Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

3 października 2015

Od Daphne Kalipso - CD. Anthony'ego

Sygna zasnęła gdy tylko ułożyła się na wskazanym miejscu, a gdy się odwróciłam spostrzegłam, że chłopak również zasnął. Przez chwilę zastanawiałam się, czy do nich nie dołączyć, jednak za oknem słońce już przebijało się zbierające się na horyzoncie chmury i ożywiało ciemne uliczki miasta pomarańczowym promieniem. Czas na sen już się skończył i mimo, że spałam najwyżej trzy godziny, czas było zacząć nowy dzień. Miałam wiele do zrobienia - nie chciałam marnować ani chwili.
Jak najciszej wymknęłam się z powrotem na ulicę. Z przyjemnością powitałam chłodną poranną bryzę rozwiewającą mi włosy, sprawiającą że cała senność odpłynęła w jednej chwili. Uliczka na której jeszcze kilka godzin wcześniej walczyłam z Sygną, w świetle budzącego się dnia wyglądała zupełnie inaczej. Wydawała się o wiele przyjaźniejsza i bezpieczna mimo panującego na niej brudu. Z każdą chwilą miasto coraz wyraźniej witało nadchodzący dzień. Z kominów unosił się świeży dym, okiennice jedna po drugiej otwierały się by wpuścić do pokoi trochę światła.
Miałam ogromną ochotę sprawdzić jak miewa się Mgła, pobyć choć trochę czasu tylko z nią… wiedziałam jednak, że to musi poczekać. W tamtej chwili najważniejsze wydawało się zdrowie tamtego chłopaka. Wstawanie z łóżka przysparzało mu wiele bólu, a to nie zapowiadało niczego dobrego. Musiałam się tym zająć jak najszybciej, również ze względu na siebie. Im dłużej pozostawałam w mieście, tym mnie czasu pozostawało mi na dotarcie do Królestwa Tierra’y.
“Dlaczego w ogóle się przejmuję?” pytałam samą siebie idąc wzdłuż jednej z większych ulic Miasta Wody. “Mogłabym po prostu powiedzieć, żeby odszedł zostawiając mnie w spokoju”
Zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie byłabym w stanie powiedzieć czegoś tak egoistycznego. Ojciec nauczył mnie współczucia dla wszystkiego i wszystkich. Nauczył mnie, że jeżeli możemy pomóc, powinniśmy to zrobić, nawet jeśli wydaje się nam to bezcelowe. Nie wiedziałam jednak co zrobić z Sygną… Nie mogłam ufać, że nie domyśli się, że w gruncie rzeczy, jesteśmy do siebie podobne. Widziała, jak walczę. Widziała co potrafię. Nie mogłam się zdecydować czy bardziej boję się, że wyda mnie władzy, czy że powie chłopakowi, zanim zdążę mu pomóc…
Przez chwilę błąkałam się po rynku starając się znaleźć jakiegoś lekarza lub chociaż stoisko z lekarstwami. Zapach świeżego chleba i kobiety w nieskończoność wychwalające sprzedawane sery, jajka, miód i warzywa stały się niemożliwie rozpraszające. Jak nigdy wcześniej zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie miałam nic w ustach już od zeszłego poranka.
Medyk, którego lecznicę znalazłam na jednej z bardziej zatłoczonych ulic był niespodziewanie młody i zaskakująco poważny. Zgodził się przyjść do pokoju w gospodzie i pomóc mojemu “bratu” zaraz po zajęciu się najbardziej chorymi pacjentami. Gdy wyszłam, na ulicy był jeszcze większy tłok niż wcześniej, jednak nikt się nie poruszał. Wszyscy stali wgapieni w idących środkiem w pełni opancerzonych żołnierzy królestwa. Ustawieni w czterech rzędach szli równym rytmem nawet nie zerkając na wgapiony w nich tłum. Patrzyli jedynie na zamek, do którego prowadziła droga. Błyszczące, srebrne zbroje zdawały się być lekkie jak piórko kiedy to oni je nosili.
- Dlaczego wrócili…? Królowa nie będzie zadowolona… Może im się udało…? - szeptali ludzie naokoło, jednak nic z tego nie rozumiałam.
Czy wydarzyło się coś, przez co Zamek musiał wysłać swoich zbrojnych do walki? Gdyby chodziło o wojnę, już wcześniej bym o tym usłyszała…
- Skąd oni wracają? - spytałam jakąś kobietę która z błyskiem w oku obserwowała każdego przechodzącego w zbroi mężczyznę.
- Skądś ty się urwała? Ścigali tego zabójcę z Wielkiego Turnieju. Kto by pomyślał, że prawie wygrał… Jego ciało pewnie już dziobią wrony, skoro nasi dzielni obrońcy wrócili.
Wielki zabójca… Dlaczego wcześniej nic o nim nie słyszałam? Ale w tamtej chwili nie miało to już wielkiego znaczenia, skoro i tak został złapany. Bardziej obchodzili mnie żołnierze. Skoro wrócili, mogłam się domyślić  że będą pierwszymi, którzy tego wieczoru odwiedzą karczmy. W jednej chwili obudziła się we mnie ta mała dziewczynka która chłonęła wszystkie historie o wielkich podróżach i szlachetnych bohaterach. Bardzo chciałam posłuchać o tym, jak złapali tamtego mordercę i co się z nim później stało. Chciałam usłyszeć o tym, jak uratowali Królestwa przed psychopatą który zagrażał wszystkim niewinnym mieszkańcom.
Chciałam się również dowiedzieć, co może mnie czekać na Terenach Wspólnych. Może któryś z nich wie coś o Wielkim Więzieniu Dou Mennah?
Wracając do pokoju, kupiłam kilka rzeczy na śniadanie dla siebie, Sygny i… chłopaka. Uświadomiłam sobie przy tym, że wciąż nie wiem, jak ma na imię ten któremu uratowałam życie… A on nie wie nic o mnie.
Gdy weszłam do pokoju żadne z nich już nie spało. Rozmawiali cicho siedząc na łóżku, ale gdy weszłam, umilkli i oboje spojrzeli na mnie. Dziewczyna westchnęła głośno wstając i idąc w stronę krzesła które chyba stało się jej ulubionym miejscem. Chłopak spróbował usadowić się nieco wygodniej jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu z lekkim grymasem. Nie mogłam nie zauważyć, że wygląda coraz lepiej. Opuchlizna powoli ustępowała i choć niektóre miejsca na jego twarzy przypierały nieprzyjemnie siny odcień, nie wyglądało to tak źle jak na początku. Po raz kolejny pomyślałam o tym, że przed pobiciem musiał być naprawdę przystojny.
- Już myśleliśmy, że postanowiłaś nas porzucić - odezwał się chłopak jak zwykle, z uśmiechem.
- To mój pokój - odparłam nie mając ochoty na kolejne gry słowne.
W milczeniu podałam dziewczynie kawałek chleba, ser i dwa pomidory, po czym taki sam zestaw wręczyłam chłopakowi. Usiadłam w nogach łóżka nawet nie sprawdzając czy Sygna je. Wiedziałam, że tak. Wiedziałam, że jest tak samo głodna jak ja, o ile nie bardziej.
- Sprawiasz, że mam coraz większe poczucie winy, aniele.
- Nie ma we mnie nic z anioła - nie chciałam wyjść na aż tak posępną. Z każdą chwilą czułam coraz większe zmęczenie i nie byłam w stanie tego ukrywać, choć bardzo się starałam. Wpatrywałam się w swój posiłek z całej siły powstrzymując się przed spojrzeniem na chłopaka. Znałam siebie. Wiedziałam, że gdy jestem bardzo zmęczona, mur który wokół siebie tworzę opada i jeśli ktoś potrafi to dostrzec, bez trudu zorientuje się, co tak naprawdę siedzi w mojej głowie. A nie chciałam, by tym kimś był on - chłopak którego ledwo znam, o którym nic nie wiem.
- Pomogłaś mi, choć nie znasz nawet mojego imienia. Może się mylę, nie znam żadnego anioła, ale wydaje mi się, że tak właśnie postępują.
- Skoro już mowa o imionach - chyba już czas byś wyjawił mi swoje - zmieniłam temat w końcu odrywając wzrok od kawałka chleba. Tak jak się spodziewałam, chłopak już prawie kończył jeść, wciąż się uśmiechając.
“Co go tak bawi?” zastanawiałam się. Odkąd go poznałam, nie zdarzyło się nic, co mogłoby wywoływać u niego uśmiech. Został napadnięty… ukradziono mu konia… Skąd brał siłę by wciąż pozostawać tak szczęśliwym?
- I vice versa.
Zapadła cisza. Z jakiegoś powodu, wcale nie chciałam, by znał moje imię. Bałam się. Tak było łatwiej. On nie zna mnie, ja nie znam jego. Po kilku dniach mieliśmy się rozejść, każde w swoją stronę, a następnie zapomnieć o swoim istnieniu.
