Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

16 października 2015

Od Nathaniela - CD. Zefira

- Mój? - Spytałem sam siebie.
Vulfix faktycznie zachowywał się, jakbym był jego właścicielem, jednak sam nie wiem, dlatego. Przecież mu nie pomogłem, jedynie dałem trochę jedzenia. Chociaż w pewnym sensie można to uznać za ogromną pomoc.
- Tak. Chyba... Tak. - Dodałem cicho, patrząc raz na mężczyznę, raz na zwierzę.
- W takim razie radziłbym ci go uspokoić, bo wygląda tak, jakby zaraz miał się na mnie rzucić. - Powiedział.
Miał rację. Warczenie i stroszenie piór ciężko uznać za przyjazne zachowanie. Skinąłem głową mimo, że nie miałem pojęcia jak to zrobić. Podszedłem więc do Vulfixa i poklepałem go po głowie. Chyba utwierdziło go to w przekonaniu, że postępuje dobrze, bo zaczął warczeć jeszcze głośniej. Dodatkowo kilka razy kłapnął zębami tak, jakby chciał ugryźć stworzonego z powietrza nieznajomego. Pociągnąłem więc lekko za jego ucho, na co zaprzestał wydawania z siebie odgłosów, jednak jego pysk ciągle otwierał się i zamykał, pozwalając dokładnie przyjrzeć się jego jasnym kłom.
- Jest twój, a nie wiesz co z nim zrobić. - Stwierdził mężczyzna.
Znowu była to prawda. Kolejne kilka minut spędziłem na mocowaniu się z Vulfixem i słuchaniu uwag nieznajomego. Wreszcie obróciłem głowę zwierzęcia w moją stronę i spojrzałem mu gniewnie w oczy. Poskutkowało, chociaż byłem na siebie zły, że dopiero teraz o tym pomyślałem. Postanowiłem więc zmienić temat, by nie rozmawiać o tym, jak małe są moje umiejętności w... praktycznie wszystkim.
- Więc chleb? - Upewniłem się, przyglądając się trzymanej przeze mnie monecie.
- Chleb. Jeśli tak bardzo obrzydzają cię szczury, to jest to najlepsza opcja. - Potwierdził.
Bardzo chciałem odejść i po prostu kupić to pieczywo, jednak nie za bardzo wiedziałem w jaki sposób mogę skończyć tą rozmowę. Mimo ściągnięcia maski nadal wyglądał tajemniczo i groźnie, przynajmniej z mojej perspektywy. Chociaż w sumie mi pomógł, więc raczej nic mi nie zrobi. Prawda?
- Idź, mały. - Wyręczył mnie mężczyzna, jakby odgadując moje myśli. W sumie nie było to trudne, bo chyba zachowuję się bardzo przewidywanie.
- Dziękuję. - Powiedziałem cicho patrząc na jego twarz. - Do widzenia.
Nieznajomy wtopił się w tłum i już chwilę później nie potrafiłem nawet odszukać go wzrokiem. Spojrzałem więc na stoisko piekarza. Pieczywo leżało obok siebie, ułożone w równej linii. Tak bardzo chciałem je zjeść. Przepychając się znalazłem się tuż obok straganu.
- I-Ile kosztuje ten chleb? - Spytałem wskazując na jeden z mniejszych bochenków, który mimo swoich rozmiarów wystarczyłby na kilka dni. Czułem się bardzo dziwnie, gdyż pierwszy raz w życiu cokolwiek kupowałem.
Sprzedawca na początku mnie nie zauważył, potem jednak wypowiedział cenę. Pokazałem mu monety, nie mając pojęcia, czy tyle wystarczy. Wyciągnął on swoją ogromną dłoń i wziął jedną z nich. Następnie podniósł chleb i podał mi go. Szybko chwyciłem jedzenie jedną ręką, drugą chowając resztę pieniędzy do kieszeni. Obróciłem się i ruszyłem w stronę mojego ostatniego miejsca snu, podczas drogi wielokrotnie zatapiając zęby w chrupiącej skórce. Oczywiście Vulfix podążał za mną, wręczyłem mu więc mały kawałek pieczywa, który po chwili został łapczywie połknięty.
Leżąc już w krzakach postanowiłem znowu się zdrzemnąć. Zapewne obudzę się w nocy, może wówczas będę w stanie zebrać jakieś resztki z targu.

15 października 2015

Od Alexandry

Czułam, że nogi chcą mi zaraz odmówić posłuszeństwa. Spojrzałam wyczerpana w dół. Nie mogłam teraz dać za wygraną! Zamknęłam oczy, postanowiłam nie myśleć o kilkuset metrach przede mną.
- Nie mogę przegrać, przegrać nie mogę... Jeszcze chwila, tylko chwila.... - szeptem mówię sobie pod nosem.
Trzask!
- Zostaw mnie! Zostaw! Aaaaaaaa!!

***

- To kto teraz będzie czytał swój 'wspaniały' referat? - zapytała Donalia.
Spojrzałam na nią z uśmiechem na twarzy.
- Nawet mi nie przypominaj.
- Ale dlaczego? Na pewno twój będzie najlepszy, przecież czytałam! - wyrywa mi zapisaną kartkę - "Człowiek jest jak pożar, płonie, aż ktoś nie przyjdzie go ugasić..." - czyta swój ulubiony fragment.
Wyrywam jej kartkę z dłoni i chowam do plecaka. Skręcam w prawo spoglądając za ramię, czy Donalia za mną idzie.
- Skarbie! Nie obrażaj się! - dogania mnie.
Spoglądam na nią z powątpiewaniem.
- No nie wiem... - uśmiecham się.
- Proszę....
- No dobrze
Poszłyśmy do mojego pokoju odrabiać lekcje. W pewnym momencie usłyszałyśmy pukanie do drzwi.


Ktoś coś?

Od Sygny CD Daphne Kalipso

Widok czarnowłosej po przebraniu się w nieco mocniej wykrojone ubranie bardziej mnie rozbawił niż wydał się w jakikolwiek sposób kuszący. Ale cóż, widocznie ona ma inne zdanie na temat swojej 'urody'. Po zasięgnięciu mojej opinii wyszła pospiesznie z mieszkania podejrzanie wesoła, zostawiając nas samych z Anthony'm. Spojrzałam się na chłopaka. Jak na moje niezbyt specjalistyczne oko, to wyglądał całkiem dobrze, w porównaniu do kilku poprzednich dni, choć do pełni zdrowia będzie musiał chyba jeszcze trochę poczekać. W każdym razie nie zamierzałam siedzieć w tym budynku i go niańczyć.
- Chyba już przestałeś wyglądać jak nieszczęsny chłopczyna umierający w mękach - zwróciłam się do niego nieco kąśliwym tonem. Błazen uśmiechnął się jakby na potwierdzenie dobrego samopoczucia.
- W takim razie ja wychodzę - stwierdziłam, po czym udałam się w kierunku wyjścia z kamienicy. Zmierzch już zapadał nad Miastem Wody dając w ten sposób znać o dość późnej godzinie. Ulice powoli pustoszały, gdyż większość mieszkańców udawała się o tej porze do karczmy opijać swe zwycięstwa bądź smutki, a dzieci wraz z wiernymi żonami upijających się mężczyzn zapadały już w sen w swych domach. Co jakiś czas pojawiali się już stróżujący nocą strażnicy, pilnujący nocnego porządku. Przemierzałam ciemną, krętą alejkę, kiedy nagle w jednej chwili, gdzieś po lewej stronie miasta buchnął ogień, rażąc mnie po oczach. Aż podskoczyłam w przestrachu. Tuż po chwili wybuchł kolejny płomień, obok poprzedniego tworząc jeden potężny pożar. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krzyki, a na ulicach wśród nielicznych ludzi zrodził się popłoch. Wtem ujrzałam biegnącego po bruku wartownika, kierującego się w kierunku przeciwnym od ognia. Wykrzykiwał coś w panice o najeździe i napadzie. Odruchowo zacisnęłam pięść na jednym z moich rzeźbionych sztyletów i puściłam się biegiem aż do skrzyżowania uliczek, po czym skrywając się za kamienicą, wyjrzałam w poszukiwaniu napastników. Moim oczom ukazali się ... gwardziści z Królestwa Mondołdów, burzący i podpalający budynki, brutalnie mordując każdego napotkanego mieszkańca. Cofnęłam się natychmiast z powrotem w tą samą alejkę. Z tego co widziałam, chcieli w pierwszej kolejności wybić wszystkich wojowników mogących bronić Miasta Wody, więc kierowali się w stronę karczm i barów. A to oznaczało tylko jedno ... Muszę ostrzec wszystkich obecnie oblewających ostatnią misję, bo gdy oni wybiegną z knajp zatracając się w toku walki z najeźdźcami, to nikt nie zauważy zniknięcia kilku cennych towarów z kuchni.
Po opracowaniu mojego przebiegłego planu w ciągu kilkunastu sekund, natychmiast ruszyłam do najbliższej piwiarni i wpadając zdyszana do środka wykrzyknęłam:
- Mondołdołowie! Napadają nas! Miasto płonie!

<Daphne Kalipso? Anthony? A może ktoś jeszcze inny? default smiley :) >

14 października 2015

Od Gabriela - CD Skyelline

Ze zdumieniem obserwowałem jak mała ośmiolatka o słodkim głosiku pokonała trzech jeźdźców. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Na moich oczach jej tęczówka zrobiła się granatowa, jej wierzchowiec także. Popędziła za porywaczami w tym samym momencie co ja. Bieganie i walka było od zawsze moją najmocniejszą stroną, ale rzecz jasna nie mogłem się mierzyć z galopującym koniem. Nagle Skye połączyła się ze swoim koniem w jedność, tworząc postać ciemniejszego niż noc konia z jarzącymi się na złoto oczami. Wyciągnąłem miecz, ale zanim zdążyłem nim dosięgnąć porywaczy, Sky użyła jakiejś nieznanej mi magii i nie wyglądała przy tym ani trochę niewinnie i infantylnie.
- No jasne. - mruknąłem - Już nikt na tym świecie nie potrzebuje zwykłych żołnierzy, bo bronią go małe, niebiesko-włose czarodziejki, a ich piosenki docierają do moich snów. Nagle zamiast postaci czarnego rumaka, na powrót pojawiła się moja nowa znajoma ze swym koniem w normalnej postaci. Nie oglądając się za siebie, padła wycieńczona na jego grzbiet i ruszyła w swoją stronę. Dziwne, że nikt jej nie zaczepiał. Jakby jej nigdy nie zauważyli... Zacisnąłem usta. Z jednej strony musiałem odnieść zakupy, ale rozwiązanie zagadki snu wymykało mi się z rąk, a poza tym naprawdę polubiłem dziewczynkę. Co prawda w niczym nie przypominała mu jego siostry, ale jej widok przywoływał wspomnienia dzieciństwa... Tego wczesnego, pozbawionego bólu, śmierci i krwi...
"Otrząśnij się!" - pomyślałem, a wspomnienia rozwiały się jak mgła. Już prawie straciłem Skye z oczu. Chwiciłem siatki i pobiegłem za dziewczynką, a jasnowłosa kobieta także. Po drodze udało mi się wcisnąć żołnierskie zaopatrzenie koledze, który zadeklarował odnieś je do garnizonu. Udało mi się dogonić Sky, właśnie kiedy zsiadała ze swojego wierzchowca obok... cukierni?

(Sky? Elizabeth?)

13 października 2015

Od Zefira

Rusher cuchnęło jak każde inne miasto, tylko na swój sposób. Szczury, zgnilizna i odpadki były tutaj na porządku dziennym, a nikomu nawet nie przyszło na myśl, aby to wysprzątać. Władze miasta nie uznały tego za konieczne, zwłaszcza, że władze nie zamierzały tracić cennego złota na coś takiego. Osobiście uważałem, że to prędzej, czy później doprowadzi do kolejnego wybuchu epidemii, których, na przestrzeni wieków, było tutaj wiele. Za mojego mieszkania tutaj była to ospa i cholera. Miałem szczęście, żem nie zachorował wtedy. Nawet teraz nie wiem, w jaki sposób mógłbym wtedy zdobyć leki.
Zamieszkałem w opuszczonej izdebce niedaleko domku Shuany. Okolica była spokojna i niegościnna, co za tym idzie - idealna. Jednak nadal musiałem mieć oczy szeroko otwarte. Prędzej czy później list gończy dotrze i tutaj, a wtedy będę się modlił, aby strażnicy sprzed bramy mnie nie rozpoznali. A jeśli nawet, to aby nie rozpoznali mnie teraz. O Shuanę nie miałem się co martwić - była szurnięta i niepoprawna psychicznie, ale wiedziałem, kiedy można było jej zaufać. Nie pisnęłaby o mnie słówka, a nawet jeśli, nazywała mnie Sombra albo el zorro. Obydwa słowa znaczyły moje rzadkie przezwiska, o których nie wiedział nikt poza paroma osobami na całym świecie, które uznałem za godne zaufania. Połowa z nich jednak nie żyła, a druga połowa miała za co mnie nienawidzić. Dialekt ten jednak był niezrozumiały dla przeciętnego człowieka, w tym dla mnie, toteż nie przejmowałem się Shuaną ani trochę.
Zmieniłem wizerunek - ściąłem włosy na krótko, podarłem jakieś ubrania, czarny zarost gęściej pokrył moją twarz niż zazwyczaj (co zwykle doprowadzało mnie do szału), posmarowałem twarz krwią i brudem z ulicy plus włożyłem słomiany kapelusz na głowę, bacznie obserwując. Mieliśmy wieczór - stan lekkoducha niemal całego miasta. Stałem na rynku, przy wejściu do tawerny 'Cztery konie', gdzie kręciło się kilkoro nieźle spitych ludzi. Lokal krzyczał dziesiątkami wciąż spragnionych gardeł. Wiedziałem, że wszyscy tam upiją się do nieprzytomności, że będą siedzieć albo leżeć za kilka godzin w najbardziej kompromitujących pozach i okolicznościach. Przez chwilę im zazdrościłem. Chcąc spędzić problemy z umysłu i zażyć radości, chciałem pójść, wypić, zabić negatywne emocje, zapić zagubienie. Ciężko było się powstrzymać, jednak nie mogłem teraz niczego zawalić. Musiałem zdobyć pieniądze. Czekałem na okazję. Gdy uznałem, że dość ludzi zebrało się w tawernie, wszedłem do środka. Zapadł zmrok.
Nie sposób było się przecisnąć między zatłoczonymi stołami. Ludzie śpiewali, tańczyli w takt wygrywanej muzyki, obściskiwali młodziutkie i starsze kelnerki. Nic nadzwyczajnego. Przecisnąłem się między podpierającym futrynę niskim człowieczkiem w brązowawym kapelusiku i wysokim, chudym jak tyka mężczyzną, który przypominał mi chodzącą śmierć. Jego twarz nie wyrażała emocji.
Ściągnąłem kapelusz, kładąc go na blacie. Wystawiłem gospodarzowi jeden palec, składając zamówienie. Nie przepadałem za piwem. Wiedziałem, że jest ogólnodostępne i najczęściej uderzało do głowy prostym ludziom, stanowiąc odrażające uzależnienie głupców. Zawsze gustowałem bardziej w winach od mocnego, czerwonego, po białe. Ciężko było takie zdobyć, jednak Aire aż opływało w dobrym winie. Tam nie miałem najmniejszego problemu, szepnąć słówko, lub dwa odpowiednim ludziom - nadal miałem dostęp do jednej, niezgorszej winnicy.
A raczej kiedyś miałem.
Ofiary musiały być zawsze nieświadome niebezpieczeństwa, a najlepiej zyskiwało się zaufanie poprzez wspólne spędzanie czasu na podobnej czynności. Wszyscy tu pili, więc jeśli i ja będę, miałem szansę zgarnął trochę złota. Musiałem się tylko pilnować, aby czasem nie stracić nad sobą kontroli. Założyłem maskę pijaka. Jedną z obrzydliwszych, które kiedykolwiek nosiłem.

***

Szukając pieniędzy, miałem okazję dowiedzieć się co nieco o sytuacji politycznej i gospodarczej Rusher - niewiele się zmieniło, odkąd uciekłem - wciąż panował tu brud, głód i niedostatek. Ludzie cierpieli podczas zimy, nie mieli pieniędzy, aby zapewnić sobie nawet najgorsze utrzymanie. Dzieci przez śnieg biegały na bosaka, a nikt nie raczył się jak na razie tym zainteresować. Nie ma pieniędzy, mówią.
Nie miałem podstaw, aby im nie wierzyć. Prawda jest taka, iż miasto nie umiało zapewnić sobie dostatniego utrzymania z handlu czy z przemysłu. Tu były niemal góry - jałowe gleby nie pozwalały na uprawę zbóż czy ziemniaków, wszelkie pożywienie było sprowadzane z daleka, a bywało, że w ogóle nie docierało. Pasterze, którzy paśli bydło i owce w okolicy, nie mieli dość stad, aby w ogóle coś sprzedać. Mięso, co prawda, docierało, ale do gęb tych, którzy za nie płacili.
Toteż nie dziwiłem się entuzjazmowi ludzi, gdy nagle do Rusher zawitała kompania czterech zbrojnych z Armonii, wodząc ze współczuciem po zmasakrowanych ulicach, chaosie i rozpaczy tamtejszej ludności. Kobieta, jadąca na czele, w biało-błękitnych barwach i pancerzu z herbem księżniczki, aż zatkała usta, gdy ujrzała biedę panującą wokół. Ludzie robili z siebie ofiary na ich oczach, i szczerze powiedziawszy, nawet nie musieli się starać. Pokazywali im, jak rzeczywiście jest, wcale nie robiąc wideł z igły.
To dla nich nadzieja, pomyślałem gorzko, a i może nadal realna, jednak to będzie dla mnie zbyt ryzykowne.
Stojąc w niewielkim tłumie jakiś żebraków, przyglądałem się uważnie przejeżdżającym. Wciąż nie mogłem się nadziwić, jakim cudem Cirilla mnie znalazła. Pogoń zrezygnowała ponad tydzień temu, a ja już byłem niemal całkowicie spokojny o to, że ktokolwiek mnie wytropi w tym buszu.
Pomyliłem się.
Nie zauważyła mnie. Słomiany kapelusz i brudna twarz fantastycznie spełniły swoją rolę, ukrywając mnie w środowisku biednych obdartych mieszkańców tego miasteczka lepiej, niż najlepszy i najdroższy kamuflaż, jaki przyszło mi kiedykolwiek nosić. Jednak ta obrona nie była wieczna. Musiałem stąd znikać.
Jeżeli sierżant miała choć trochę oleju w głowie, już wysłała swoich ludzi z rozkazem zamknięcia wszystkich czterech bram. Nikt się nie sprzeciwi rozkazowi rycerza spod bandery księżniczki Anny. Nikt nie opuści miasta, jeśli pani sierżant sobie tego nie zażyczy - chyba, że ktoś przechytrzy strażników.
Gdy zniknąłem z jej widoku, ruszyłem w drogę powrotną ku chacie Shuany. Jeśli ktoś będzie mógł odpowiedzieć na moje pytania, to tylko ona. Wciąż nie rozwiązałem zagadki odnoście 'krwi z krwi', jednak niewidzialny oprawca mógł poczekać. Musiałem się ubezpieczyć.
Wpadłem do jej domu bez ostrzeżenia, w holu miauknął tylko kot. Staruchy nie było, choć, jak zwykle, świeciło się tam mnóstwo świec. Szybko omiotłem wzrokiem pomieszczenie i pognałem na górę. Szukając jakichkolwiek jej śladów. Na próżno. Zwykle nie wychodziła z domu, co wzbudziło we mnie pewne podejrzenia. Machnąłem ręką, dobierając się do moich rzeczy. Płaszcz, strój zabójcy, noże i inna broń leżały na swoim miejscu, ukryte pod siennikiem. Nie miałem czasu do stracenia. Wiedziałem, co będzie za parę godzin.
Nie traciłem czasu w przebieraniu się, szybko zapiąłem wszystkie zamki i guziki. Ukryłem broń, aby nie była widoczna. Usunąłem wszelkie ślady mojej obecności u Shuany, w miarę moich możliwości, czyli niemal wszystko. Na 99% wszystko.
Z ulicy dobiegły do moich uszu kroki. Brzmiały za szybko jak na kobietę po pięćdziesiątce, i były zbyt liczne. Podejrzenia padły na starą wieszczkę, która gościła u siebie tajemniczego gościa w pierwszej kolejności. Mogłem się tego spodziewać po sierżant, dziewczyna nie była głupia. W takim mieście niebezpiecznie było wyrzucać swoich sekretów, gdyż plotki zbyt szybko przenosiły się z ust do ust. Takiej fali nie umiałem powstrzymać. Umiałem ją jedynie stworzyć.
Podszedłem do okna i poprawiłem zapięcia narzuty, zabierając ze sobą zielony kaftan i słomiany kapelusz, który mógł mi się na coś przydać. Wpadłem na całkiem nie głupi pomysł. Plan, który wymagał dopracowania i niewinnej krwi, jednak mógł chociaż na kilka godzin zmylić pościg. Ludzie tu byli wszędzie. Nie było opcji, aby nikt mnie tu nie zauważył. Musiałem poczekać do zmroku. Usłyszałem, jak dwójka... Nie, trójka ludzi o lekkim chodzie wchodzi przez futrynę drzwi, których nie zamknąłem... Szlag.
- Hej, wiedźmo! - zakrzyknął jeden z nich grubym głosem o brzmieniu byka.
Wyskoczyłem przez okno.

***

- Nie masz prawa zamykać bram, nie masz władzy nad tym miastem, sierżancie!
Stłumiony krzyk Pierwszego Radnego Rusher dobiegł do mnie, jeszcze zanim dotarłem pod okno. Uchylone na wieczór.
Miał na imię Roger Fuaust. Plotki przedstawiły go jako wysokiego mężczyznę o surowym wyrazie i głosie wieprza. To drugie było zwykłym kłamstwem, stworzonym pod wpływem nienawiści, czy też żartu. Bajki ludzi jednak w ogóle nie miały się do rzeczywistości. Jego głos brzmiał hardo i należał do kogoś, kto wiedział, czego chce.
Siedziba Fuausta mieściła się niedaleko centrum miasta, w niewielkim dworku, który mógł mieć może sto lub sto pięćdziesiąt lat. Charakterystyczne dla tych niespokojnych i przesądnych czasów były rzeźby demonów, gargulców i surowe, ostre wzory kolumn i płaskorzeźb na ścianach i okiennicach. Ogród był zarośnięty, pogrążony w chaosie, nie śmiałbym ryzykować przejścia przez niego, gdyż roślin tam było po prostu za dużo, aby przejść bezszelestnie. Wybrałem więc drogę ścieżką, która choć w małym stopniu umożliwiała mi taką wędrówkę. Istniało ryzyko, że ktoś właśnie w tym momencie podejdzie do okna, aby spojrzeć na boży świat, a wtedy wątpię, aby nawet pozostanie w bezruchu mi pomogło. Na szczęście jednak ani Cirilla ani Fuaust nie mieli tego typu intencji, pochłonięci rozmową.
Usłyszałem stłumione kobiece westchnienie. Podkradłem się pod murek, oddzielający ogród od dziedzińca i bezszelestnie go przeskoczyłem, czym prędzej spiesząc pod balkon. Rozmowa toczyła się na piętrze. Przykleiłem się plecami do ściany, wytężając słuch i uspokajając oddech.
- Jesteście chciwi i bez honoru, panie Fuaust - warknęła sierżant - Na cóż wam przyjdzie, że nikt nie wejdzie, ani nie wyjdzie z miasta? Cło? Naprawdę uważasz, że parę złotych monet uratuje tych ludzi?
- Mówisz, jakbyś im w ogóle nie współczuła - oskarżył ją Radny - Bezpańskie Ziemie nie mają się tak dobrze, jakby sobie życzyły tego królestwa, co? Turniej się udał?
- Wręcz przeciwnie - wyczułem napięcie w jej głosie - Szukamy mordercy, jego imię jest jawne i każdy, kto będzie milczał w sprawie jego pobytu czy działań, zostanie oskarżony o ZDRADĘ - rzekła dobitnie Cirilla - Twoje działania w każdej chwili mogę przyjąć za właśnie pomoc w ucieczce przestępcy, który ugodził śmiertelnie strzałą Barona Dreanyl, ważnego przedstawiciela handlowego między Aire a Armonią. Chcesz imać się za zdrajcę Armonii i Aire'a? Mam władzę, aby cie wtrącić do lochu.
Usłyszałem śmiech.
- Wy wojskowi lubicie wykorzystywać swoje przywileje, aby zmusić do czegoś człowieka. Te pieniądze są nam potrzebne, a to, że uciekł wam człowiek, który zamordował wam jakiegoś tam lorda...
- ...Barona - poprawiła go Cirilla.
- ...czy też barona, niczego nie ma wspólnego z tym miastem, a ta sprawa jest mi obca. Myślisz, że mało mamy w Rusher morderców, gwałcicieli i złodziei? Myślisz, że naprawdę nie wiem, co się tutaj dzieje?
- Niczego takiego nie twierdzę. Uważam jeno, że w waszym mieście jest człowiek, którego szukam i któremu mam zamiar wymierzyć sprawiedliwość. I uwierz mi, jest lepszy od niejednego waszego mordercy i stwarza zagrożenie dla okolicy. jeśli nie zamkniesz bram, znowu ucieknie, może i nawet kosztem niejednego mieszkańca Rusher. Tylko tyran nie zwracałby uwagi na śmierć obywatel...
- Jakich obywateli? - zapytał sucho. Jego głos sprawił, że nawet mi po plecach przebiegły ciarki - Jakiego królestwa? Kim jesteśmy? Aire'ijczykami? Armonijczykami? Pochodzimy z Aqua'y czy z Fuego? A może z Tierra'y? Jak na to odpowiesz, sierżancie? Czy mamy prawo nazywać się zdrajcami, gdyż nie pomogliśmy WAM, Armonijczykom w schwytaniu kogoś, kto zaszkodził WAM, a nie nam? Co z tej pomocy przyjdzie NAM? Nam i wszystkim innym ludziom mieszkających na tych cuchnących i biednych Bezpańskich Ziemiach, do których nikt nie ma zamiaru się przyznać? Tu żyją ludzie, którzy potrzebują kogoś, kto będzie im przewodził, kogoś, kto pokaże drogę i wyciągnie tę krainę z kryzysu. Tu ŻYJĄ ludzie. Nie koczownicze, dzikie plemiona, które nie mają się gdzie podziać. Nie mamy ziem do uprawy, wszystko, co dostarcza nam świat zewnętrzny, starczy ledwie na tych, którzy mogą za to zapłacić, choć zdarza się, że i tacy głodują. Tu jest brud, ludzkie morale sięgają dna, coraz więcej stąd wyjeżdża, szukając szczęścia gdziekolwiek indziej. Ale ich serca zostają tutaj. Tutaj się urodzili i zawsze będą mieli do królestw żal, że te ziemie zostały wyłączone z jakiegokolwiek systemu. Kto tutaj rządzi? Jacyś zarządcy, którzy i tak swoje sprawy mają w Fuego'a, czy Tierra. My nie mamy NIC. Nie mamy obywatelstwa, nie mamy pieniędzy, żywności, ubrań, środków do życia i godności. Wdzięczność królestwa? Tylko dla Rusher, czy tez dla innych miast, które podupadły przez te ostatnie dwieście lat, jako te wolne miasta, rządzące się własnymi prawami bez środków na utrzymanie? Prawa na nas nałożone nie pozwalają nam na rozwój, wszyscy, którzy mogą nam pomóc uciekają, bo... gdzieś tam jest lepiej. Ja pozostałem. Rządzę tu z Radą od pięciu lat i powoli nasza sytuacja się poprawia. Wiesz dlaczego?
- Dość - ucięła wreszcie sierżant. Usłyszałem szczęk zbroi, kiedy wstawała - Wasza sytuacja jest godna żalu, jednak kiedy ty wylewasz swoje smutki, złoczyńca grasuje. Wybacz mi, jednak nie mogę tracić czasu na takie wywody.
Przez chwilę nastała głucha cisza, która jednak przerwał Gorge.
- Moje kontakty ruszyły do domu kobiety, która od paru dni przetrzymywała człowieka, który najprawdopodobniej pasuje do twojego opisu, pani sierżant - jego głos był spokojny i opanowany. Nie usłyszałem odpowiedzi z jej strony - Jeśli szczęście wam dopisze i to będzie on, będziecie mogli go sobie zabrać. Wtedy wasz pobyt tutaj będzie zbędny, a bramy pozostaną otwarte. Jeśli jednak to nie będzie on, a wy w ciągu pięciu dni i nocy nie znajdziecie sprawcy, macie iść dalej, albo wracać do Armonii. Plotki szybko się rozchodzą, a wasza obecność w Rusher może narazić miasto na dosyć nieprzyjemne sytuacje, których wolałbym uniknąć.
- Niezmiernie dziękuję - odpowiedziała kobieta z poważaniem, elementy zbroi ponownie się odezwały, gdy się pochylała.
- Pięć dni - powtórzył surowo Radny.
- Pięć dni i nocy - potwierdziła Cirilla.
Po tych słowach, wiedziałem, że nic tu po mnie. Ani na dworku, ani w Rusher. Zapadł zmrok, a ja umknąłem cień.
Muszę stąd uciec.

(Zapraszam cię do pisania, Cirillo, oraz każdego, kto ma ochotę. To historia otwarta, dla wszystkich. c:)

12 października 2015

Od Sygny - CD. Nerona

- Ymm ... - mruknęłam trochę spłoszona, odsuwając się nieco od Ramzesa. Tak oto znalazłam się w obcym domu pomiędzy dwoma starszymi chłopakami, rywalizującymi o mnie jak psy o kawałek świeżej szynki. Stałam na środku zmieszana, widząc jak obaj czekają z niecierpliwością na moją reakcję.
- Skoro oboje chcecie się z kimś dzisiaj upić, to może spędzicie tę noc w swoim wzajemnym towarzystwie? - wysiliłam się na nieco uszczypliwy żart, dla rozładowania tej napiętej do granic możliwości atmosfery, jednak na niewiele się to zdało. W pokoju dalej panowała cisza pełna oczekiwania cisza, przytłaczając mnie jeszcze bardziej.
- Ejj, chłopacy - powiedziałam w końcu. - Moja umowa z Neronem nie obejmowała zapewniania romantycznego towarzystwa żadnemu z was. Radzę wam obu nieco ochłonąć, ewentualnie złożyć wizytę w domu uciech. Ja tu tylko gotuje i mieszkam. Zresztą też tymczasowo.
Żaden z braci nie wyglądał na zadowolonego z mojej odpowiedzi. Nero był wściekły, pewnie dlatego, że Ramzes mu popsuł plany, a ten z kolei wyglądał na nieprzyzwyczajonego do odmowy ze strony dziewczyny, a jego mimika wyrażała urażoną dumę i pewność siebie. Postanowiłam jednak nie mieszać się w ich kłótnie, które pewnie tylko by się zaostrzyły, gdybym któremuś uległa. Nie. Niech załatwiają swoje porachunki między sobą.
- A teraz, jeśli pozwolicie - ponownie przerwałam niezmąconą niczym ciszę w izbie. - Pójdę już spać. Sama. I żeby było dla wszytkich jasne, nie życzę sobie niczyich nocnych wizyt. Dobranoc.
Starałam się mówić najbardziej pewnym tonem, na jaki było mnie stać, choć koniec końcem nie wiem jak mi to wyszło. Wiem tylko, że współlokatorzy pokiwali z niechęcią głowami na znak, iż przyjęli moją decyzję do wiadomości. Obróciłam się więc na pięcie, po czym czmychnęłam po schodach na górę, weszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Nie wiem, co się później działo na dole, ledwo co położyłam się na łożu, a powieki same się zamknęły, zatapiając mnie w głębokim śnie.

<Ramzes? Neron?>

Od Namidy

Zaczął się kolejny dzień. Nie zapowiadał się wyjątkowo. Zresztą.... jak każdy dzień mojego życia. Czasami się zastanawiałam, po co ja jeszcze jestem wśród żywych. Choć dzisiejszy dzień był inny...... to właśnie w ten dzień cztery lata temu popełniłam zbrodnię, której nie byłam świadoma. Której nie mogłam być świadoma.
Wzięłam szybką kąpiel i wyszłam z mojego niewielkiego mieszkania. Spojrzałam na ciężkie, ciemne chmury. Zapowiadało się na deszcz. To chyba moja ulubiona pogoda. Ludzie na nią narzekają. Nie wiem czemu. Przeklinają dni, kiedy deszcz ośmiela się pukać do ich drzwi. Ja lubię deszcz. Zazwyczaj nie ma żadnego człowieka na zewnątrz. A ja mogę pobyć sama ze swoimi łzami. Bo właśnie w takie dni przypomina mi się moja historia. Bo właśnie w taki dzień stałam się potworem i zrobiłam coś, na co nie miałam wpływu.
Porównuję się do kropel deszczu, które zostały wyrzucone, odtrącone i lecą na ziemię ku zagładzie. Zostałam odepchnięta przez ludzi, zapomniana. Pierwsze łzy zaczęły zdobić moje policzki.
Udałam się do stajni, gdzie znajdowała się moja jedyna przyjaciółka. Jedyna osoba, która mnie akceptuje. Uśmiechnęłam się do czarnej klaczy, która czekała na mnie w swoim boksie. Zarżała radośnie na mój widok.
- Również się cieszę, że cię widzę - pogłaskałam ją.
Osiodłałam szybko Arię i ruszyłam w stronę lasu. Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać na ziemię. W oddali dało się słyszeć pierwsze grzmoty. Łzy zaczęły płynąć niepowstrzymanie.
Dlaczego akurat dzisiaj ? Cofnęłam się o cztery lata. Dokładnie widziałam przed oczami zamarłą w niemym krzyku twarz. Znajomą twarz. Shuu. Nie ruszał się. Już nigdy miał się nie poruszyć.
Przytuliłam się bardziej do Arii, a ona przyspieszyła. Nie wytrzymam dłużej. Gwałtownie zatrzymałam klacz. Zeskoczyłam z niej i pobiegłam przed siebie. Nie martwiłam się o to czy Arii nic się nie stanie. Nie miało prawa nic się jej stać. Była dobrze wyszkolona. Nie ruszy się z miejsca bez pozwolenia. Nikt jej nie dosiądzie, chyba, że zna specjalne hasło, dzięki któremu będzie mógł spokojnie na nią wsiąść.
Biegłam przed siebie coraz szybciej. Coraz bardziej pogrążona w żalu. Przez łzy nie widziałam dokąd biegnę. Dlatego już po chwili potknęłam się o jakiś wystający korzeń i upadłam na ziemię. Nie byłam już w stanie wstać. Skuliłam się pod jakimś drzewem i pogrążyłam się w rozpaczy.
Lecz i tym razem nie mogłam pobyć sama. W oddali usłyszałam czyjeś kroki. Kto w taką pogodę ( oprócz mnie ) wychodzi z domu ?

Ktoś?