pokonanych kilometrach zacząłem słyszeć dziwne dźwięki między łomotem kopyt. Z każdą chwilą słyszałem je coraz wyraźniej. To były krzyki,,, czyjeś krzyki. Ktoś wołał o pomoc, ale robił to coraz rzadziej, jakby już tracił siły. Pognałem Artemisa, aż zauważyłem dziwny układ w ziemi. Zatrzymałem się, zeskoczyłem z grzbietu wierzchowca i ostrożnie podszedłem do masy liści. Znów usłyszałem głos, tyle że znacznie cichszy.
- Ratunku... niech mi ktoś pomoże – powiedziała ochrypłym głosem persona. Głos dochodził jakby z dołu. Starałem się podejść bliżej. Zobaczyłem wykopany dół, który służył myśliwym i kłusownikom jako pułapki na zwierzęta. Zwykle w środku było pełno naostrzonych włóczni. Okazało się, że wpadł tam człowiek. Białe włosy zbroczone były krwią, tak samo, jak i blada cera oraz jasne ubrania. Był to mężczyzna, którego ramię oraz noga były przebite włóczniami.
- Nie ruszaj się. Zaraz ci pomogę – powiedziałem głośno do chłopaka – Tylko mi tu nie zemrzyj i nie zasypiaj – zeskoczyłem do dołu w tą część, która nie była ponabijania. Zacząłem w pośpiechu wyrywać włócznie i wyrzucać ja z dołu. Musiałem się dostać do mężczyzny. Byłem nie lada przerażony jego stanem. Mógł się wykrwawić i umrzeć. Stawał się coraz bardziej blady i coraz częściej zamykał oczy, z których drobnymi strumieniami spływały łzy. Trząsł się cały... z zimna, ze strachu, ze smutku i żalu. Sięgnąłem do sakiewki i wyciągnąłem z niej jedną z moich najcenniejszych fiolek. Wyciągnąłem korek i nachyliłem się nad białowłosym i zbliżyłem buteleczkę do jego ust.
- Masz. Wypij to – w oczach chłopaka zobaczyłem promyk nadziei. Wypił eliksir bez żadnego oporu. Po zaledwie kilku sekundach zasnął twardym snem. Ułamałem obydwie włócznie, bym mógł wyciągnąć chłopaka, nie narażając go jednocześnie a szybsze wykrwawienie poprzez wyrwanie włóczni. Ułożyłem mężczyznę z boku i alchemicznie wytworzyłem schody w ziemi, dzięki którym mogłem się wydostać i wynieść chłopaka z dołu. Wziąłem go na ręce i wyniosłem z pułapki. Położyłem go delikatnie pod drzewem i szybko oczyściłem najbliższy teren z trawy. Wyrysowałem na tym terenie krąg transmutacyjny na zasklepianie ran ciętych. Ułożyłem mężczyznę w kręgu i pozwoliłem alchemii działać. Krąg zaczął świecić jasnym, błękitnym blaskiem, a wzory i znaki kręgu zaczęły się poruszać w odpowiednich dla tego zaklęcia kierunkach. Patrzyłem przez chwilę na klatkę piersiową chłopaka, czy aby na pewno oddycha. Na szczęście oddychał równomiernie. Odetchnąłem z ulgą i usiadłem pod drzewem opierając się o nie.
- Raczej zabawimy tu dłużej, Ametrisie – powiedziałem do konia – Rozbijemy tu obóz – podniosłem się i ruszyłem w głąb lasu – Pilnuj go, przyjacielu. Pójdę nazbierać drewna – i zniknąłem w puszczy. Zrobiłem kilka kursów po chrust po czym rozbiłem bardzo prowizoryczny obóz. Między drzewami rozłożyłem płachtę, która miała osłonić mężczyznę i mnie przed domniemanym deszczem, którego spodziewałem się popołudniu. Zrobiłem okrąg na ognisko i ułożyłem w nim drewno. Pasowało czekać do wieczora, aż białowłosemu poprawi się stan zdrowia. Rozsiodłałem Artemisa, a sam usiadłem sobie wygodnie pod drzewem. Miałem dobry widok na otoczenie. Miecz położyłem zaraz obok swojej nogi, by w razie potrzeby szybko po niego sięgnąć. Co chwila sprawdzałem stan chłopaka. Stracił dużo krwi, więc nieuniknione było osłabienie, ale nie mogłem go zabrać do swojej siedziby. Zbyt wielu ludzi mnie poszukuje, bym sprowadzał do ruin ludzi znalezionych w lesie. Skąd mogłem wiedzieć, że nie zdradzi mojej tajemnicy? Zresztą... nie warto nikomu ufać.
Po kilku godzinach, kiedy byłem pewny, że stan chłopaka jest w stu procentach prawidłowy, wybrałem się na polowanie. Miałem mało pożywienia, więc musiałem coś upolować. Mój " pacjent " zapewne byłby głodny po czymś takim. Nie umiałem strzelać z łuku ani też go nie posiadałem, więc postanowiłem wspomóc się włóczniami z pułapki. Wziąłem ich kilka i odszedłem kilka metrów od obozowiska. Usadowiłem się wygodnie na powalonym drzewie i czekałem. A nóż widelec... może coś mi się nawinie pod rękę. Nie myliłem się. Za chwilkę zaraz przed moimi oczami przeszedł całkiem okazały bażant. Podniosłem się bardzo lekko na palcach, powoli cofnąłem rękę do tyłu i zamachnąłem się się włócznią, która na wylot przebiła ptaszka. Uch... niezbyt lubiłem polować. Ucieszyłem się jednak, kiedy to mi się udało. Podszedłem do ptaka, wyciągnąłem z niego włócznię i ze zdobyczą wróciłem do obozowiska. Zabrałem się już wtedy za przygotowanie " kolacji ". Kilkoma zgrabnymi zaklęciami pozbyłem się opierzenia i wnętrzności bażanta oraz rozpaliłem ognisko. Zrobiłem bardzo zgrabny stojaczek na kurczaka, by można było go łatwo opiekać i relaksując się pod drzewkiem doglądałem wszystkiego. Po chwili jednak zaczęło mi się nudzić i zacząłem strugać coś z kawałka wierzby. Ostry sztylet, który nosiłem u pasa świetnie się do tego nadawał. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zacząć, ściemniło się. Wyjrzałem zza kotary i okazało się, że nad naszymi głowami zbierały się deszczowe chmury. Nie minęło pięć minut, a zaczęło już kropić, a chwilę potem już padało. Niezbyt mocno, ale padało dosyć gęsto. Artemis również schował się pod daszkiem i glebnął się zaraz przy ognisku. Zaś co do chłopaka... szczelnie przykryłem go kocem i pozostało mi czekać na jedzonko i pobudkę śpiącej królewny.

( Gabiś? )