- Anthony - powiedział w końcu uważnie mi się przyglądając. Teraz nie miałam już wyboru. Przez chwilę naprawdę chciałam podać mu swoje prawdziwe imię. To, którym zwracał się do mnie ojciec… Jednak nie mogłam. On jako ostatni wypowiedział to imię na głos. Oznaczało ono dom, bezpieczne schronienie, miejsce do którego przez resztę życia będę chciała wrócić. To miejsce jednak przestało istnieć i wątpiłam, bym kiedykolwiek zdołała znaleźć nowe.
- Kalipso.
Anthony wpatrywał się we mnie zastanawiając się nad czymś, po czym z takim samym entuzjazmem jak zwykle odezwał się ponownie.
- W takim razie, Kal, co cię sprowadza do tego uroczego miasta?
- Nie mów tak do mnie - ostrzegłam, choć byłam nieco rozbawiona tym, jak nieudolnie próbował przejść ze mną do porządku dziennego.
- Dlaczego nie, Kal? A może wolisz Kali? To w sumie nawet ładniej brzmi.
- Nienawidzę zdrobnień - oświadczyłam i była to prawda. Kolejna rzecz, którą ojciec odebrał mi wraz ze swoim zniknięciem.
- Nie bierz tego do siebie, Kali, ale nie masz w tej sprawie prawa głosu.
Przygryzłam wargę powstrzymując się od uśmiechu. Bezpośredniość chłopaka była miłą odmianą po ciągłych spojrzeniach które tak często czułam na sobie będąc wśród złodziei. Anthony w przeciwieństwie do nich mówił dokładnie to, o czym myślał. Nie bał się konsekwencji. Nie bał się, że to co powie może niekorzystnie wpłynąć na moje wyobrażenie o nim.
Dokończyłam swoje śniadanie prawie nie przerywając rozmowy z chłopakiem. Lubiłam słuchać jak żartuje i opowiada o różnych dziwnych sytuacjach które go spotkały. Wątpiłam czy choćby połowa z nich była prawdziwa, ale nie obchodziło mnie to. W końcu rozmawiałam z kimś w moim wieku. Z kimś kto wie równie mało o życiu choć musi udawać, że jest inaczej. Była to najbardziej odprężająca rozmowa jaką odbyłam od wielu lat. Nawet kiedy mieszkałam jeszcze z ojcem nie miałam zbyt wielu okazji do rozmowy z ludźmi w moim wieku. Był to w pewnej części mój wybór, jednak nikt nigdy nawet nie próbował mnie przekonać, że nie każdy musi próbować mnie oszukać swoimi ładnymi słówkami.
Anthony też nie próbował - po prostu był sobą. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
A Sygna… nawet nie próbowała być miła, przez co tym bardziej chciałam wierzyć w każde jej słowo.
Mniej więcej koło południa w końcu zaczęłam na powrót myśleć o swojej misi. Musiałam powtarzać sobie, że nie przybyłam do tego miasta, by zawierać przyjaźnie. Był to tylko przystanek na długiej drodze a tego wieczora miałam zdobyć pierwszą użyteczną informację na temat mojej dalszej drogi.
Lecz przedtem musiałam zadbać, by faktycznie, już nigdy nie spotkać Anthony'ego.
- Niedługo powinien przyjść do ciebie medyk - oznajmiłam.
- Świetnie, kolejna rzecz za którą nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Zignorowałam jego słowa i spojrzałam na stojącą pod ścianą dziewczynę. Jej blond włosy były idealnie proste a w blasku słońca zdawały się lśnić jak najprawdziwsze złoto, jednak jej zużyte ubranie od razu zwracało uwagę, że nie jest ona zwykłą dziewczyną z miasta.
- Powinnaś się gdzieś ukryć.
Skinęła głową jednak nic nie powiedziała. Nie miałam pewności czy po prostu nie ucieknie. Ja zrobiłabym to na jej miejscu. Nie znała nas i nie mogła czuć się przy nas bezpieczna. W pewien sposób wręcz ją więziliśmy. Spodziewałam się, że gdy teraz wyjdziemy, więcej już się nie zobaczymy.
Kiedy wyszłyśmy na korytarz przystanęłam, rozwiązałam rzemyki przy dekolcie trochę bardziej go odsłaniając i zmierzwiłam włosy.
- Jak wyglądam? - spytałam Sygnę, a ta przyjrzała mi się krytycznym wzrokiem.
- Jak puszczalska dziewczyna ze wsi.
Przewróciłam oczami jednak w pewien sposób ucieszyłam się z jej odpowiedzi. Nigdy nie miałam okazji rozmawiać z innymi dziewczynami o wyglądzie czy chłopakach, więc nawet kąśliwy komentarz Sygny sprawiał że czułam się jakbym znów wróciła do szkoły.
- Ale czy mogłabym się komuś spodobać? - wolałam nie myśleć, co pomyślała sobie o mnie złodziejka. Jeden chłopak leżał już w moim pokoju, a ja szykowałam się na znalezienie sobie jeszcze kogoś… “Puszczalska ze wsi” było najmilszym określeniem jakiego się spodziewałam.
- Gdybyś była ostatnia w tej zatęchłej dziurze… - wzruszyła ramionami i wyszła na ulicę, a ja tuż za nią. Chwilę później szłam już ulicą w stronę najgłośniejszej karczmy jaką dane mi było tego dnia zobaczyć.
Mimo że słońce dopiero zaczęło zniżać się ku horyzontowi, w środku było już mnóstwo ludzi. W większości byli to mężczyźni z licznymi ranami na twarzach lub ramionach. Siedzieli ma grupkach przy kilku okrągłych stołach, jednak było ich tak wielu że i nie miało to większego znaczenia. Stali bywalcy lokalu siedzieli poukrywani gdzieś w kątach przy najdalszych stolikach, właściciel wraz z rodziną biegali w tą i z powrotem z kolejnymi dzbankami napoju.
W pomieszczeniu było niezwykle duszno. Miałam wrażenie, że powietrze przykleja się do mnie sprawiając że już po chwili byłam spocona i oddychałam z wielkim trudem. Nie miałam pojęcia jak ci wszyscy mężczyźni to wytrzymują.
Starając się wyglądać jak najswobodniej ruszyłam wzdłuż sali. Sama nie wiedziałam, co właściwie chcę osiągnąć. Tylko podsłuchać rozmowę, czy przysiąść się i samej ją sprowokować?
Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje, choć gdy rozglądałam się po zebranych, wszyscy byli pochłonięci rozmową i nikt nawet nie zwracał na mnie uwagi. Aż nagle przede mną pojawił się mężczyzna o połowę wyższy ode mnie, o włosach tak czarnych jak moje i tego samego koloru oczach. Uśmiechnął się, na co odpowiedziałam tym samym.
- Czego tu szukasz, pani? Jesteś zbyt piękna by przebywać w takim miejscu jak to.
- Słyszałam, że wróciliście z wielkiej misji. Chciałam posłuchać kilku historii.
- W takim razie, trafiłaś idealnie. Może usiądziesz z nami i się czegoś napijesz?
Doskonale zdawałam sobie sprawę do czego dążył ten żołnierz. Całe miesiące w podróży w towarzystwie samych mężczyzn. Aż dziw że w pierwszej kolejności poszli do gospody… Potrzebowałam jednak informacji, a skąd je wziąć jeśli nie od kogoś kto faktycznie był na Terenach Wspólnych a może nawet w Królestwie Tierra’y? Uśmiechnęłam się i ruszyłam za mężczyznom do stolika. Przez chwilę zawahałam się, kiedy zamiast przystawić mi krzesło, klepnął się dwa razy w kolano. Nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko jakiegokolwiek mężczyzny. Zapach potu wymieszanego z jakimś dziwnym olejkiem przyprawiał mnie o mdłości jednak z uśmiechem siedziałam i słuchałam każdego jego słowa. Po trzecim przyniesionym dla mnie kuflu miodu śmiałam się ze wszystkich żartów, choć w głębi żałowałam, że kiedykolwiek je usłyszałam. Zaczęłam tęsknić za towarzystwem Anthony'ego i jego bardziej subtelnymi żartami. Nie tak obraźliwymi.
Gdy tylko pomyślałam o tym, że mogłabym być teraz w pokoju, układać się do snu, zamiast siedzieć coraz bardziej zatęchłym powietrzu w oparach alkoholu i potu, poczułam nową falę zirytowania. Dotyk rąk na biodrze i udzie stał się jeszcze bardziej uciążliwy. Mój kufel po raz kolejny się napełnił, choć nie mogłam sobie przypomnieć, żeby gdzieś w pobliżu przechodził właściciel. Z każdym łykiem czułam się coraz bardziej ociężała i niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Nie potrafiłam już skupić się na słowach wypowiadanych przez otaczających mnie mężczyzn. Był tylko śmiech i mnóstwo krzyków.
- Chyba powinnam już iść - powiedziałam, ale nikt mnie nie usłyszał. A może wcale nie powiedziałam tego na głos?
Drzwi po drugiej stronie sali nagle się otworzyły i do środka wleciało chłodne, nocne powietrze, lecz nawet ono nie było wstanie wyrwać mnie z otępienia. Widziałam że wszyscy odwracają się by spojrzeć na nowo przybyłą osobę. Kontem oka dostrzegłam że była to kobieta o pięknych, jasnych włosach.

[ Sygno? Przepraszam, że tak długo mi to zajęło… Szkoła rządzi się swoimi prawami :P ]

30 września 2015

Od Samanya - Quest #1

Cała podróż zaczęła się spokojnie. To znaczy, tak, jak każda podróż. Trochę nerwowo przy pakowaniu małej ilości rzeczy, załatwianie dodatkowych opiekunów dla moich pacjentów.
- Jesteś pewna, że zapanujesz nad wszystkimi? - Pytam Nauczycielki, trochę nerwowo. Głos mi drży. Pewno domyśliła się, że nie martwię się o to, o co zapytałam, lecz o to, że jadę do Tierra'y. Do rodziny. Na parę dni, zobaczyć, co u nich. Jestem im to winna, po tylu latach milczenia.
- Nie zadawaj głupich pytań. - Odpowiada szybko, oschłym, karcącym tonem. - Jedź już. Przecież widzę, co się z tobą dzieje. Ślepa nie jestem! - Mówi już milej i odprowadza mnie do drzwi. - Miłej podróży. - Dodaje i znika za drzwiami. Ufam, że nawet nie muszę myśleć o moich pacjentach. Są pod najlepszą, no, może nie najmilszą, ale jednak najlepszą opieką, jaką mogłam im zapewnić. Breena, pomimo swojego wieku nadal jest świetną lekarką.
Wzdycham, gdy ruszam w kierunku stajni i zarzucam na ramię torbę, w której mam parę rzeczy na przebranie po podróży, przecież nie będę ciągle spacerować w spodniach do jazdy i płaszczu.

***

W stajni wita mnie Cante. No cóż, nie do końca w stajni. Raczej, przed stajnią. Widocznie przyjęli do pracy nowego stajennego i zapomnieli poinformować go, że w przypadku wypuszczenia mojego wałaszka z innymi końmi, należy dodatkowo uniemożliwić otworzenie bramki od pastwiska.
Uśmiecham się i wyciągam smaczki z torby.
- No chodź, uparciuchu. No chodź... - mówię do niego spokojnie, by dał mi się złapać, a nie, dla zabawy, zaczął uciekać. Gdy już trzymam go za grzywę daję mu kawałek odłamanej marchewki. Na szczęście ćwiczyłam z nim, aby pozwalał się prowadzić za grzywę, lub podążał za człowiekiem, odkąd okazało się, że potrafi także ściągnąć z siebie kantar.
Czyszczenie go i siodłanie poszło sprawnie. W jukach, które doczepiłam do siodła schowałam moje rzeczy. Niepokój, który mi towarzyszył ustąpił innemu uczuciu. Niecierpliwości, ekscytacji, radości.

***

Podróż przebiegła naprawdę spokojnie. Dołączyłam do małej karawany kupieckich wozów. Akurat wieźli własne towary do Tierra'y. Szczęśliwy traf, że nie mieli nic przeciwko towarzystwu jeszcze jednej osoby.
W Mieście Ziemi jak zawsze panuje spokój, jaki zapamiętałam z dzieciństwa. Nie ma tu tyle gwaru i żywych dyskusji, jakie spotyka się w Aire'a. Brakowało mi tego spokoju.
Zsiadając z Cante'go, od razu ruszyłam w kierunku mojego rodzinnego domu.
Tyle wspomnień się z nim wiązało. Już miałam zapukać do drzwi niedużej kamieniczki, która należy do mojego ojca, gdy z rozmyślań wyrwał mnie młody, trochę chrapliwy, żeński głos.
- Nie ma ich. Kupiec wyjechał do Fuego'a, tak, razem z córką, tak, tak. - Spoglądam na chudą dziewczynę, która powiedziała mi o tym. Ma płowe włosy i szare oczy. Siedzi pod kamienicą naprzeciwko i patrzy to na mnie, to w ziemię.
- Przypominasz mi kogoś, tak. Przypominasz. Tylko kogo, kogo mi przypominasz? - pyta, czuję się, jakby jej stalowoszare oczy przewiercały mnie na wylot. - Nie ważne. To jest nieważne. Zaraz zdarzą się rzeczy ważne. - mówi, po czym wstaje i odchodzi. Obserwuję ją, jak znika za rogiem. O co jej chodziło, pytam sama siebie.
Cały czas rozmyślając o słowach nieznajomej dziewczyny odprowadzam Cante'go do najbliższej stajni i wynajmuję mu boks. Następnie większość czasu zajmuje mi znalezienie noclegu też dla mnie, lecz udaje mi się wynająć całkiem porządny pokój. Tam przebieram się w moją ulubioną, granatową suknie i wychodzę z budynku akurat, gdy ulicą przechodzi grupa odświętnie ubranych ludzi, tuż przed nimi kroczy para, która niesie sztandary z symbolem Królestwa Aire'a.
Z czystej ciekawości ruszam za nimi i nie mam pojęcia jakim cudem wchodzę do pałacu razem z grupą... chyba szlachciców, którzy czekali przed pałacem.
Nie miałam pojęcia, że sala tronowa jest taka piękna. Oglądając całe pomieszczenie, potrącam niechcący ręką starszego mężczyznę, który przechodził obok mnie.
- Przepraszam najmocniej! - Mówię szybko, przestraszona, że w ogóle nie powinno mnie tu być.
- Kim pani jest? - Mężczyzna mówi nerwowo, tonem głosu wskazującym, ze odpowiedź ma paść niezwłocznie. - Wytłumaczy się pani później. - Przerywa mi, gdy chcę wszystko wyjaśnić. - Nasz odźwierny... nie może dzisiaj wykonać pracy. Chodź szybko. Twój głos przyciągnie uwagę i nadasz się do tej funkcji. W zamian możesz zostać. - Zanim zdążyłam się chociażby wtrącić, mężczyzna kończy swoją wypowiedź oraz poprowadzi mnie, mocno trzymając za ramię, tuż pod tron księżniczki Lyrinn. Ze stresu prawie nie mogę oddychać. Czuję się okropnie, a pewno nie wyglądam o wiele lepiej.
Dostojnym krokiem podchodzą książęta królestwa, z którego pochodzę. Stają przed tronem i uważnie spoglądają na księżniczkę.
Słyszę ciche chrząknięcie, najpewniej starszego mężczyzny. Głośno wciągam powietrze do płuc. Opanuj się, znosisz umierających ludzi, jak możesz panikować w takiej sytuacji, tłumaczę sobie, ale to nie pomaga.
- Księżniczko, oto książęta Aron i Mattias Eez. - mówię szybko, za szybko, drżącym głosem. Raczej nie brzmię zbyt dobrze, bo księżniczka zdziwiona spogląda na mnie, tym samym spojrzeniem obdarzają mnie książęta, tyle, że u nich widzę także oburzenie. Dopiero po chwili uświadamiam sobie mój błąd.
Starszy mężczyzna wychodzi przede mnie, obraca się do mnie, spogląda swoimi stalowoszarymi oczami.
- To było ważne. Rozumiesz? - Mówi, zmieniając się w dziewczynę spotkaną na ulicy. - To. Jest. Ważne. - cedzi przez zęby, przekrzywiając głowę. - Popraw się.
Nagle znika. Słyszę ciche chrząknięcie za sobą. Książęta stoją przede mną. To była wizja. Podpowiedź, ratunek. Wciągam głośno powietrze. Tylko spokojnie.
- Księżniczko Lyrinn. - zwracam się do władczyni, skłaniając głowę. - Oto Książęta Aron i Mattias Breez. - Mówię głośno i wyraźnie, wykonując ten sam gest w kierunku rodzeństwa.
Księżniczka rozpoczyna rozmowę, ja nie jestem już potrzebna. Starszy mężczyzna odprowadza mnie pomiędzy ludzi.
- Dobrze się spisałaś. - Mówi. - Myślałem, że będzie gorzej. - tylko kończy zdanie i odchodzi, zostawiając mnie w tłumie.
Uśmiecham się. Faktycznie nie było tak źle. Co bym zrobiła, gdybym nie miała moich zdolności?

Od Arona - CD. Caroline

- No Mattias, mówię ci, że się dogadacie, tak samo nie lubicie tego balu i kręcą was książki, dziewczyna jak ulał dla ciebie!
- Przymknij się Aron, bo zaraz ta wielce kręcąca mnie książka roztrzaska ci płat czołowy.
Matt spojrzał na mnie ponuro zza stronic, mając dość mojej gadaniny.
- Nie rozumiem czemu tak się wzbraniasz przed miłością - prychnąłem, lekceważąc słowa mojego brata.
- Mógłbym zapytać ciebie o to samo.
- Akurat ja miłość przyjmuje z otwartymi ramionami.
- Na jedną noc.
- Czasem na dwie.
Miękkim ruchem uniknąłem spotkania z twardą okładką, i z rozbawieniem oparłem się o ścianę w bezpiecznej odległości od Mattiasa. Chłopak odgarnął włosy z twarzy, rzucając mi wrogie spojrzenie. Wsunął książkę do kieszeni w koszuli, przy okazji poprawił mankiety i spojrzał na drzwi od sali balowej.
- Jesteś głupkiem - mruknął - Kiedy Caroline ma przyjść?
- Jakoś zaraz jak mniemam.
Burkliwy mamrot uznałem za jedyną odpowiedź na jaką mogę teraz liczyć.
- Uwielbiam twój optymizm.
Gdy Matt ponownie zbierał się do zrzędliwego buczenia, jedno ze skrzydeł drzwi uchyliło się i do środka wślizgnęła się podmiot naszej rozmowy. Ubrana w prostą i jasną kreacje ginęła wśród kolorowych i bogato zdobionych sukien innych dam, przez co, co chwilę traciłem ją z oczu. Rozejrzała się badawczo po sali, wykonując kilka małych kroczków do przodu. Wyglądała na zadowolą ze swojego wyglądu, ba! wręcz dumną ze swojego pojawienia się tutaj. A może raczej z wykonanego zadania?
Prychnąłem na tę myśl cicho. Faktycznie można to uznać za powierzone jej zadanie. Ubranie się w suknie. Imponujące.
Chociaż może nie powinienem być tak wredny? W końcu dla mnie noszenie takich eleganckich ciuszków także nie należy do przyjemności. Tyle że ja umiem się przystosować i po 21 latach wciskania się w te ubranka mogłem już przywyknąć. Chyba. Ach, nie ważne.
Pomachałem do niej dłonią, wskazując jej tym samym żeby podeszła. Z dumą Caroline odgarnęła swojego blond włosy i patrząc z lekką ciekawością i pewnością siebie ruszyła w naszą stronę. Mattias spojrzał na nią nic nie mówiącym wzrokiem, ponownie poprawiając swoje rude kłaki.
- Już, już braciszku, więcej się z tym zrobić nie da - skomentowałem to z kpiną, samemu czując się świetnie ze swoim obecnym wyglądem.
Nim jednak doczekałem się z jego strony jakiejkolwiek odpowiedzi, chłopak skoczył nagle do przodu a jego prawa dłoń zapłonęła białym światłem. Co do..?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować Mattias wykonał zamach i z trzaskiem łamanych kości powalił jakiegoś jegomościa na ziemie. Rozległ się zduszony wręcz nieludzki skowyt, a policzek leżącego mężczyzny zaczął się dymić. Po sali rozeszła się nieprzyjemna woń palącej się skóry. Mój brat z konsternacją masował swoją pięść. powoli podchodząc do wijącego się na ziemi i zajmującego się dymem człowieka. Ku przerażeniu wszystkich wokół, w tym również mojemu, wymierzył potężnego kopniaka prosto w jego kark. Jeszcze większym szokiem okazało się to, że głowa mężczyzny po chwili toczenie się po parkiecie rozsypała się w kupkę prochu uwieńczoną parą białych, nienaturalnie długich kłów.
- Wampir?! - paniczny krzyk przerwał nieznośną ciszę, która zapadła na sali.
- Nie do końca - odparł obojętnie Mattias, podnosząc ostre zęby - Adept, raczej. Do pełnej przemiany jeszcze trochę mu zostało. W innym przypadku nie mógłbym go tak po prostu uderzyć.
W zamyśleniu przerzucał z ręki do ręki jedyne co pozostało po wampirze, jakby gdyby nic się nie stało.
- Dlatego mógł się to pojawić tak po prostu, nie zdradzając się wyglądem ani zachowaniem - kontynuował wykład iście profesorskim tonem - Musiałby wypić ludzką krew, by można go uznawać za prawdziwego wampira. Zastanawia mnie jednak bardziej co on robił tutaj na sali i pokusił się o próbę tak otwartego ataku na człowieka.
- Czy przychodzi ci do głowy już jakieś wytłumaczenie, młodzieńcze? - wysoki, dostojny jegomość z wąsem wysunął się z tłumu spoglądając na kupę prochu, która niegdyś była żywą osobą. Chociaż czy ja wiem czy żywą.
- Muszę się jeszcze zastanowić - przyznał po chwili Matt - Aczkolwiek mam już pewne przypuszczenia i nie są zbyt pomyślne. W każdym razie teraz nic nam nie grozi. Radziłbym jednak w najbliższym czasie nie wychodzić z domów po zapadnięciu zmroku, w szczególności samemu. Nie do końca potrafię pojąć czemu akurat w Tierrze wampiry postanowiły zacząć urządzać sobie łowy, skoro ich siedlisko znajduje się w Fuego, myślę jednak, że i na to znajdzie się wytłumaczenie. W ten czas uważam, że najlepiej byłoby dokończyć bal lub rozejść się do domów. Decyzja należy do księżniczki Lyrinn.
To była chyba najdłuższa wypowiedź Mattiasa jaką słyszałem w życiu. Chłopak ostatecznie skończył zabawę z kłami i wsunął je do kieszenie spodni. Nie przejmując się więcej ludźmi na balu, spojrzał na mnie i na Caroline wydając tym samym nieme polecenie pójścia za nim. Z wieloma pytaniami cisnącymi mi się na usta wyszliśmy  z sali balowej. Rudzielec skutecznie ignorował każdą moją próbę dowiedzenia się czegokolwiek. Zmieszana Caroline wyłamywał co chwile palce zerkając z niepokojem na mojego brata. Mnie także niezwykle zaskoczyło, że Matt potrafił dwoma ciosami zabić wampirzego adepta. Pomyślałby kto, że w tym nieszczególnie wysokim, piegowatym księciu może kryć się taka siła i precyzja działania.
Gdy wyszliśmy na plac przed zamkiem mój brat wreszcie łaskawie zwrócił na nas uwagę, skromnie poprawiając mankiety.
- Ukryłem trochę prawdy - powiedział w końcu - To nie był przypadkowy i nic nie znaczący atak. Ten adept miał być straszakiem i zasiać jedynie panikę wśród ludzi. Na szczęście udało mi się go zabić zanim doszło do najgorszego i nieco uspokoić ludzi. Obawiam się jednak, że na tym się nie skończy. Wampiry coś planują i musimy odkryć co konkretniej. Niepokoi mnie to, bo nie zdarzało się to nigdy wcześniej. A w każdym razie nikt o tym nie wspomina. Nie chcę narażać księżniczki Lyrinn, dlatego chcę sam się tym zająć. Mam nadzieję. że mogę liczyć na waszą pomoc.
- No pewnie bracie! - powiedziałem, z entuzjazmem. Nareszcie jakaś akcja!
- Caroline, jeżeli odmówisz to nie ma problemu. Nie musisz się niepotrzebnie narażać - Mattias spojrzał łagodnie na dziewczynę - Na razie i tak nic nie zdziałamy. Najlepiej będzie jak teraz zatrzymamy się w jakimś zajeździe i odpoczniemy. No i przebierzemy się w jakieś wygodniejsze ubrania.
- Chyba nie odmówisz przygodzie, co Caroline? - uśmiechnąłem się prowokująco do blondynki - Chyba, że już polubiłaś chodzenie w kieckach.

<No Caroline, jak będzie?>

Od Gabriela - Quest #2

Około szóstej rano obudziło mnie wschodzące słońce. Jego jaskrawe promienie padały wprost na moją twarz, zmuszając do mrużenia oczu. Natychmiast podniosłem się z łóżka, przy okazji strącając gliniany dzban z wodą z szafki nocnej. Kiedy skończyłem wycierać podłogę, przypomniałem sobie, że nasz oddział dostał weekend wolny od treningów i musztr. Miałem więc mnóstwo czasu do wykorzystania. Bez obowiązków, bez walki o życie… Musiałem przyznać, że zaciągnięcie się do armii było wspaniałym pomysłem. Jednakże prawdę mówiąc, czułem się z tym trochę zagubiony. Moje życie było bezpieczniejsze, bardziej ustabilizowane i wcale nie nudniejsze, ale jednak inne. Wciąż nie wyzbyłem się nieufności do obcych, zwyczaju spania z mieczem i nie przyzwyczaiłem się do hulanek, pijaństwa i zabaw.
Po spożyciu skromnego śniadania zadecydowałem, że wybiorę się na wycieczkę w Góry Wschodnie. Dawno już tam nie byłem, a pozostanie w mieście zdecydowanie nie wchodziło w grę. Jak na mój gust, i tak spędzałem w nim zbyt wiele czasu.
Szybko spakowałem prowiant, podstawową apteczkę i bukłak z wodą do
skórzanej torby. Wyruszyłem od razu, by uniknąć tłumów na ulicach, co wiązałoby się z utrudnionym wyjściem z miasta. Już nieraz widziałem jak wozy zatrzymywały się z powodu rozwrzeszczanej grupy przekupek, handlarzy starociami i obwoźnych garkuchni. Wzdrygnąłem się. Zdecydowanie nie nadawałem się członka mieszczaństwa. Cóż jednak mogłem poradzić na to, że armia musiała stacjonować przy mieście, było ono w końcu źródłem jej zaopatrzenia.
Szybko przemykałem ulicami i w kilkanaście minut opuściłem miasto północną bramą, rzucając zaspanym strażnikom krótkie pozdrowienia. Byli to koledzy z mojego oddziału, którym trafiła się poranna warta.
Przez wiele godzin wędrowałem. Przechodziłem przez przełęcze, łąki i stepy, przecinałem rzeki i pokonywałem wzniesienia. Po drodze zdążyłem już zjeść większą część prowiantu, ale pod wieczór zatrzymałem się nad czystym, zimnym jeziorem. Po zmianie krajobrazu stwierdziłem, że muszę znajdować się już na terenie Armonii.
Nagle stanąłem jak wryty. Pośród drzew, w kałuży krwi leżał młody jednorożec. Rżał słabo i próbował wstać. Bezskutecznie. Podszedłem bliżej. Starałem się zachowywać cicho i nie wystraszyć zwierzaka, nie byłem w końcu młodą, niewinną dziewicą o słodkim jak miód głosie. Z całego serca chciałem jednak pomóc. Odwdzięczyć się. Stworzenia inne niż ludzie pomogły mi o wiele więcej razy niż człowiek. Uciekałem dziesiątki razy przed niebezpieczeństwem na Ba’alu, wiewiórki pokazywały mi dziuple z orzechami, pszczoły miód, a na hipogryfie odkrywałem Lądy Adepsu. Pewnego razu wróżki uleczyły mnie z zatrucia. Nawet elfy pomogły mi kiedyś odnaleźć drogę, gdy jako dziecko zgubiłem się w lesie.
Szybko oceniłem sytuację. źrebak był poważnie ranny - w kark, grzbiet i tylne nogi, ale można było go jeszcze uratować. Wpierw umyłem dokładnie ręce. Później wyjąłem apteczkę i najlepiej jak potrafiłem obmyłem i oczyściłem rany, później smarując je ziołową maścią uśmierzającą ból i przyspieszającą gojenie. Jednorożec nadal cicho rżał, gdy moje dłonie dotykały ran, ale nie protestował. Wiedział, że mu pomagam. Na koniec owinąłem szramy uprzednio wygotowanym, jałowym płótnem. Dopiero kiedy skończyłem, przyjrzałem się źrebakowi. Był śnieżnobiały, jak to zwykle wyglądają jednorożce. Miał srebrne oczy, róg oraz kopyta.
Musiałem się pospieszyć, by zdążyć wrócić na czas. Widziałem, że gdy odejdę, nic nie stanie się stworzeniu. Na pewno zaopiekują się nim tutejsi mieszkańcy. Ci magiczni, rzecz jasna. Wróżki, elfy i…
- Witam w królestwie Ar monii! Nazywam się Tanya. - zza dębu wyszła driada. Miała szorstki, ale melodyjny akcent. Ubrana była skąpo w odzienie z liści. Uśmiechała się zachęcająco. We włosy miała wplecione kwiaty...nie!, to kwiaty wyrastały z jej skóry.
Do jasnej cholery. Uciekać, uciekać jak najszybciej, niebezpieczeństwo - alarmował mnie mój mózg.
- Może tu zostaniesz, Lekarzu Jednorożców? Ze mną? Idealnie nadajesz się na mieszkańca Armonii, żyjesz z zgodzie ze światem… - już, już wyciągała do mnie smukłe, zielonkawe ramiona. Próbowała mnie zwieść i wykorzystać, wyssać kompletnie z energii. Nie czekając, aż użyje magii, wziąłem nogi za pas. Wiedziałem, że nie potrafią się szybko przemieszczać, łatwo udało mi się ją zgubić, choć nie znałem drogi. Na szczęście udało mi się wydostać z lasu. Przede mną rozciągała się równina, a słońce znikało za horyzontem. Zapadał zmierzch.

29 września 2015

Od Cirilli

Po raz kolejny wsłuchuję się w ciche śpiewanie ptaków, w kojący szum lasu i w wydmuchiwanie powietrze z końskich chrap. Pociągnęłam bladą dłonią po szyi bułanego wierzchowca, po czym złapałam się czarnej jak noc grzywy. Kicker cofnął się o krok. Każdy wiedział, o co chodzi.
Uwielbiam momenty, w których mogę być sam na sam z Kickerem. Oddaję się wtedy cała w jego posiadanie, nie zwracając uwagi na mijający czas z każdą sekundą. Czas kiedyś się kończy, a ja wciąż nie wiem jak go wykorzystać. W końcu mi go zabraknie i wiem, że wtedy będę go potrzebowała najbardziej. Teraz jednak to nie było ważne.
Ogier stanął dęba, dziko zarżał. Jego grzywa uderzyła mnie po przylegającym do jego szyi policzku, natychmiast jednak spadając na dół tym samym muskając mięśnie szyjne wierzchowca. Jego odgłos rozniósł się po całym lesie, tak samo jak w tym momencie spadające z hukiem kopyta uderzające o zeschniętą ziemię. Pod bosymi strzałkami popękała ziemia. Ogier znów zarzucił ostro łbem i jego nogi ustawiły się w błyskawicznym tempie do rozpoczęcia galopu z nieruchomej postawy.
Każdy jego oddech, każde rżenie było dla mnie cząstką również mojej duszy. To dotyczyło tak samo jego jak i mnie. Nie było dwóch osobnych ciał. Wszystko było jednością.
Za każdym razem ekscytuję się tak samo, czując wiatr w swoich kruczoczarnych włosach, czując swoją suknię, która się poddała pędowi, jakby zaraz miała się urwać, jednak nie robiła tego ze swojej własnej woli. Każde łomoczące kopyto i uderzające z ogromną mocą w podłoże słyszałam tak wyraźnie, jakby był to huk wystrzeliwanych pocisków z łuku tuż obok mnie.
Takt się zmienił, galop przeobraził się w cwał. Czysty trzytakt znikł i wprowadzono do jego szybszego tempa dodatkowe stuknięcie.

Raz, Dwa, Trzy, Cztery
Raz, Dwa, Trzy, Cztery...

Nie, tutaj z pewnością nie można liczyć czasu. Nawet, gdyby chciało się złamać tą zasadę i tak nic z tego by nie wyszło. Wszystko wykraczało ponad strefę czasową. Zawsze wiedziałam, że to jest to, co lubię robić. I za co kocham mojego końskiego urwisa.
Cwałowaliśmy przez ponad 4 mile, jakbyśmy dwa razy okrążyli naszą leśną trasę.
Wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło.

***

Wraz z Kickerem stanęliśmy przed jeziorkiem. Koń mógł się napić po oszalałym biegu, a ja się cieszyłam pięknem natury. 
Czasami myślę, że skoro nie jestem w związku, to nie jest do końca tak źle jak powiadają. Jeszcze będę rozmyślała, jak to kiedyś miałam mnóstwo czasu i na wszystko mogłam sobie pozwalać. Wcale w to nie wątpię, że wraz z partnerem zaczną się obowiązki. W sumie nikt się na mnie nie szykuje, ani ja na niego. To pocieszające, chociaż związek nie jest przecież męczeństwem, lecz przyjemnością pobytu z drugim człowiekiem.
Moje przemyślenia przerwał lekki dotyk mojego ramienia. Odwróciłam się, jednak już wiedziałam, że to będzie mój przyjaciel.
- Masz rację, chyba za dużo filozofuję - skrzywiłam się w uśmiechu i pogłaskałam wielki łeb wierzchowca. Ten zarżał, jakby potwierdzając moje słowa. Skubany, czyta w moich myślach.
W tym momencie wpadłam na jakże świetny pomysł. Jako, iż przez ponad tydzień byłam w szpitalu, moje włosy się przetłuściły, a ciało nieprzyjemnie swędziało i puszczało nieprzyjemny zapach. W szpitalu nawet gdybym chciała, byłam przez Ikaleta cały czas ciągnięta w stronę łóżka, pomijając fakt  że nie wolno było mi go opuszczać. 
Po chwili rozejrzałam się po okolicy i uznając, że nikogo w pobliżu nie ma, kompletnie się rozluźniłam i poddałam się swojej chęci. Tak więc zdjęłam z siebie ubranie. Podartą, białą sukienkę delikatnie poskładałam i położyłam na pobliskim kamieniu. Tak samo zrobiłam z resztą koronkowej bielizny, po czym zanurzyłam się w krystalicznej wodzie.
Nie mogłam również przepuścić okazji, aby pobawić się moją sieżną mocą. Po szyję weszłam do wody, a pod nią rękami robiłam odpowiednie ruchy i bezszelestnie wymawiałam zaklęcie, później ciesząc się z uzyskanego efektu. 
Moją zabawę przerwał ostrzegawcze rżenie Kickera. Szybko się zorientowałam, że w pobliżu zaczął kręcić się człowiek. Być może mężczyzna.
Schowałam się za kamieniem, stojącym w wodzie. Czekałam, aż ten ktoś pójdzie i znów zostanę tylko ja z Kickerem. 

Ktoś?

Od Zefira - CD. Nathaniela

To zagranie nie było fair, musiałem przyznać. Chłopak nie mógł mieć żadnego utrzymania, żadnego dachu nad głową, a przynajmniej nie stałego. Nie mógł wiedzieć, czym ma się stać, skoro los zepchnął go do takiego padołu. Uniosłem zdobycz, a dzieciak wciągnął gwałtownie powietrze, cofając się o kilka kroków, jednak uniosłem uspokajająco ręke i wtedy się zatrzymał, patrząc na mnie niepewnie. Ściągnąłem kaptur, ułożone w nieład włosy opadły mi na oczy. Od dawna ich nie obcinałem.
- Oboje wiemy, czym dla nas jest ta moneta. Szansą, czyż nie, młody? - odezwałem się cofając się w czasie do czasów, gdy sam byłem w jego wieku, gdy sam byłem zepchnięty do tego samego dołu.
Nie odezwał się. Prawie mu współczułem. Dzieci zapomniane przez świat najczęściej stawiały się ludźmi zepchniętymi na margines. Ja stałem się takim człowiekiem. Jednak znałem uczucie, gdy ktoś zainteresował się zapomnianym dzieckiem. Wiedziałem, jak to jest.
Więc nie ustąpiłem.
- Znam cię młody - co było półprawdą - Wiem, jak się czujesz i co popycha cię do tego, abyś szukał kolejnych szans w błocie, ale ja ci powiem: to... - uniosłem monetę na wysokość jego oczu - ...cię zniszczy.
I rzuciłem marnym miedziakiem na bruk, tuż pod jego nogi. Chłopak niemal natuchmiast ją podniósł, oglądając i znowu się cofając. Nie robiłem dobrego wrażenia, to fakt. Maska zawsze dodawała tajemniczości człowiekowi, który nagle się do nas odzywa takimi tajemniczymi słowami.
- Powiedział pan... - rzekł cieniutkim, nieśmiałym głosem - ...że pan mnie zna... ale to nie prawda! Ja pana nie znam.
Uśmiechnąłem się. Ściągnąłem maskę, odsłaniająn okropną biznę na skroni.
- Fakt. I vice versa, i ja cię nie znam, i ja nie widziałem cię nigdy na oczy. Ale wiesz? Przypominasz mi chłopca, którego znałem. Lubiłem bardzo tego chłopca - zobaczyłem siebie i Flavię, goniących z roześmianymi gębami jakieś miastowe koty i kury, tych, którzy robią psikusy dorosłym a potem uciekają z zacieszem na twarzach.
- Kogo takiego?
Przykucnąłem, spoglądając w jego oczy. Czerwone niczym moje własne i tego chłopca. Ze skrytym przerażeniem stwierdziłem, że ten chłopiec jest na najlepszej drodze, aby stać się kimś mnie podobnym, kimś, który będzie się uciekał do przestępstw i występków, aby cokolwiek zarobić. Z dnia na dzień przekonywałem się, jakim żałosnym facetem się stałem. Jak nieporadnym i jak głupim.
Kiedyś tamten chłopiec miał szansę stać się kimś więcej, niż tym, czym jestem ja. Mogłem być handlarzem, informatorem, mogłem być nawet szpiegiem, tym, który przynajmniej ma jakiś cel w życiu, jakim jest zbieranie informacji. Co skłoniło mnie do złodziejstwa i najemnictwa? Do siania śmierci za coś tak niestałego jak pieniądz..?
- Umarł dawno temu - przyznałem grając ból - I bardzo za nim tęsknię. Słuchaj młody - zmieniłem szybko ton - Co zamierzasz zrobić z tą monetą?
Znałem alternatywy odpowiedzi, byłem ciekaw jednak, którą z nich chłopiec wybierze. Zaburczało mu w brzuchu.
- Chciałbym coś zjeść... - mruknął - Nie mam pieniędzy, więc zbieram co mam, żeby...
- ...żeby cokolwiek kupić, prawda?
- Tak... - odparł, chyba nie chcąc ze mną rozmawiać, jednak znałem jego ciekawość.
- Poluj na chleb - poradziłem - Jest pożywny i zdrowy. Innym wyjściem jest mięso, jednak na takie trzeba zapolować i odpowiednio przyrządzić. Umiesz polować na psy lub szczury?
Chłopiec spojrzał na mnie zdziwiony, śmiesznie wykrzywiając twarz.
- Nie będę jadł szczurów - wzdrygnął się.
Zaśmiałem się, przypominając sobie, jak sam krzywiłem gębę, kiedy koledzy mówili mi o szczurzych udkach.
Nagle usłyszałem szczeknięcie za plecami. Niewielki Vulfix szczerzył na mnie kły, pusząc pióra na wszystkie strony. Chyba był na mnie wściekły.
- Jest twój? - spytałem, przyglądając się mu.

(Nathanielu?)

Od Nathaniela

Poruszałem się ulicą, w stronę targu.
Noga nadal bolała, a Vulfix nadal był obok. Chyba powinienem go jakoś nazwać, bo nie zapowiada się na to, żeby gdzieś sobie poszedł. Nagle ktoś mnie popchnął. Zwaliłem się na Vulfixa, chroniąc moją twarz przed kontaktem z ziemią. Wstałem i napotkałem oczy ludzi. Ich wzrok przeszywał na wylot, dosłownie zabijając. Spuściłem głowę i zacząłem iść z brzegu ulicy, by nie pozwolić, by taka sytuacja jak przed chwilą się powtórzyła.
Zbliżałem się do straganów coraz bardziej, kiedy wreszcie dotarło do mnie, że skoro mam problem z normalnym poruszaniem się, to na pewno nie zdołam niczego ukraść i potem uciec. Zatrzymałem się i oparłem o kamienną ścianę jednego z domów. Wzrok ludzi zmienił się – teraz patrzyli z lekkim współczuciem. Albo tak mi się tylko zdawało. W każdym bądź razie nadal nie reagowali, a ja nie mam zamiaru rozpłakać się na środku drogi jak ostatni idiota. Przetoczyłem się ciężko przez targ, tęsknym wzrokiem spoglądając na jedzenie. Nie mogę nic kupić, przez brak pieniędzy. Nie mogę nic ukraść, przez tego głupiego konia. Świetnie.
Nagle kątem oka dostrzegłem upadającą monetę. Mogę ją przecież podnieść, a następnie kupić za nią jedzenie jak porządny obywatel. Schyliłem się i wyciągnąłem dłoń po pieniądz. Kiedy chciałem go schować, ktoś również za niego chwycił.

<Ktoś, kto też chciał adoptować biednego pieniążka?>

27 września 2015

Od Melisandre

Nie zmrużyłam oka aż do świtu, rozmyślając nad znaczeniami snów i mrocznymi przepowiedniami. Modliłam się w duchu, aby zła klątwa nie spełniła się w najbliższym czasie. Miałam ważniejsze sprawy na głowie. Odetchnęłam głośno, mrużąc oczy. Zerknęłam na wielki zegar wiszący na ścianie. Zbliżała się 5:30, a to oznacza, że za chwilę do sali wparuje kucharka waląc w patelnie i drąc się na bogu ducha winne dziewczyny. Niechętnie zwlekłam się z łóżka i podreptałam do okna. Deszczowy krajobraz mieszał się w spadających kroplach. Ciemne chmury przysłoniły słońce. Stałam tak wpatrzona nieruchomym wzrokiem w dal rozmyślając co też teraz porabia moja rodzina. Mama już wstała i krząta się po kuchni. Dzieciaki pewnie jeszcze śpią wtulone w puchowe kołderki. Westchnęłam cicho. Tak bardzo za wami tęsknię… Gorąca łza popłynęła po moim policzku i spadła na okienny parapet. Z niewesołych rozmyślań wyrwał mniewyczekiwany alarm w postaci wrzeszczącej, tłustej Helgi. Jak powiedziała mi Elise, tak właśnie na imię miała kucharka. Niecały kwadrans później stałyśmy w szeregu oczekując na przydzielenie zadań. Niestety dzisiaj wraz z El nie udało nam się uniknąć obowiązków. Właśnie miałam dostać swój zestaw zadań, gdy drzwi otwarty się z impetem i szybkim krokiem wparowała do kuchni Ashlyn. Stanęła przed szeregiem pokojówek i rozejrzała się dookoła. Jak na zawołanie cała służba skłoniła się usłużnie. Wszyscy, oprócz mnie. Zresztą... jak zwykle. Gdy Ash napotkała wzrokiem moją twarz uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. Już wcześniej zauważyłam, że nie przepada za sztucznymi wyrazami szacunku.Odwzajemniłam uśmiech wpatrując się w moją nową znajomą z nutką ciekawości, unosząc pytająco brwi. Dziewczyna skinęła lekko głową dając mi do zrozumienia, że zaraz wszystko się wyjaśni. 

- Witaj Pani, co sprowadza cię w skromne zakamarki naszego pałacu?- rzekła gruba kucharka słodkim głosikiem. Szkoda, że na co dzień mówi w troszeczkę inny sposób...

- A witam, witam. Potrzebuję jednej z waszych ślicznych pokojówek. Widzisz... -powiedziała odciągając Helgę na bok. Z przejęciem zaczęła jej coś tłumaczyć gestykulując obficie. Kucharka co chwila kiwała głową ze zrozumieniem słuchając uważnie. Po chwili obie kobiety odwróciła się do nas, a Ash podeszła do mnie szybko, chwyciła za rękę i pociągnęła do wyjścia, krzycząc przez ramię słowa pożegnania. Wyszłyśmy na korytarz.

- Ciekawe co jej tam nagadałaś. -powiedziałam uśmiechając się krzywo. 

- Szczerze, to powiedziałam, że potrzebuję towarzyszki na wyjazd do królestwa Aire. -widząc mój zdziwiony wyraz twarzy odparła -Dobra, wiem że to nienajlepsze kłamstwo, ale za to mamy zwolnienie z dworskiego życia na kilka dni. Nikt nie powinien zaprzątać sobie tym głowy.

- W porządku. A co z nieobecnością królowej? Nikt nie zacznie niczego podejrzewać? 

- Oficjalna wersja jest taka, że królowa źle się czuje i nie będzie wychodzić ze swoich komnat przez kilka dni. Mam nadzieję, że nikt nie zacznie węszyć. A co z tobą? Nikt się nie będzie o ciebie martwić czy coś?

Mną się nie przejmuj. -odparłam suchowyrzucając z głowy obraz mojej rodziny.- Jedyny problem stanowią moje zwierzęta. Muszę po nie wrócić. Bez nich nigdzie nie jadę.

- Dobrze. Aby dostać się do lasu i tak będziemy musiały przejechać przez miasto, więc nie stanowi to problemu. Możemy zahaczyć o twoje mieszkanie. –powiedziała dziewczyna.

- A sprzęt? –zapytałam.

- Wszystko jest przygotowane. Mamy mapy, ubrania, prowiant, broń i wszystko czego nam potrzeba. Chodźmy teraz do mojego pokoju, aby się przebrać i należycie uzbroić.

***

- Lepiej nie tą. – mruknęłam. – Tu jest zawsze wielki tłum, a chyba nie zależy nam na przypadkowych gapiach.

- Oczywiście. – odparła Ash.

- Skręćmy w lewo. Tutaj zapuszczają się tylko bezpańskie psy.

Jechałyśmy właśnie obrzeżami miasta, zmierzając do mojego mieszkania. Okolica powoli zaczęła się zmieniać. Miejsce schludnych kamienic zastąpiły obdrapane budynki, zakłady fachmistrzów i bogate stragany odstąpiły miejsca burdelom i szemranym sklepikom. Pięknie ubrani ludzie zniknęli w tłumie obszarpanych biedaków. Zrobiło się ciemnej, straszniej i smutniej… Na twarzy Ash zauważyłam lekką konsternację. Niepewnie rozglądała się na boki obserwując okolicę. Uśmiechnęłam się do siebie w duchu. 

- Lubię to miejsce. -powiedziałam nagle- Ten zapach dymu i zgnilizny. Te mroczne zaułki i zakamarki. Tych ludzi, którzy mijając cię na ulicy nigdy się do ciebie nie uśmiechną. A wiesz dlaczego?

Ash milczała wpatrując się we mnie zdziwiona tym niespodziewanym wyznaniem.

- Dlatego, że tu wszystko jest na odwrót. Towłaśnie ten zapach przypomina mi, że tu jest mój drugi dom. To w tych ponurych wąskich uliczkach mogę znaleźć schronienie. To właśnie ci ludzie, na co dzień plamiący ręce niepochlebnymi zajęciami, gdy przekonają się do ciebie pomogą ci zawsze i wszędzie, staną się twoimi prawdziwymi przyjaciółmi. Nie tak jak tam. – skinęłam głową w stronę bogatych dzielnic za naszymi plecami. – Za tymi słodkimi uśmiechami kryję się niepohamowana zazdrość i obłuda. Każde miłe słowo jest na sprzedaż. Każdy dzień przepełniony jest obawą o bezwartościowe życie i majątek. Wiesz… Współczuję tym ludziom. –powiedziałam.

- Ja też- odparła Ash z powagą.

Sama zaskoczona byłam swoją otwartością, ale czułam, że to właśnie jej chciałam to powiedzieć.

- A czy tam na zamku nie ma podobnie? – zapytałam po chwili z ciekawością.

- Jest, ale widzisz… Ja… Nie jestem…- westchnęła.Och, nie ważne

Zdziwiło mnie jej chwilowe zawahanie, ale postanowiłam, że nie będę drążyć tematu.

- Jeżeli nie chcesz, nie mów. Ale wiedz, że z chęcią posłucham twojej historii. – uśmiechnęłam się ciepło.

Dziewczyna odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.

***

- Ale się za tobą stęskniłam!- powiedziałam wtulając głowę w bujną grzywę Vizerysa. Koń pacnął mnie delikatnie swoim pyskiem rżąc radośnie.

- Mam coś dla ciebie. – rzekłam wyciągając z kieszeni dorodne jabłko, które udało mi się ukraść z kuchni.

- Nie tak szybko! -krzyknęłam widząc z jaką prędkością Viz zajada smakołyk.

Nagle koń wyprostował się i cofnął do tyłu patrząc uważnie przed siebie. Weszła Ash. No tak, Viz i jego zdolność zawiązywania nowych znajomości

- Ashlyn, poznaj mojego wierzchowca Vizerysa. – powiedziałam z uśmiechem. Dziewczyna zbliżyła się do konia.

- Uważaj! On… Nie przepada za nieznajomymi.– odparłam z powagą. Ash nieufnie patrząc na konia cofnęła się o krok.

Uśmiechnęłam się.

-Wiesz, myślę, że możesz iść przepakować bagaż do toreb Viza, a ja w tym czasie skoczę po mojego drugiego przyjaciela. 

Dziewczyna skinęła głową i oddaliła się. Wyprowadziłam konia z boksu, nakarmiłam ,wyczesałam i udałam się na górę.

- Lisaaa, Lisaaa! – gdy weszłam na górę, rozległo się głośnie krakanie.

- Witaj Vincencie. – powiedziałam głaskając kruka po aksamitnych piórkach. – Tęskniłeś za mną?

- Taaak! – odparł mój towarzysz. Zaśmiałam się radośnie. Jak ja ich kocham! 

- Chodź, czeka nas niezła przygoda. Wszystko opowiem ci po drodze. – dodałam.

 

Chwilę potem jechałam wraz z Ashlyn kamienistym traktem nucąc jedną z piosenek mamy. 

- Ładna. Skąd ją znasz? – zapytała nagle Ashlyn wyrywając mnie z zamyślenia. 

- Mama nauczyła mnie tej piosenki. – odparłam uśmiechając się smutno.

- Nauczysz mnie też? 

- Och, czemu nie… - powiedziałam zaskoczona. – Mama często śpiewała mi ją na dobranoc, wiesz?

Ash zerknęła na mnie z uśmiechem. Dojeżdżałyśmy właśnie do rozstaju dróg. Skręt w prawo prowadził do Magicznego Boru, natomiast droga w lewo do Magmowej Puszczy. Nie miałam pojęcia, gdzie królowa mogła udać się na polowanie, więc postanowiłam zapytać się Ash.

- No, to w którą teraz stronę pani kapitan?


<Ash?>

Od Zefira

Na Bezpańskich Ziemiach miałem chyba tylko jeden cel - Miasto Ruth, chaotyczne miejsce, którego nie umie doprowadzić do porządku nawet Armonijska straż. Czarny rynek kwitnie tam w całej dzielnicy, niemal każdy może być dla nie obeznanego podróżnego potencjalnym wrogiem, oszustem, czy też złodziejem. Oczywiście, mnie to nie dotyczyło. Wszak było to moje rodzinne miasto.
Klacz była wyczerpana. Czułem, jak nogi jej drżą pod moim ciężarem, jednak dzielnie wytrzymała aż do celu. Pieszo szedłem ostatnie kilka mil, spokojny już o pościg, który zawrócił kilka dni temu. Od kilku dni spałem spokojnie. A moje myśli plątały się tylko wokół Reneste i dziwnego głosu zamachowca. Czy to on wyczytał z moich myśli, czy wiedział od początku, nie miało najmniejszego znaczenia. Do tej pory miałem sobie za złe, że wtedy ujawniłem swoje imię publicznie. Co śmieszniejsze, naprawdę myślałem o tym, aby raz na zawsze porzucić zabijanie. To ciążyło na duszy coraz bardziej, od kilkunastu lat żyłem w tym fachu.
Athet mnie ostrzegał. A ja głupi się zgodziłem.
Klacz parsknęła, wyrywając mnie z zamyślenia. Podniosłem wzrok na zachmurzone niebo, przez które przebijało się światło zachodzącego słońca. W Ruth przechadzka po zmroku nie była bezpieczniejsza od przechadzki za dnia, więc nie stanowiło to dla mnie większej różnicy. Nigdy nie podróżowałem bez celu. Tym razem była to chatka pewnej kobiety, która wielokrotnie radziła mi swoimi dziwnymi przepowiedniami, z których tylko człowiek inteligentny umiał wyciągnąć wnioski. Życie mnie nie rozpieszczało, przez co czytałem między wierszami. O dziwo, to tam właśnie były zawarte najcenniejsze informacje.
Droga wiła się wstęgą w dół, wyjeżdżona i usiana kamieniami, była taka sama jak te przeszło dziesięć lat wstecz, kiedy to uciekałem stąd razem z Flavią. Uciekaliśmy wtedy chyba do Armonii, pragnąc tam narozrabiać. Uśmiechnąłem się ponuro, przypominając sobie kolejny cel. Góry.
Dolina była sucha tej pory roku, pomimo nadchodzącej jesiennej pogody, na deszcz nawet się nie zanosiło. Plony obumierały przy takich temperaturach, przez co wszystko musiało być importowane z Tierra'y, a mniej możne miasta przymierały głodem. Takie jak Ruth. Prawdę powiedziawszy, od dawna nie uzyskałem stad żadnych wieści. Jednak zwęszyłem, że coś się jednak zmieniło, widząc strażników u bram miasta.
Byli uzbrojeni w halabardę i kuszę, na pobrudzonych strojach widniały krwistoczerwone ornamenty na żółtym materiale, ich spojrzenia były twarde, bezlitosne, a jeden był wyższy i szerszy od drugiego, przez co skutecznie zagrodzili mi drogę, obdarowując mnie zimnym spojrzeniem. Nie ugiąłem się ich oczom, a przyjąłem wyzwanie.
- Jakiś problem, panowie? - spytałem, choć w moim głosie czuć było nutę wrogości.
- Nowy podróżny, co? - dryblas po lewej miał tak nieprzyjemny głos, jakby ktoś orał tępym mieczom po blasze metalu - Od wejścia należy się cło. Razem z koniem będzie 10 piętników.
- Niemało jak na zwykłe przejście przez bramę - zauważyłem chłodno. Strażnik splunął.
- Nie podoba się, to leć na około.
Skrzywiłem się i zapłaciłem praktycznie to, co mi pozostało. Wyruszyłem na turniej w nadziei, że zarobię tam więcej, niż zwykle, przez co nie zaoszczędziłem niczego. Kolejna nieprzemyślana sytuacja. Jednak tutaj nie próbowałem żadnych sztuczek. Nawet z takiej dziury jak Ruth plotki szybko się roznosiły, a mi na rozgłosie nie zależało. Założyłem kaptur i maskę.
Ulice były w takim stanie jak te paręnaście lat temu - opłakanym. Główna ulica, pomimo iż została wybrukowana, miała spoko dziur i mnóstwo śmieci. Nikt tego nie sprzątał, rynsztok był pełen nieczystości biologicznych i fizjologicznych, a po ulicach plątały się wraki ludzi - złodzieje, kurwy, żebraki, mordercy, rozbójnicy, członkowie zorganizowanych grup na wpół kontrolujących miasto. Mogli być jednym albo wszystkim na raz.
Upewniłem się, że nie zapomniałem drogi do celu, mijając zaułki i korzystając z rzadko używanych przez przeciętnych mieszkańców skrótach, dzięki czemu szybko dotarłem do dzielnicy biedy, która, co prawda niemal niczym nie różniła się od reszty miasta. No, może tym, że gdzie indziej na ulicy nie walałyby się resztki pożartego psa czy szczura. Ludzie leżący na ulicy, wielokrotnie wyciągali do mnie błagalnie ręce, widząc moje sakiewki przytoczone u pasa, myśląc naiwnie, że to monety. Broń przy tym samym pasie jednak skutecznie odstraszała innych delikwentów, którzy pomyśleli o nich jako o łatwym łupie. Przy siodle nigdy nie trzymałem niczego cennego, co mogłoby być z łatwością skradzione, nie używałem też często koni, niektóre poświęcałem dla powodzenia misji, za co Ren często mnie beształa, jednak teraz nie mogłem tego zrobić. Tu nie było łatwo zdobyć konia, a ten pozostał mi ostatni. Nie mogłem zwrócić się o pomoc u żadnego przyjaznego mi infirmatora, to było zbyt ryzykowne.
Chata wieszczki, jak stała tak stała w najciemniejszym kącie Ruth - rzadko kto tamtędy ktoś przechodził i wcale nie dziwiłem się tchórzliwym ludziom. Ta kobieta była ciężka do ogarnięcia przez prosty, pijacki umysł. Okna nadal były wybite, drzwi nadal miały dziurę, przez nie nie było problemu, aby amator włamał się do jej domu. Ona jednak nie nawet nie chciała się tym zainteresować.
Przywiązałem Zeri za domkiem i zakołatałem do drzwi. Przez dłuższą chwilę nikt mi nie odpowiadał, aż w końcu usłyszałem głos:
- Zapraszam, zapraszam! Skoro sama śmierć kołacze mi do drzwi, to trza otwierać! - gdy otwierałem drzwi, ona jeszcze kontynuowała z entuzjazmem, gadając do swojego kota - Czy to już na mnie czas? Moim mali przyjaciele niczego mi nie wspominali, Alta! Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Kot zamiauczał żałośnie, próbując wyrwać się z uścisku kobiety, lecz ona zdawała się nie zwracać uwagi na zawodzenie i pazury swojego pupila.
- Witaj, Shuana - westchnąłem.
Jej wzrok sprawił, że poczułem niepewność. Straciła wzrok, czy jej oczy były naturalnie blade? Zapomniałem.
- Zefir Lazare... - wyszeptała z nabożną czcią - Sombra...
- Żaden Cień, jestem tutaj incognito - warknąłem, zrywając z siebie maskę - Coś się wydarzyło, Shuana i chcę wiedzieć, co.
Kobieta zaczęła kołysać się w krześle. Wypuściła kota.
- Lisek wpadł w pułapkę, chorą nogę ma... - zaczęła nucić - Na złoto ma chrapkę, nie wstydzi się...
Zawahała się. Nie spuściłem wzroku z jej oczu, choć w jej wypadku było to wyjątkowo trudne. Od niej biła przesadna pewność siebie. Przekrzywiła głowę.
- Czego się nie wstydzisz, el zorro? - spytała - Porażki? Miłości? Fachu? Czy poświęconego życia, które oddałeś dla czarnej nocy?
- Nie wstydzę się niczego - odpowiedziałeś, choć sam nie byłem pewien, czy mówię prawdę - Ale niektóre fakty mogą po prostu mnie zabić, więc nie przyznaję się byle komu, ale nie, Shuana, to nie jest wstyd.
- Wsdyd kryje się w każdym z nas, Zefirze... - jej głos nagle stał się młodszy o dwadzieścia lat. Przeszły mną dreszcze - Twoi mali przyjaciele drżą z podniecenia, wiedzą, że coś nadchodzi, albo już nadeszło.
- Zrobiłem coś głupiego - stwierdziłem. Zbyt późno się zorientowałem, że brzmiało to, jak przyznanie się rodzicom do podkradnięcia pieniędzy - Muszę to naprawić. Powiedz mi, Shuana. Kto stoi za tym? Co mówią twoi mali przyjaciele?
Alta potarła się o moje nogi, pomrukując cicho. Nie drgnąłem, tylko spojrzałem na kota. Była stara, choć nie tak, jak Shuana. Nikt do końca nie wiedział, ile ma lat, jednak powiadano, że jest wiedźmą i przeżyła ponad sto lat, inni utwierdzali się przy 40, na ile wyglądała, jednak pod kamuflażem według mnie kryła się sześćdziesięcioletnia kobieta. Nie umiałem stwierdzić, dlaczego ukrywa swój wiek. Może dlatego, że to tylko nakręca plotki na jej temat i robi z niej legendę.
Milczała. Wyciągnęła dłoń. Moźe była szalona, jednak wiedziała, jak utrzeć biznes. Będzie gadała od rzeczy, dopóki jej nie zapłacę. Potem będzie gadała nieco mniej skomplikowanie.
Złota moneta upadła na jej dłoń, która zaraz potem zacisnęła się w klatce pomarszczonych palców. Zamrugała, ale nie oderwała ode mnie wzroku.
- Czarne konie w snu padole, krążą w śnie, krzyczą w noc. Sombra kusi marny los. Domino. Domino... Sangre de sangre.

(Moja propozycja współpracy jest nadal aktualna, proszę o kontakt na skype, lub asku, ja nie gryzę c: Dobra, wiem, że nikomu się nie chce, więc można też w komentarzach.)

Wyjazd

Wyjeżdżam, robaczki, na obóz naukowy ze szkoły. Nie będzie mnie od poniedziałku do soboty, ale dzisiaj (niedziela) też proszę o niewysyłanie do mnie opowiadań. Osoby z mojego Królestwa - proszę wysyłać opowiadania do innych adminów. ;) Postaram się odpowiadać na wiadomości na Howrse jakby jakieś były.
Trzymajcie się ;)
Ania
PS. Tylko, żeby mi tu nie było anarchii jak wrócę! xd