Po dość długiej wędrówce, w trakcie której kroczek po kroczku odprowadzałam konia z powrotem tam, skąd go wzięłam, dotarłam na miejsce. Kiedy to nastąpiło, zapadła już noc a srebrny, sierpowaty księżyc już dawno zagościł na gwieździstym niebie. Spodziewałam się znaleźć tu rannego, wdzięcznego za oddanie wierzchowca chłopaka, któremu łaskawie daruję życie w zamian, za niewydanie mnie strażnikom. Lecz nikogo takiego tu nie zastałam. Ulica niemal całkowicie opustoszała, a w miejscu, gdzie leżała ofiara nierównej walki, została tylko mała kałuża krwi. Ale chwileczkę ... Sądząc po krwawych śladach, ktoś go stąd zabrał, najwyraźniej udając się w jedną z alejek. Towarzyszący mi ogier zarżał przeraźliwie. Stanął na baczność i skierował uszy sztywno w przód. Zapewne wyczuł zapach swojego pana. Całkiem dobrze się złożyło, bo właśnie wyczerpałam swój zapach marchewek, którymi do tej prowadziłam zwierzę. Obserwowałam uważnie jego reakcję na znajomy zapach. Kopytny po chwili węszenia w powietrzu, pognał alejką, prowadzony wonią właściciela. Ledwie za nim nadążyłam. Prowadził nas przez jakąś niezbyt bogatą dzielnicę Miasta Wody, aż w końcu zatrzymał się przed nieco wyblakłą gospodą po czym z nadzieją w oczach wpatrywał się w przesłonięte ciemną tkaniną okno na pierwszym piętrze. Znów jego donośny głos przeciął zastygłe w nocnej ciszy powietrze dookoła. Zaklęłam pod nosem.
- Ucisz się, myszaty śmierdzielu! - syknęłam. Przecież jeśli przez niego ktoś wyjrzy na ulicę, to jestem już w dybach, a wydaje się, że wierzchowcowi właśnie o to w tej chwili chodziło.
Nim po raz kolejny wydał z siebie donośne rżenie, ja zdążyłam schować się w - na moje szczęście - otwartej, drewnianej szopie na narzędzia.
Daphne Kalipso? Anthony?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz