Zakląłem w myślach. Ze wszystkich tematów księżniczka
musiała wybrać akurat ten. Miałem nadzieje, że nie umie czytać w myślach, bo
inaczej byłoby ze mną źle. Postanowiłem trochę zmienić moją historię życia.
- Czuje się trochę jak na jakimś spotkaniu zapoznawczym, ale
dobrze. Jestem Ikalet Enamel. To pewnie wiesz. Mieszkam we wsi zwanej Samani,
całkiem niedaleko twojego zamku.
- Wiem gdzie to jest - powiedziała, uśmiechając się dumnie.
Odpowiedziałem uśmiechem.
- Jestem lekarze w wiosce. Niekiedy też jeżdżę pomagać w
szpitalu w pobliskim mieście.
- Masz rodzinę? - zapytała przenikliwie patrząc na mnie.
- Nie... Nie mam - powiedziałem zgodnie z prawdą. - I...
Wiem, że ty też nie.
- Prawda - posmutniała. Ugryzłem się w język. Wkurzyłem się
na siebie, że to dodałem. Chociaż w sumie dziwne, że poruszyła ten temat.
- Nie smuć się - powiedziałem cicho. Miałem nadzieje, że
tego nie usłyszała. Ale usłyszała. Spojrzała na mnie podejrzanie, lecz po
chwili znów się uśmiechnęła.
Słońce zawisało nad horyzontem, otoczone barwną plątaniną
chmur. Zmierzchało. Konie były już zdecydowanie zmęczone. Jascier ledwo ruszał
nogami, a głowę zwieszał tak nisko, że musiałem mu popuścić wodze. Nagle Anna,
jakby czytając mi w myślach, zarządziła:
- Przy najbliższej gospodzie robimy przerwę!
Usłyszałem jak kilka osób popuszcza powietrze z ulgą. Na
nasze szczęście i szczęście naszych zmęczonych od jazdy zadków, na horyzoncie
widać było dachy domostw. Do przejechania został nam właściwie tylko jeden
pagórek. Nie spiesząc się wolno wdrapaliśmy
się na niego.
Miasteczko było niewielkie. Na nasze szczęście nie
spotkaliśmy wiele gapiów, bo większość poszła spać. Oczywiście ci, którzy
zostali nie odstępowali księżniczki na krok. Właściciel gospody, do której się
udaliśmy o mało nie popuścił w spodnie na widok władczyni w swoim lokalu.
Zaproponował jej najlepszy apartament, jaki miał i to za darmo. Księżniczka
odmówiła darowizny i zapłaciła, zamawiając przy okazji coś do jedzenia dla mnie
i gwardii. Sama niewiele zjadła.
Po wieczerzy udaliśmy sie po pokoi. Anna zajmowała całe
piętro, ja zadowoliłem się małym pokojem na parterze. Rycerstwo spało na drugim
piętrze.
Szybko położyłem się spać i szybko zasnąłem.
Śnił mi się sen. Nie, nie sen. Koszmar. I to tak prawdziwy,
że nie zdziwiłbym sie gdyby tak naprawdę się stało.
Moj ojciec, Jassamel, wszedł do wielkiej komnaty. Były w
niej drogocenne, pięknie rzeźbione meble. Wszystkie powywracane. Oddział ojca
wpadł do pokoju, rozwalając wszystko. Jeden z rycerzy otworzył szafę i wytargał
z niej króla i królową Armonii. Zaśmiał się okropnie. Chciałem krzyknąć, zeby
przestał. Ale nie mogłem. Byłem tylko widzem tego zdarzenia. Parę królewską
spętano. Mój ojciec wziął do ręki miecz. Władców pięknego królestwa zmuszono do
upadnięcia na kolana. Siłą, kopiàc ich w tył kolan. Świsnęło ostrze. Krew
polała się na zaśmieconą podłogę. Ojciec uśmiechnął się gorzko. Rodzice Anny
upadli na ziemię z przeciętymi tętnicami szyjnymi.
Obudziłem się. O mało nie wrzasnąłem. Usiadłem na łóżku.
Nagle miałem wielką chęć padnięcia Annie do stop i błaganie o wybaczenie za
mojego ojca.
Ale
nie zrobiłem tego. Kto wie czy nie skończyłbym jak rodzice Anny ze snu. Zamiast
tego po cichu wykradłem się z gospody. Potrzebowałem świeżego powietrza. Cicho
przeszedłem przez korytarzyk i wydostałem się na zewnątrz. Zobaczyłem nasze
konie pasące się na pastwisku. Piękna biała klacz Anny pasła się niedaleko
mojego Jasciera, który w spokoju żuł trawę. Część koni spała.
Postanowiłem
się przejść do pobliskiego lasu. Nie wziąłem latarni. Było jasno, bo była
pełnia. Teoretycznie powinienem bać się wilkołaków, ale one rzadko występowały
w przymiejskich lasach. Poza tym moje myśli zaprzątało teraz coś innego.
Podążałem
leśną ścieżką, najwyraźniej dość uczęszczaną. Światło księżyca rzucało srebrny
blask na korony drzew. Wcale nie było mrocznie. Powiedziałbym raczej, że
tajemniczo i na swój sposób nastrojowo. W takie miejsce jak to przychodzą nocą
pary, żeby się kochać. Miałem nadzieje, że nie odkryje takowej w krzakach.
Kłamstwo
ma krótkie nogi. Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Ktoś kiedyś w końcu odkryje moje
pochodzenie. Miałem 3 wyjścia. Pierwsze – dalej kłamać i czekać na śmierć,
drugie – uciekać (a uciekać nie chciałem) oraz trzecie – powiedzieć o wszystkim
Annie i błagać i wybaczenie. Trzecia opcja wydała się najbardziej odpowiednia.
Lecz i najtrudniejsza. Jak mam powiedzieć tak wspaniałej kobiecie, że jestem
synem mordercy jej rodziców? Wydawało mi się to zbrodnią. Złamałbym jej serce,
a ona za karę zabiłaby mnie całego. Opracowałem więc plan. Postanowiłem się z
nią bardziej zaprzyjaźnić, co wcale nie powinno być trudne, bo Anna była wprost
uroczą osobą, a potem, gdy będę mieć pewność, że mnie nie zabije – opowiem jej
prawdę o sobie. Ten plan wydawał się dobry, aczkolwiek trudny. Bowiem...
Moje
rozmyślanie przerwał ruch krzaków. Ciche, ledwo słyszalne poruszenie gałęziami.
Zatrzymałem się i zwolniłem oddech. Może niepotrzebnie. To mogłaby sarna, dzik
czy inne dzikie zwierzę. Ale nie było.
-
Ciszej, Itachi, ktoś może tu być - odezwał sie ktoś grubym głosem.
-
Zamknij się, Terranowa, kto łaziłby po lesie o 4 w nocy? - odpowiedział inny
głos, zapewne tego Itachiego.
"4
w nocy. Niezła pora na spacer, Ikalet" - stwierdziłem w myślach. Dalej
stałem nieruchomo, oparty o drzewo. Postanowiłem posłuchać co ci dwaj robią w
lesie o 4 w nocy.
-
Przestańcie chrzanić, wieśniaki. Kłótnie nam są niepotrzebne w tej chwili -
odezwał się jeszcze inny głos. Bardziej złowrogi. Z dwóch potencjalnych
napastników zrobiło się trzech. Niedobrze.
-
Plan jest jasny - odparł ten od "wieśniaków".
-
Tak - powiedzieli jednogłośnie Itachi i Terranova.
-
Księżniczka śpi w ten gospodzie... Jak ona się nazywała... Pod króliczą łapą.
Tak. To ta obok lasu. Byłem tam kiedyś. Zapewne śpi na najwyższym piętrze.
Teraz - plan jest taki: ja ogłuszał strażnika, który będzie czekał przed
drzwiami. Terranova swoim gazem usypia resztę, jeśli jakiś spotka, a potem
księżniczkę. Ikalet czeka na zewnątrz z końmi. Wszystko jasne?
Nie
odpowiedzieli, kiwnęli pewnie głowami. O nie, pomyślałem, chcą porwać Annę.
Przyznam się, że zacząłem panikować. Jeśli uśpią strażników, zostanę sam. Nie
sądzę, żebym dał radę w pojedynku 1 na 3.
Chwyciłem się więc w garść, nie pora na
panikę. Trzeba uratować Annę. Trzeba podejść tych złoczyńców sposobem. Ale na
razie, czekać na ich ruch.
-
A potem, huhu, weźmiemy za księżniczkę okup - powiedział chyba Itachi.
-
I, huhu, zabawimy się z nią trochę - dodał Terranova. "Z moją szpadą się
zabawicie, padalce jedne" - pomyślałem.
-
Pamiętajcie, akcja ma być cicha i szybka. Nie obudźcie właściciela tej obory.
-
Rozumiemy, Reppodo. Na koń więc! - krzyknął po cichu Ikalet.
Wsiedli
na konie i odjechali. Odczekałem chwilę. Nie miałem czasu na planowanie jak ich
powstrzymać. Postanowiłem iść na żywioł. Krew szumiała mi w uszach. Ruszyłem
biegiem do gospody. Starałem się nie dyszeć, kto wie gdzie byli teraz porywacze.
Dobiegłem
do budynku. Nogi mnie bolały, a w gardle zaschło. Zobaczyłem, że porywaczy
jeszcze nie ma. Miałem wielką nadzieję, że nie usłyszeli mojego biegu. Nie
czekając na nich, poszedłem do stajni i wyprowadziłem Jasciera. Biegnąc ułożyłem
taki wstępny plan, który mam nadzieje, powinien zadziałać. Ustawiłem swojego
konia tak, by nadjeżdżający z lasu mnie nie widzieli. Miałem pod ręką tylko
szablę i lekarstwo na przeziębienie. Bardzo dymiące i śmierdzące lekarstwo.
Czekałem
w ukryciu parę chwil. Zastanawiałem się, czy aby złodziejaszki nie usłyszeli
mnie biegnącego i nie rozważyli opcji zaprzepaszczenia planu, ale po chwili
usłyszałem odgłos kopyt uderzających o ziemie. Jechali stępem. Dlatego ich
przegoniłem. A jechali stępem zapewne dlatego, by nie wywoływać hałasu.
Wyszli
z lasu. W świetle księżyca zobaczyłem ich twarze. Dolne części twarzy mieli
ukryte za maską. Dwoje miało czarne włosy, ale trzeci miał białe, jak skrawki
papieru. Szli w rzędzie. Cicho, pilnując, by konie nie przyspieszały. Doszli do
gospody. Byłem za rogiem. Słyszałem jak oddychają powoli.
Wyjrzałem
jednym okiem zza ściany. Zsiedli z koni. Białowłosy, Itachi wziął uzdy i oparł
się o ścianę. Reszta poszła do środka. Usłyszałem kroki na drewnianej podłodze.
Potem cisza.
Po
chwili zeszli na dół. Reppodo trzymał Annę na rękach. Leżała taka bezwiedna.
Jej biała suknia lekko powiewała w zimnym powietrzu nocy. Głowę miała odchyloną
do tyłu, a wargi lekko otwarte. Wyglądała na martwą. Serce podeszło mi do
gardła. Jeśli coś jej zrobili, to obiecałem sobie, że pociacham je na kawałki.
-
Ej, Terrabiva. Ona żyje? - zapytał Itachi.
-
Żyje, glizdojadzie. Gaz, który potrafię wytworzyć nie zabija. Tylko usypia. A
szkoda, bo bym cię nim kiedyś potraktował.
-
Uważaj, żebym ja ciebie czymś nie potraktował! - charknął białowłosy.
-
Cicha obaj - wyszeptał Reppodo. - Zaraz wszystkich obudzicie. Już, wsiadać na
te szkapy!
Posłusznie
siedli. A ja razem z nimi.
-
Co to było? - zapytał Terranova.
-
Twoje była - zaśmiał się Itachi.
-
Sam jesteś twoja była - odpowiedział na żart ten drugi.
-
Zaraz was wyzabijam, jeśli się nie zamkniecie! Z kopyta, pędzić galopem.
Jak
powiedział, tak ruszyli. Wcześniej Reppodo zapakował grubemu Terranovie
księżniczkę na konia. Poczekałem chwilę. Gdybym ruszył zaraz po nich niechybnie
by mnie usłyszeli. A tego bym nie chciał.
Ruszyłem
po jakiejś minucie. Od razu popędziłem Jasciera do galopu. Plan był taki -
jeśli mi się poszczęści zatrzymają się w pewnym momencie, choćby do kłusa. A
wtedy rzucę pomiędzy nich butelkę z lekarstwem i w dymie podetnę ich trochę i
odbiorę księżniczkę Annę. Jeśli mi się nie poszczęści, będę jechał za nimi do
skutku.
Jechali
galopem jakieś 15 minut. Pędziłem za nimi, w bezpiecznej odległości. Słońce już
powoli zaczęło wynurzać się zza horyzontu. Mój kamuflaż słabł. Jeśli nie dam
rady przed wschodem, plan sie nie powiedzie. Miałem tego świadomość.
Miałem
też nadzieje, że rycerze gwardii, lub chociaż właściciel gospody się obudzą i
zobaczą, że księżniczki nie ma. A nie sądzę, żeby pomyśleli, że księżniczka poszła
na spacerek po okolicy.
-
Zwolnijmy, błagam - krzyknął grubas. - Ta książęca mość jest strasznie niewygodna.
-
Ech, ty to masz wymagania - jęknął Roppodo, ale zatrzymał się. "Tak!"
- krzyknąłem w myśli z radości. Jechali kłusem.
-
Świta już - powiedział Itachi.
-
I tak nas nie znajdą, jesteśmy za daleko.
Zwolnili
jeszcze bardziej. Jechali teraz stępem. Anna kołysała się lekko w siodle
grubasa. Czekałem na odpowiedni moment, by zaatakować.
Terranova
pogłaskał Annę po głowie, obleśną grubą łapą.
-
Piękna jest. Plotki nie kłamią - stwierdził. -
Poczekajcie tylko, jak tylko się obudzi, to...
-
Ty lepiej nie kombinuj, Terra - odparł Itachi. - Ma być w nienaruszonym stanie.
Zresztą, ja też chce się z nią trochę zabawić.
Tego
już było dla mnie za wiele. Uznałem, że ten moment jest właściwy. Podjechałem
najbliżej, jak tylko mogłem. Słyszałem skrzypienie ich siodeł. Wziąłem głęboki
wdech i rzuciłem lekarstwo. Nie zauważyli niczego, dopóki nie usłyszeli brzęku
rozbijane szkła flaszki. Tak jak się spodziewałem. Wywar zaczął okropnie dymić
na zielono. Po chwili powstała ogromna chmura, która zakryła troje przestępców.
-
Co się dzieje? - krzyknął któryś.
-
Itachi to ty? To kolejny głupi żart?
-
O co chodzi?
Nie
wahałem się. Ruszyłem z impetem między nich. Sam oczywiści też nic nie
widziałem. Wszystko zasłaniała śmierdząca, zielona mgła lekarstwa. Ciąłem
szablą wysoko, tak, by przez przypadek nie drasnąć Anny. Dym się lekko
rozrzedził. Dobrze, że miałem niezły wzrok. Pierwszy nawinął się szef tej bandy,
ten cholerny Reppodo. Nie chciałem zabijać, więc drasnąłem go w ramię. Wrzasnął
i odjechał galopem w prawą stronę. Poczułem ból w boku, ale nie przejąłem się
tym. Adrenalina pulsowała mi w żyłach. Potem białowłosy. Walnąłem go w głowę.
Nieprzytomny zwalił się na szyję konia. Wierzchowiec wierzgnął i poleciał do przodu.
Został Terranova z księżniczką. Tu musiałem być ostrożny. Wykonałem szybki ruch
i drasnąłem mu nogę. Zawył z bólu. Walnąłem go z łokcia w brzuch. Jascier
zawirował wokół kasztanka zbrodniarza. Terranova próbował mnie uderzyć pięścią.
Zrobiłem unik. W zamian walnąłem go z całej siły jak tylko mogłem w podbródek.
Gałki oczne poleciały mu do góry i zwalił się do tyłu. Koń został bez jeźdźca. Chwyciłem
mocno Annę i przeniosłem na Jasciera. Walnąłem mojego towarzysza piętą i
ruszyliśmy szybkim galopem w drogę powrotną. Usłyszałem za sobą krzyki i
wołania trójcy porywaczy. Nie przejąłem się tym.
Jechałem
cwałem, mijając drzewa w zawrotnym tempie. Z oczy leciały mi zły. Z prędkości i
bólu. Bok zaczął dawać o sobie znać. Przyciskałem Annę, nadal śpiącą do piersi
i starałem się utrzymać ją na koniu, sam ledwo siedząc w siodle. Pochyliłem się
do szyi Jasciera, żeby trochę ułatwić sobie jazdę.
W
końcu wyjechałem z lasu. Na wyjściu czekali rycerze Anny z złotych zbrojach.
-
Tam jest! - krzyknął któryś z nich.
Wstrzymałem
konia. Mocno trzymając się grzywy konia, przeszedłem do stępa. Jeden z rycerzy
zatarasował mi drogę.
-
Tu jesteś, panie Ikalet, szumowino od stu boleści! - wrzasnął.
-
Porwał księżniczkę i nie wiadomo co zrobił.
-
Szybko, pojmijcie go.
Słyszałem
ich jak przez mgłę. Zaczęło mi się ćmić przed oczami z bólu. Jeden z rycerzy
już brał się do ściągania mnie brutalnie z konia, gdy...
-
Stop! - krzyknęła swoim lekkim głosem, jeszcze zaspanym, Anna. - To nie on!
To... Tamta trójka...
Rycerz
pomógł jej zsiąść z konia. Sam zszedł również i przytrzymał jeszcze słabą Annę.
-
To nie Ikalet. W nocy do mojego pokoju weszli jacyś porywacze. Chciałam was
zawołać, ale zamknęli mi usta i uśpili za pomocą jakiegoś dymu. Potem ocknęłam
się dopiero tutaj - mówiła powoli, odzyskiwała siły. - Pan Ikalet jakoś ich
usłyszał i ruszył mi na pomoc. Ocknęłam się dopiero tutaj. Prawda Ik... Panie
Ikalet.
-
T... Tak - powiedziałem.
-
Jest ranny!
-
Anno... - szepnąłem.
Przed
oczami zrobiło mi się szaro. Zemdlałem.
**
Ocknąłem
się w pokoju w gospodzie. Miałem zabandażowany bok. Strasznie mnie bolał. Głowa
też. Czułem zapach. Zapach róż.
-
Będzie żył? - zapytał ktoś.
-
Będzie, księżniczko, nie martw się. Stracił dużo krwi, ale będzie żył.
-
Całe szczęście. Kapitanie, poślijcie po powóz dla doktora Ikaleta. Zaw...
Nie
usłyszałem reszty. Zemdlałem ponownie.
***
Obudziłem
się. Ciche kołatanie kół o ziemie pomogło mi wstać. Przetarłem ręką oczy.
Chciałem się podnieść, ale nie miałem siły. Jęknąłem zamiast tego. Rozglądnąłem
się.
Jechałem
na powozie. Z przodu siedział jeden z gwardzistów. Z tyłu przymocowano Jasciera
i jeszcze jednego konia. Z boków szli rycerze.
Gwardzista-woźnica
krzyknął:
-
Wasza wysokość! Obudził się!
Usłyszałem
rytmiczny odgłos kopyt, a zaraz po tym.
-
Ikalet?
Ponownie
otworzyłem oczy.
-
Gdzie jesteśmy? - zdołałem zapytać, ponownie próbując się podnieść.
-
Jedziemy z powrotem. Nie, nie wstawaj. Odpoczywaj. Nie mogliśmy czekać, aż
wyzdrowieje ci bok, więc załatwiłam ci powóz.
-
Aha. Dziękuję.
-
Postaraj się znowu nie zemdleć.
-
Postaram - zakasłałem. - To dziwne
leczyć lekarze.
-
Trochę. Ale medyk z tamtej wioski jakoś specjalnie się tym nie przejął.
Nie
odpowiedziałem. Zbyt mnie bolało. Ból powoli przenosił się na inne części
ciała.
-
Ikalet...
-
Tak? - jednak dałem rady coś z siebie wydobyć, oprócz jęków.
-
Chciałabym ci podziękować za ratunek.
-
Nie ma za co.
-
Jest za co. Ta trójka już dawno by mnie wychędożyła, gdyby nie ty.
-
Fakt.
-
Musisz mi opowiedzieć o całym zdarzeniu, wiesz? I policji.
-
Wiem.
-
Dobrze się czujesz?
-
Nie.
Kiwnęła
głową i zamilkła.
-
Ale mów do mnie. Wtedy zapominam o bólu.
Spojrzała
na mnie zdziwiona swoimi niebieskimi oczami, ale zgodnie z moim życzeniem
mówiła dalej.
-
Wiesz... Zastanawiałam się, jak ci to wynagrodzić. I w sumie... - spojrzała na
mnie. - Główny lekarz szuka zastępcy... Pomyślałam więc, że ty mógłbyś nim zostać.
Uśmiechnęła
się promiennie. Już po samym słowie "główny" zacząłem czuć się
lepiej. Główny medyk. Lekarz nad wszystkimi lekarzami w królestwie. Podobno ma
swoją komnatę w zamku. Zajmuje się władcami i grodem. I...
-
Chciałbyś przyjąć tę posadę.
-
Oczywiście - krzyknąłem wesoło (na tyle, na ile pozwoliły mi siły).
Aniu? C: