Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

18 sierpnia 2015

Od Ikaleta

Nastała godzina 9, czas otworzyć mój gabinet. Zapiąłem kitel i otworzyłem zamek w drzwiach. Jak zwykle do środka wpadła siwowłosy stara pani Rebbe, która wiecznie znajdowała sobie jakieś dolegliwości. Jej przyjście stało sie dla mnie niejako rytuałem rozpoczęcia dnia pracy.
- O, panie Ikalet! Niech pan mnie poratuje! Przecie ja obumrę, bez lekarstwa. Dej mi pan coś, bo mnie w krzyżu stryka! – wykrzyknęła staruszka, jak tylko przekroczyła drzwi gabinetu.
Zamknąłem wejście za nią i skierowałem na jeden z dwóch skromnych foteli na środku pokoju. Pokój-gabinet znajdował się na parterze, nad nim było moje mieszkanie. Gabinet był dosyć mały, ale za to wynajęcie jego i reszty domu nie było drogie. Dom miał jeszcze 2 piętra u gory i sporo pokoi, wiec nie było źle. Gabinet składał się w sumie z 3 pokoi – przedsionka, właściwego gabinetu i pocieszenia na wszelkie lekarstwa. Miałem tu biurko, moje fotele, mnóstwo regałów z książkami, lekarstwami, eliksirami itd. W przedsionku była ława dla oczekujących.
Rebbe usadowiła sie wygodnie w swoim ulubionym fotelu i zaczęła historie.
- Bo wi pan, panie Ikalet. Wstołam dzisiej rano i tam mnie coś wkupło w tych plecach. Nie przejęłam sie tym i poszłam do ogródka, zeby kwiatków nazrywac. No wie doktór, do donicy na stół. No, ale jak się schylyłam, to już potem nie mogłam wstać. Jakoś tu do pana doczłapałam, ale nie sie pan nie pyto ile mi to zajęło. I jak mnie teraz ból szczypie.
Nie był to język dworski, ani nawet mieszczański, ale zderzyłem się przyzwyczaić. Byłem jedynym lekarzem w Samani – małej wsi mieszczącego się niedaleko zamku Królestwa Armonii. Nie miewałem tutaj do czynienia ze szlachcicami, chyba, że akurat byli przejazdem.
Staruszka spojrzała na mnie wyczekująco.
- Pani Rebbe, dałem już pani lekarstwa na reumatyzm – odpowiedziałem łagodnie.
- Ale, mości panie, się mnie  już skończył – odparła ze skruchą.
- Trzeba bylo do mnie od razu przyjść, pani Rebbe – stwierdziłem i wstałem z fotela. Podszedłem do pierwszego regału z lekarstwami. Wziąlem do ręki fiolkę z wywarem z liści drzewo fetona i mięty – czyli niezawodnego lekarstwa na starość. Podałem fiolkę staruszce. Ta wzięła je w drżące dłonie i krzyknęła z radością:
- Dzięki ci, panie docencie! Stukrotne dzięki!
Położyłem jej rękę na ramieniu i uśmiechnąłem się. Babuleńka wyjęła z małej torby kilka sakiewek, w których na pewno nie było pieniędzy. Ale nie spodziewałem sie, że beda.
- Liście do lekarstw, panie Ikalet.
- Dziękuje – powiedziałem, biorąc sakiewki.
- Jeszcze ty wrócę – stwierdziła i udała sie do drzwi.
- Nie wątpię – odpowiedziałem cicho. Rebbe już nie było. Zioła na leki to była normalna zapłata za moje usługi. Ludzie na tak małej wsi nie mieli za dużo pieniędzy, płacili mi w jedzeniu, ziołach, drewnie na opal itd. Rzadko kto płacił w złocie czy piętnilach. Zdarzyło się kiedyś nawet tak, że ktoś dał mi rękę córki w zamian za operacje. I chociaż miała swoje wdzięki, to odnowiłem.
Korzystając z wolnej chwili poszedłem do małej stajni. Concord grzecznie czekał w boksie, wolno żując trawę.
- Hej, mały – szepnąłem do niego. – Czas czyszczenia.
Concord położył uszy.
- Tak wiem, wolałbyś jeść, grubasie – uśmiechnąłem sie. – Ale przerwa w jedzeniu.
Wziąłem szczotki Jascier.
- Ach, co ja tu robię, Jascier - zacząłem gadać do konia. - Żyje tu sobie jak ten pan, a należę do rodziny morderców. Ludzie - poklepałem konia - gdyby tylko dowiedzieli się kim jestem w najlepszym przypadku spaliliby mnie na stosie.
Przeczesałem grzywę ogierowi. W sumie nie wiedziałem, czemu o tym mówię. Byłem już w Królestwie Armonii od ponad 2 lat, a jednak wciąż czułem się tu jak zdrajca.
- Może powinienem wyjechać - szepnąłem, wtulając się w grzywę karego. - Nie... Nie mogę. Obiecałem przecież matce. "Masz jechać do Armonii i pomagać ludziom" - naśladowałem ton matki. - "Masz odpracować to co zrobił im twój ojciec". Ale wiesz, Jascier, ja...
 Nie zdążyłem jednak dokończyć myśli, bo usłyszałem kroki dobiegające z domu. Odłożyłem szczotkę i zamknąłem boks mojego Jasciera.
Wchodząc szybko założyłem biały fartuch i otarłem ręce.
W drzwiach do gabinetu stali wysocy mężczyźni w złotych zbrojach. U hełmów mieli doczepione białe pióra, a przy pasie mieli piękne rzeźbione miecze o połyskujących rękojeściach. Na pierś zaś widniał duży wygrawerowany znak Królestwa Armonii. Z wyglądu przypominali gwardię królewską.
- Waszmość jesteście Ikalet Emanel? Medyk? - zapytał rycerz stojący najbliżej mnie. Różnił się od tamtych kolorem piór (jego były złoto-srebrne).
- Tak - odpowiedziałem przeciągle, opierając się o jeden z foteli.
- Jestem Robbeg Dqqur - kapitan kompanii gwardii królewskiej jej wysokość księżniczki Anny.
No cóż, nie myliłem się.
- A cóż panowie - rzuciłem okiem na mężczyzn stojących z tyłu - ode mnie chcą?
Dlaczego żołnierze gwardii jechali przez taką wieś? I czemu przyszli akurat do mnie? Ciarki przeszły mnie po plecach, bo uświadomiłem sobie, że już wiedzą.  Wiedzą, że jestem synem Jassamela. Teraz mnie wezmą i zarżną jak świnie. Ale najpierw storutują, pod czujnym okiem mniemanej Anny, której ojca zabił mój ojciec. Oj, dostanie mi się. Wycierpię wszystkie grzechy jakie...
- Potrzebujemy pomocy - odrzekł kapitan. Zrobiłem wielkie oczy. Czyżby się przesłyszał?
Wstrzymując oddech odpowiedziałem:
- Jakiej pomocy potrzebujecie, kapitanie Dqqur?
- Jeden z moich żołnierzy nagle zrzedł na jakąś chorobę. Nie możemy jechać dalej. Sprawdzamy drogę, którą będzie jechała księżniczka - odparł grubym głosem, w którym wyczułem strudzenie.
Zaniemówiłem przez chwilę. Ale tylko chwile.
- Wnieście więc chorego, kapitanie - z doświadczenia wolałem dodawać tytuł rycerza po każdym zdaniu do niego skierowanym.
Robbeg Dqqur machnął ręką i zdjął hełm. Moim oczom ukazała się twarz 50-letniego mężczyzny o szarawych włosach i z mnóstwem zmarszczek. Ale z oczu dobrze mu patrzyło. Jeszcze nie dowiedzieli się kim jestem. Jeszcze...
Żołnierze w złotych zbrojach wnieśli na noszach kolegę i położyli go na podłodze przed fotelami.
Zdjęto z niego ciężką zbroje, więc teraz był tylko w lekkim ubraniu. Twarz miał zielonkawą i jęczał cicho. Jak na oko wyglądało to na zatrucie pokarmowe.
- Ile jesteście już w drodze? - spytałem.
- Będzie z tydzień, panie Emanel.
- Panie kapitanie, coście jedli w drodze?
- Nic wielkiego, doktorze. Parę królików, ryby. To co udało nam się zdobyć - mówił z wyraźną troską i nie odrywał wzroku od chorego.
- Nic czym chory mógłby się zatruć? - pytałem dalej, jednocześnie badając chorego.
- Nie sądzę.
- Jak się zwie? - wskazałem na leżącego rycerza.
- To Yhon Wassa z Miasta Harmonii, panie Ikalet.
Kiwnąłem głową i pochyliłem się nad chorym.
- Panie Wassa, słyszy mnie pan?
Chłopak, bo miał z 17 lat, kiwnął głową i jęknął.
- Nie zjedliście czegoś złego po drodze?
- Ja... Jago... Dy... Były... Niedobre - wyjąkał.
- Wszystko jasne - mruknąłem.
- Jagód żeście się najedli Wassa - krzyknął jeden z rycerzy z tyłu. - Ty idioto od siedmiu boleści!
- Cicho Fenorze! Nie widzisz, że twój brat jest chory? - szczeknął Dqqur. - Potem sobie na niego pokrzyczycie teraz trzeba go uleczyć.
Zwróciła się do mnie:
- Ile to potrwa, doktorze?
- Prędko się z tego nie wywinie - stwierdziłem i wziąłem fiolkę z rumiankiem. - Parę dni co najmniej.
- Niedobrze. Orszak księżniczki nas dogoni.
- Nie możecie więc jechać i zostawić tu pana Wassę - rzuciłem cicho, operują przy chorym.
- Nigdy, panie Ikalet! Mój orszak nie zostawia swoich. Przenocujemy tu parę nocy i ruszymy jak tylko nasz przyjaciel wyzdrowieje - rzekł kapitan z niekrytą dumą.
- Kapitanie - odezwał się Fenor, jak zrozumiałem. - Orszak księżniczki jest o 2 dni za nami.
- W takim razie niechybnie was dogoni - stwierdziłem.
Kapitan rzucił mi zaniepokojone spojrzenie i odparł:
- Nie możemy nic zrobić. Księżniczka Anna poczeka. Ona zrozumie.
Zapadła cisza. Ja przygotowywałem napar z rumianku dla chorego.
- Panie Ikalet, jest gdzie jakaś gospoda?
- Nie ma niestety, kapitanie Dqqur.
Robbeg wyraźnie się zmartwił. Po chwili dodałem:
- A ile was jest kapitanie?
- 14 chłopa, panie docencie.
- Możecie więc przenocować za moim domem na pastwisku.
- Czy to nie będzie problem, panie Ikalet? - zapytał uprzejmie, starając się ukryć błyski w oczach.
- Żaden. W tym czasie ja zajmę się chorym. Możecie nocować tak długo jak chcecie, kapitanie. Będzie to dla mnie zaszczyt - mama byłaby ze mnie dumna.
- Dziękujemy, wspaniałomyślny panie! Obiecuję na swój rycerski miecz, że zapłacimy za gościnę i leczenie jak tylko rycerz Yhon poczuje się lepiej.

To mówiąc odmaszerował, a ja zająłem się chorym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz