Podniosłam wzrok ku górze.
Rozległy się liczne śpiewy ptaków. Drzewa zasłaniały promienie słoneczne płynące zza koron.
Zapowiadało się na wspaniały poranek. Bo kto wie, co przepowiada poranek, a co w sobie kryje cały dzień? Jednak już od otwarcia oczu dzisiejszego dnia wiedziałam, co powinnam zrobić. To był dzień dla mnie, dla mnie i Kickera.
Jeden z dni, kiedy mogę odpocząć od wielu spraw, oddać się całkowicie mojej przyjaźni z ogierem i czekać, w jakie kolejne wspaniałe miejsce mnie zabierze. Zawsze to tak działało - wsiadałam na jego grzbiet, a on tylko zabiera mnie w kolejną podróż. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy posiadali konie po to, aby je mieć. Koń to wspaniałe zwierzę, wierne niczym pies, chodzące własnymi ścieżkami jak kot i kochające bardziej człowieka, niż samego siebie. Nie jeżdżę na Kickerze z siodłem. To jest tylko cholerny wymysł postępującej cywilizacji, która zamiast się rozwijać, cofa się w tył.
Dotknęłam dłonią ciepłego łba, po czym energicznie wspięłam się na wysokiego ogiera.
- Ruszaj - powiedziałam.
Ogier stanął dęba, dziko zarżał. Jego grzywa uderzyła mnie po przylegającym do jego szyi policzku, natychmiast jednak spadając na dół tym samym muskając mięśnie szyjne wierzchowca. Jego odgłos rozniósł się po całym lesie, tak samo jak w tym momencie spadające z hukiem kopyta uderzające o zeschniętą ziemię. Pod bosymi strzałkami popękała ziemia. Ogier znów zarzucił ostro łbem i jego nogi ustawiły się w błyskawicznym tempie do rozpoczęcia galopu z nieruchomej postawy.
Byliśmy jednością. Każdy jego ruch mięśni, każdy oddech i każde rżenie było częścią mnie. Rozumieliśmy się bez słów.
Po długim biegu, ogier zwolnił w końcu do kłusa. Zatrzymał się przy strumieniu, a ja wtedy mogłam zsiąść i rozetrzeć bolące uda.
Nagle usłyszeliśmy rżenie. Dziki odgłos zwierzęcia, konia. Kicker podniósł łeb, po czym równie głośno odpowiedział tuż nade mną. Intuicyjnie zakryłam uszy, chcąc uniknąć głośnego dźwięku wydanego przez wierzchowca.
-Kickeeer! - krzyknęłam, zagłuszając jego "ryki". Koń popatrzył się na mnie jak na wariatkę, a ja tylko fuknęłam mu w odpowiedzi. Nigdy się tak nie zachowywał, a już na pewno nie do byle jakiej kobyły. Nie zastanowiło mnie jednak, dlaczego tym razem zareagował w ten sposób. Po prostu olałam to, jakby nic nie zaszło. Chciałam, aby nic nie zepsuło tej chwili.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego ogier pokłusował na polanę odczekawszy kilka minut po odgłosie. Pobiegłam za nim, nie chcąc jego zgubić, ani sama nie znając drogi powrotu zostać sama w lesie. Moje wołania nic nie dawały, a koń co jakiś czas odwracał łeb obserwując mnie i sprawdzając, czy jeszcze za nim biegnę. Miałam wrażenie, że za każdym razem gdy tak robił, przyspieszał. To oczywiście mogłoby być wyjaśnieniem, dlaczego w fazie końcowej nie kłusował, ale poruszał się galopem.
Dotarliśmy do polany, na której nie było żadnego życia. Liście szumiały od popychającego je wiatru, ciemne kruki raz po raz przelatywały nad niebem. Sama polana wydawała się szara i bez życia, a trawa sięgała miejscami mi do pasa.
- I po co mnie, bydlaku, tu przyciągnąłeś, co? - zapytałam, trzymając się za kolana i próbując uspokoić oddech. Czarne loki pokrywały moją czerwoną ze zmęczenia twarz, oplatając swoją objętością. Powinnam je ściąć - mówiłam sobie w myślach, próbując nie zwariować ze zmęczenia. - Ciekawe, ile kilometrów pokonaliśmy w poszukiwaniu debilnego odgłosu.
Kicker przez cały czas nasłuchiwał, stawiając mocno uszy. Wyglądał jak prawdziwy bojowy rumak - stał dumnie, wzrokiem utkwionym w dal, szukający czegoś, czego nikt jeszcze nie znalazł.
I rozległo się delikatne rżenie. Teraz byłam pewna, że to był koń, odgłos dobiegający z tej polany. A Kicker pędził jak dziki w jego poszukiwaniu.
- Po cholerę... - nie skończyłam mówić, gdy ogier ruszył za odgłosem, a ja chcąc nie chcąc, musiałam iść za nim. Jako, iż przestrzeń była otwarta, nie biegłam już za ogierem mając go cały czas na oku. Stanął po przeciwnej stronie drzew leśnych, teraz na mnie patrząc i w pewien sposób popędzając do szybszych ruchów.
Kiedy dotarłam na miejsce, spiorunowałam wzrokiem wierzchowca, po czym spojrzałam w dół. Ku mojemu zdziwieniu na trawie leżał biały koń z potworną ilością krwi na ciele.
Uklęknęłam nad zwierzęciem w celu przebadawczym.
Koń ruszył się niespokojnie, chcąc zaobserwować, co robię. Miał płytki oddech, a jego śnieżnobiała sierść była pokryta licznymi czerwonymi zabarwieniami. Na wysokości szyi zauważyłam ropniejącą, otwartą ranę. Była szarpana, jakby konia ktoś zestrzelił łukiem, potem wyciągając drastycznie grot z jego ciała powodując rozerwanie się rany. Sądząc po wyglądzie musiało stać się to około trzech godzin temu.
Spojrzałam na słońce. Poruszało się w kierunku zachodu, a jego położenie wskazywało na godzinę graniczącą popołudnia z wieczorem.
- Cholera - zaklęłam cicho pod nosem. Mało czasu. Jeżeli nie zdążymy przed nocą, koń może w szybkim tempie odchodzić od rzeczywistości, a drapieżniki mogą mu w tym tylko pomóc. Nie myślałam już nawet o sobie, co by się stało ze mną, gdy nadejdzie noc, a księżyc będzie naszym jedynym oparciem.
Szybko obadałam konia stwierdzając, że nie ma więcej ran. Skupiłam się więc na wcześniej zauważonym urazie. Zerwałam trochę miękkiej trawy i zwinęłam ją w rulon. Przemoczyłam ją w kałuży, która była niedaleko. Kicker, nie rozumiejąc powagi sytuacji uznał, że trawa jest przygotowywana dla niego. Często bawiłam się trawą, później i tak oddając mu ją. Przynajmniej się nie marnowała.
- Odwal się, Kicker. - warknęłam w stronę wierzchowca, kiedy już sięgał wargami po świeże źdźbła. Odgoniłam go ręką, a ten uciekł w przeciwną stronę, rzucając łbem. Odszedł około 10 metrów ode mnie, gdzie znalazł koniczynę, którą teraz zacięcie łapał zębami. Cieszę się, że mam mądrego konia, który wie, w którym momencie się wycofać. Uśmiechnęłam się na tą myśl.
Otrząsając się, wróciłam do białego wierzchowca. Nie mamy dużo czasu, a każda zmarnowana minuta to pomniejszające się prawdopodobieństwo, że nie uda mi się uratować zwierzę.
Trawą dokładnie obmyłam okolice rany uważając, aby zielsko nie wpadło do urazu, ale żeby woda zmyła płynącą krew. Kiedy rana była osuszona oraz wymyta, przystąpiłam do intensywnego myślenia. Nigdzie nie było żadnych większych liści, abym mogła je wykorzystać. Trudno, aby wśród sosen rósł jakiś potężny dąb, który mógłby mi pomóc w tej sytuacji. A jednak - nie było żadnego liściastego drzewa w pobliżu, abym mogła z jego liści zrobić naturalny opatrunek dla konia.
Myśl, myśl cholera! - powtarzałam sobie w myślach, coraz bardziej panikując. Koń wyczuł mój strach, sam poddając się panice.
- Uuuu, spokojnie. Nic się nie dzieje - głaskałam aksamitną sierść wierzchowca na szyi, aby zwierzę znów powróciło do spokojnego stanu. Bynajmniej mi się udało, sama się również uspokoiłam. Myślenie na spokojnie, to jednak lepsza decyzja, zamiast operowanie trzęsącymi się ze stresu rękoma. Źle by się to skończyło i dla mnie i dla zwierzęcia.
Oderwałam rękę od podłoża, czując nagły ból w jednym z palców. Dobiłam ruch sykiem ze swojej strony, łapiąc się teraz za palec, na którym chodziła mrówka. Mała, wielka, mrówka. Małą wielkością, wielka zamiarami.
Trzy metry od konia i mnie było mrowisko. Przystąpiłam do działania.
Już nie pierwszy raz wykorzystywałam patent, o którym dowiedziałam się w trakcie swojej ucieczki od wuja. Teraz nie mogę określić, jak wielki teren zdobyłam, chcąc jak najdalej wyjechać od znienawidzonej osoby. Na pewno było to kilka mil więcej, niż sobie wyobrażałam to kiedyś.
Patent sprzedał mi starzec, pochodzący z krajów pustyni i stepów. Wtedy to on uratował mi życie, teraz to ja moge uratować inne stworzenie dzięki spotkaniu z nim.
Wszystko polegało na zamknięciu otwartej rany za pomocą główek owadów. Wzięłam jednego owada do ręki, po czym przyłożyłam do skóry konia. Kiedy małe szczypce się zatrzasnęły, oderwałam odwłok. To był kluczowy moment, ponieważ ciałko należy oderwać, kiedy już szczęki się zaczepią, ponieważ wtedy będą trzymać złapany fragment. Jeżeli jednak mrówka odmówi posłuszeństwa i nie zaciśnie szczypiec, główka nie będzie się trzymać, a tylko przeszkodzi pracę i się oderwie po krótkim czasie.
Sprawdziłam, czy pierwszy łeb owada się trzyma. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc efekt swojej pracy. Już po chwili szukałam po ziemi więcej mrówek, aby zasklepić ranę. Zazwyczaj robiłam to większymi mrówkami, typowymi w innych stronach. Tutaj jednak nie było takich owadów, więc miałam obawy, czy ten sposób wytrzyma również w tych stronach. Jak się okazało, doskonale mrówki sobie poradziły z tym zadaniem. Mogą być z siebie dumne.
Niechętnie odrywałam odwłoki od głów. Krążyło we mnie uczucie, że zabijam niewinne zwierzę.
Cóż, przynajmniej umrą w słusznej sprawie. - myślałam sobie, podczas gdy rana była w połowie zasklepiona. Spojrzałam na słońce, które zaczęło chować się za drzewami. - Muszę się pospieszyć.
po upływie mniej więcej czterdziestu pięciu minut, zagłębienie w ciele było zakryte milionem małych główek robaczków. Jeszcze raz oczyściłam ranę trawą, delikatnie postępując z urazem na ciele zwierzęcia. Jeszcze raz przebadałam konia. Po przejrzeniu jego ciała zorientowałam się, że jest to klacz. Nie znalazłam więcej urazów, więc sprawdziłam puls zwierzęcia, który nadal się trzymał. Teraz nadeszła wielka chwila, która ukaże, czy moja wiedza na coś się przydała.
W pierwszej chwili koń wywrócił oczami pokazując białka, wrogo nastawiony. Opadłam bezsilna, myśląc, że moje starania poszły na nic. Koń leżał w bezruchu, a ja zaczęłam się zastanawiać, co w takim razie zrobiłam źle. Rana została oczyszczona, bezpiecznie zabezpieczona i zszyta, aby zwierzę nie traciło krwi. Kilka razy zastosowanie główek mrówek pomagało mi w wielu sprawach, czy teraz ten sposób mnie zawiódł?
Wstałam z kolan, zostawiając klacz na łące, na której ją znalazłam. Kicker delikatnie ruszył chrapami i oparł się głową o moje ramię. Wsiadłam na jego grzbiet, czując przed sobą kłęb. Dałam sygnał łydkami i złapałam się grzywy. Czekałam, aż ogier wystrzeli w las, jak zazwyczaj robił. Nic takiego nie nastąpiło.
- Kicker! Od kiedy stawiasz fochy? - zawołałam do konia, który był wprost ustawiony do leżącej klaczy. Spojrzałam na nią jeszcze raz.
Jej klatka piersiowa ruszyła się nieznacznie. Popatrzyłam uważnie. Klacz oddychała coraz lepiej, podniosła łeb. Delikatnie zsiadłam z ogiera, który zaczął ruszać kopytem w trawie. Nie zwracałam teraz na niego uwagi.
Śnieżnobiała klacz się podniosła. Stała teraz dumnie, a krwawe ślady ukazywały ją jako bojowego konia, który przeżył wiele wojen. Rybie oczy zaświeciły się w promieniu już zachodzącego słońca.
Zwróciła swoją głowę w moją stronę. Lekko zarżała. W pewnym momencie zarzuciła łbem, stanęła dęba i galopem ruszyła w stronę lasu.
Udało się.
~♥~
Mam nadzieję, że moje wypociny ktoś przeczyta. Myślę, że to było dobre lekarstwo na wyczerpanie mojej weny, a przy okazji utrzymanie kontaktu z jednym z moich ulubionych RP! Oby czytanie tego, co zostało stworzone, narobiło wam równie wspaniałego uczucia jak i mi!
Do zobaczenia ziomeczki w innych questach, opowiadaniach oraz turniejach!
Liczę na to, że quest zostanie zaliczony c:
Ciri
«•»
(Quest zaliczony)