Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

7 lipca 2016

Od Reiny - CD. Lumeusa

 Zapadła noc. Z ulic poznikali ludzie, a miasto wypełniła cisza i mrok. Nieliczne powozy przejeżdżały jeszcze przez ulicę, zdarzali się też wędrowni podróżni. Księżyc przejął panowanie nad granatowym niebem, a gwiazdy były mu towarzyszyły. Siedziałam na jednym z dachów budynków i obserwowałam gwieździste niebo. Zawsze piękne, zawsze cudowne, zawsze magiczne. Z uśmiechem patrzyłam na małe świecące punkciki. Na chwile przeniosłam wzrok na ulicę. Znowu jakiś podróżnik na koniu pomyślałam śledząc wzrokiem zakapturzonego mężczyznę na gniadym koniu. Nie mogłam dostrzec ani twarzy, ani ubrania. Jedynie z sylwetki wywnioskowałam, że był mężczyzną. Jednak dużo bardziej interesował mnie koń. Zawsze bardziej interesują mnie konie. Zwierzę z gracją stąpało po kamiennej drodze. Miało delikatnie spuszczoną głowę i założone na pysk ogłowie z czarnej skóry. Czarna grzywa średniej długości opadała na gniadą szyję wierzchowca. Kojarzyłam tego konia, nawet nie wiem skąd.  Niespodziewanie rumak uniósł wyżej łeb, gdyż jego jeździec gwałtownie pociągnął za wodze. Przekręciłam delikatnie głowę ze zdziwienia. Czemu chciał szybko zatrzymać konia?
 - Tędy, tędy! Szybko, zanim ktoś się zorientuje! – usłyszałam nagle z dołu męski głos i nie należał on do osobnika na koniu. Ów mężczyzna rozejrzał się szybko po czym zawrócił konia i skręcił za róg budynku. Przyglądałam się całej sytuacji uważnie. Po chwili, z wąskiej uliczki wyszła szóstka mężczyzn. Czterej z nich nieśli kogoś, a dwójka pozostałych ich asekurowała. Rozejrzeli się wokół, a potem przeszli do kolejnej wąskiej uliczki. Zaciekawiona tym, gdzie zmierza ów szóstka oraz tym, kogo niosą, ruszyłam za nimi. Podniosłam się, po czym rozpędziłam się i wskoczyłam na kolejny dach. Potem na kolejny i spojrzałam w stronę, gdzie znikł zakapturzony jeździec. Jegomość skrył się wraz z koniem za rogiem. Widząc, że mężczyźni przechodzą do kolejnej alejki, ruszył za nimi. Ciekawe czemu on za nimi idzie. W razie czego się jakoś z nimi dogada albo zawalczy. Przeskoczyłam na kolejny dach i byłam już nad osobnikami, którzy mnie zaciekawili. Spojrzałam w dół z dachu. Dokładnie w tej wąskiej uliczce szli. Przyjrzałam się temu, którego nieśli. Miał na sobie czarny płaszcz, ale główna jego część wlokła się po ziemi. Pomimo to nie mogłam odgadnąć kto to był. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam dalej po dachach za nimi. Cicho przeskakiwałam z jednego na drugi, stawiając ostrożnie kroki. Po jakimś czasie wiedziałam już gdzie idą. Był to stary opuszczony budynek stworzony z drewna. Nie był duży i pewnie jego wnętrze było ubogie. Więc czego oni tam szukają? Najprawdopodobniej w środku nie było nic cennego. No chyba że ja czegoś nie wiem. Gniady koń i jego pan również wytrwale podążali za szóstką mężczyzn. Prychnęłam cicho.
 Minęło trochę czasu zanim dotarli do swojego celu. Rzeczywiście miałam rację. Zatrzymali się wszyscy przy wejściu do starego budynku. Przed nim stała dwójka mężczyzn. Może nie byli jakoś specjalnie uzbrojeni, ale w rękach dzierżyli miecze. Ukucnęłam na dachu pobliskiego domu i przyglądałam się temu co robią. Drewniany budynek miał drzwi z drugiej strony, niż ja siedziałam, więc trochę ciężej było mi się przyjrzeć wszystkiemu. Jednak za dużo do patrzenia też nie było. Mężczyźni wymienili kilka słów, po czym drzwi małego domku się otworzyły i wszyscy, wraz z porwanym, który nadal był nieprzytomny, weszli do środka.
 - Złaź z dachu. I tak za dużo na nim nie podziałasz, a nie lepiej z przyjacielem coś zrobić? – usłyszałam nagle czyjś mocno najmowy, męski głos. Zdziwiona spojrzałam w dół. Obok domu, na dachu którego siedziałam, stał wraz z gniadym koniem mężczyzna trochę starszy ode mnie. Mogłam w końcu choć trochę go zobaczyć, bo zdjął kaptur i patrzył na mnie. Miał czarne włosy i zielone oczy. Zrozumiałam w końcu kto to był.
 - Leonardo! – powiedziałam schodząc z dachu i podbiegłam do mężczyzny. Leonardo był płatnym zabójcą i moim przyjacielem, którego poznałam pracując też jako płatny zabójca. Również pochodził z Fuego’a. I tak, to jest jeden z tych ludzi, dla których jestem milsza. Przytuliłam go po przyjacielsku i uśmiechnęłam się. Ciemnowłosy zaśmiał się.
 - Od kiedy tak się witasz? – zapytał z niedowierzaniem, mając uśmiech na twarzy. Prychnęłam i wywróciłam oczami.
 - Trochę się nie widzieliśmy odkąd mnie złapali – powiedziałam ze śmiechem.
 - No tak … A mówiłem ci, że do zamku Fuego’a nie ma co się pakować – powiedział i skrzyżował ręce na piersi.
 - Ej, złapali mnie kiedy już wychodziłam – rzuciłam z teatralnym oburzeniem.
 - Dobra, dobra – zaśmiał się zielonooki i poklepał mnie po ramieniu i dodał – Ale nadal żyjesz. Jak to?
 - Królowa dała mi wybór. Albo mnie zabije, ale będę jej szpiegiem. A dlaczego szpiegiem? Mówiła, że nieźle udawało mi się przemykać z jednej sali do drugiej. Królowa to wykorzystała – wytłumaczyłam, po czym skierowałam tym razem pytanie do niego – Ale co ty tu robisz?
 - Co płatny zabójca by mógł robić? – zaśmiał się po czym ciągnął dalej – Dostałem zleceniem na trójkę ludzi, którzy mają upadający zakon. Mój zleceniodawca chciał się pozbyć tych „podziemnych śmieci”, jak to określił. Dostał od niego informacje, że w niedługim czasie po uliczkach Aqua’y będą się wieczorem kręciły jakieś większe bandy, które należą do tego zakonu. Dwa razy spudłowałem i to nie byli ci ludzie, ale teraz ich mam. To musi być tu.
 - Czekaj, co? W tym domku? Tam nic nie ma! – powiedziałam i zakpiłam z niego.
 - No tak, cała ty – zaśmiał się i dodał – Mylisz się. Tam jest zejście do katakumb tego miasta. Siedziba tego zakonu. Jeśli chcesz, możesz mi pomóc w zleceniu – zaproponował Leonardo. Spojrzałam na niego zdziwiona.
 - Okey, tego nie wiedziałam. A co do zlecenia, to z chęcią. Trochę walki nie zaszkodzi – powiedziałam.
 - Nie szykuj się na zbyt wiele. Pewnie ich umiejętności w walczeniu są tak dobre, jak moje w gotowaniu – zaśmiał się, po czym pokazał mi ręką, bym ruszyła za nim, a sam zaczął iść w stronę małego budynku, na lekko ugiętych kolanach. Ruszyłam za nim, jednak coś mnie szturchnęło w bok. Zatrzymałam się i odwróciłam się gwałtownie. Uśmiechnęłam się, kiedy się okazało, że to ten sam gniady koń.
 - No tak … Stąd cię znałam. Koń Leonarda, Ernar – powiedziałam i pogłaskałam rumaka po łbie i ruszyłam ponownie za ciemnowłosym przyjacielem.
 - Dawno cię nie widział, a tak cię lubi – rzekł szeptem Leonardo.
 - Miło mi. No cóż … Nie wiem czy będzie mnie często widywać, skoro pracę zmieniłam – zaśmiałam się cicho.
Przerwaliśmy rozmowę i po cichu podeszliśmy do drzwi, przy których stała dwójka mężczyzn. Leonardo szedł pierwszy, więc kiedy byliśmy wystarczająco blisko nich, mój towarzysz złapał go za szyję. Wyszliśmy powoli do drugiego, który celował w nas mieczem.
 - Dajcie nam wejść do środka, a raczej nic wam się nie stanie – powiedział spokojnie Leonardo z lekkim uśmiechem.
 - Ani mi się śni! – krzyknął osobnik.
 - Cóż – zaczął zielonooki, skręcając kark temu mężczyźnie, którego trzymał – Będzie to trzeba inaczej rozwiązać. Osobnik z mieczem rzucił się na nas, jednak my byliśmy sprytniejsi. Kiedy był blisko, chwyciłam go za rękę, w której trzymał miecz i odwróciłam go plecami w stronę Leonarda. Mój przyjaciel wyjął miecz i sprawie przebił na wylot osobnika. Mężczyzna padł na ziemie.
 - Dobry początek – powiedziałam otwierając powoli drzwi budynku. Weszliśmy do środka. Nie było tu nic szczególnego. Mały domek. No, jakby nie licząc kamiennych schodów na samym środku. Spojrzeliśmy na siebie, po czym ruszyliśmy nimi w dół.
 - Intruzi! – usłyszałam, kiedy byliśmy już u końca schodów. Nie były jakoś specjalnie długie. Rozejrzeliśmy się, by obadać szybko sytuacje. Blisko nas była już dwójka straży zakonu. Wyjęłam swoja broń i razem zabiliśmy mężczyzn. Potem jeszcze napatoczyło się kilku. Stanęliśmy w wielkim holu. Ściany jak i podłoga była z marmuru, a środkiem przebiegał czerwony dywan. Od tego głównego korytarza odbiegało kilka innych. Pewnie ze schodami prowadzącymi pod ziemię.
 - Bogato jak na takie miejsce – powiedziałam przyglądając się pomieszczeniu.
 - Pewnie wyłożyli całą kasę, by choć tu zrobić przytulnie – zaśmiał się Leonardo. Wzruszyłam ramionami. Nagle usłyszałam za sobą kroki trzech osób.
 - Co tu się dzieje?! – z jednego z pobocznych korytarzy wybiegła trójka osób. Jedna kobieta i dwójka mężczyzn w różnym wieku.
 - No i mamy moje zlecenie – szepnął do mnie ciemnowłosy. Zlustrowałam grupkę.
 - Kim jesteście?! – rzucił starszy mężczyzna.
 - Nie jest to potrzeba ci informacja, którą powinieneś zabrać na tamten świat – zaśmiał się Leonardo. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Mój przyjaciel jednak darował sobie większe pogawędki i rzucił się na nich z mieczem. Bez problemu zabił dwójkę mężczyzn i już chciał przebić kobietę mieczem, jednak byłam szybsza. Rzuciłam swoim małym nożykiem w szyję kobiety i nie spudłowałam. Nożyk idealnie wbił się w jej szyję. Za chwile leżała martwa. Leonardo spojrzał na mnie z wyrzutem.
 - Wybacz, musiałam – zaśmiałam się, po czym podeszłam do nich, wyjęłam swoją małą broń i schowałam na swoje miejsce. Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, po czym ukucnął obok ciał ofiar i odciął im po kolei głowy.
 - Chyba zaleźli twojemu pracodawcy za skórę. Zgaduję, że to on kazał ci przywieść ich głowy – powiedziałam, a zielonooki skinął głową. Potem zauważyłam, że przy pasie ma średniej wielkości worek oraz sznurek. Najpierw wziął worek, do którego wsadził odcięte głowy, a potem związał go sznurem.
 - I gotowe – rzekł podnosząc do góry pełny worek, który przesiąkł już od spodu krwią.
 - Czas opuścić lokal – powiedziałam i ruszyłam w stronę schodów wraz z Leonardem. Nagle usłyszałam za sobą czyjeś kroki. Odwróciłam się gwałtownie trzymając broń w ręce, ale nikogo nie zobaczyłam, a kroki ucichły.
 - Choć, nikogo już nie ma – powiedział towarzyszący mi mężczyzna, po czym razem wyszliśmy na dwór. Pożegnałam się z Leonardem i jego koniem, ponieważ od razu ruszyli w stronę, gdzie mieli się spotkać z zleceniodawcą.
 - Ja chyba wrócę do Fuego’a. Tego prawdziwego Fuego’a, na tereny, które nie były podbite, tylko zawsze należały do tego królestwa – powiedziałam do siebie, po czym odwróciłam się i zaczęłam gwizdać, by przywołać Eletrię – mojego konia. Jednak przestałam, gdyż drzwi domku otworzyły się ponownie. Wyciągnęłam broń i powoli podeszłam do ściany budynku by zaraz wyskoczyć na osobnika. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Za rogu skoczyłam na postać i przygwoździłam ją do ściany, przykładając ostrze mojego „trochę innego” miecza do szyi. Jak się okazało, był to ten sam dziwny mężczyzna, którego spotkałam w karczmie. Spojrzałam na niego zdziwiona.
 - Skąd się tu wziąłeś? – przycisnęłam go trochę mocniej do boku budynku.
 - Chyba nie muszę ci się z tego zwierzać – odpowiedział spokojnie.
 - Racja, nie musisz. Ale jeśli chcesz przeżyć to musisz – uśmiechnęłam się chytrze, a jegomość wywrócił oczami.
 - Zostałem porwany przez zakon – powiedział.
 Aha … Czyli to jego słyszałam tam, tylko, że się ukrył. W końcu w miarę szybko po nas wyszedł. Zabrałam od jego szyi broń i jego samego puściłam.
 - Następnym razem się nie drocz – uśmiechnęłam się szeroko, ale mężczyzna nie zwracał na mnie uwagi. Trudno. Jego strata. Na całe szczęście z oddali widziałam jak biegnie do mnie moja klacz.
 - Teraz tylko wrócić do domu … Ale gdzie jest ten Artemis … – usłyszałam jak osobnik szeptał do siebie, pewnie nawet nieświadomie. Pomimo to, dobrze chyba, że tak wyszło. Artemis – od razu pomyślałam, że to chodzi o konia. Takie imię. Ta myśl była głównie spowodowana tym, że jak jechałam do tego miasta, zobaczyłam jak w okolicach pobliskiego jeziora kręci się dwójka ludzi z koniem, który wyraźnie się ich nie słuchał. Chciałam wtedy jakoś zainterweniować, ale do końca nie znałam sytuacji i nie wiedziałabym co zrobić z tym koniem. Zostawić go? Raczej nie, a nie mogłam być pewna, że jest czyjś. Jak by był, to pewnie bym złodziei załatwiła, a konia uwolniła, lecz nic o tej sprawie nie wiedziałam.
 - Chodzi o konia? – skierowałam pytanie do mężczyzny, głaszcząc przy tym łeb Eletrii, która przygalopowała tu w między czasie. Osobnik spojrzał na mnie zdziwiony.
 - Cóż cię to nagle interesuję? – zapytał. Westchnęłam.
 - Jeśli jest to koń, to chodzi mi głównie o jego dobro – odpowiedziałam niechętnie.
 - Owszem, jest to koń – powiedział nieufnie mężczyzna.
 - W takim razie wiedz, że robię to dla konia, nie dla ciebie – rzekłam ostro.
 - Co chcesz zrobić? – dopytywał.
 - Możliwe, że wiem, gdzie jest ten koń. Opisz mi go dokładnie – powiedziałam nieco łagodniej wciąż spoglądając na Eletrie.
 - Ciemnokasztanowaty ogier z poszarzałą białą grzywą i ogonem – odrzekł. Tak, to ten koń, które mieli ci mężczyźni.
 - Tak, to on … Jeśli on nadal jest tam, gdzie myślę, to zawiozę cię do niego – powiedziałam. Nie wierzę, że to robię. Ale dla konia, żeby nie męczył się z obcymi ludźmi.
 - Jak mnie zawieziesz? – zapytał zdziwiony.
 - Na Eletrię zmieści się dwójka ludzi. O ile nie jadłeś za dużo w karczmie – powiedziałam i wskoczyłam na grzbiet rumaka.
 - Żeby znaleźć Artemisa – szepnął do siebie i westchnął głośno. Potem wszedł na grzbiet konia i usiadł za mną. Chwilę jednak przyglądał mi się zdziwiony.
 - Coś ci nie pasuje? Bo jeśli już, to bardziej mojemu koniu powinno coś nie pasować. Twój koń na pewno nie jest milusi jak futro domowego kota, nie wspominając już co będzie w galopie – rzekłam ostro. Mężczyzna prychnął i wyprostował się.
 - Jeśli nie chcesz spać, to przynajmniej złap się siodła – zarządziłam. Przez chwilę jegomość nie był do tego skłonny, ale w końcu się przekonał.
 - A, zapomniałam dodać – Eletria nie lubi mieć na swoim grzbiecie obcych, więc droga może być nieprzyjemna. W szczególności dla ciebie – uśmiechnęłam się po czym pogoniłam klacz do galopu. Mężczyzna nie zrobił sobie z tego większych powodów do zmartwień.
 - Dlaczego nagle stałaś się taka dobroduszna? – zapytał z kpiną.
 - Pomyśl może, a zrozumiesz – powiedziałam zła. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że wsadziłam tego dziwoląga na grzbiet mojego konia. Żeby szybko tam być, żeby szybko tam być.
Na szczęście moje prośby się spełniły. Szybko znaleźliśmy się przy miejscu, w który ostatnio widziałam tego konia. Jak się okazało, stał przywiązany do drzewa, a wokół nikogo nie było. Więc na co tamtym opryszkom było to zwierzę? Może chcieli na nie wsiąść, a ów ogier nie pozwalał. Nie wiem. Mężczyzna ujrzawszy swego konia, od razu zsiadł z mojego i dobiegł do wierzchowca. Szybko go uwolnił, więc koń był już wolny. Uśmiechnęłam się delikatnie. Zawsze jak widzę opiekuna i jego konia razem, uśmiecham się na taki widok.

<Lumeus? Wiem, wiem, długo nie pisałam, przepraszam Cię bardzo. Jednak mam nadzieje, że opowiadanie to trochę podratuje, choć nawet te moje wypociny nie są najlepsze xd>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz