Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

2 sierpnia 2015

Od Arona

Drzwi od karczmy zatrzasnęły się za nami z hukiem. Spojrzałem niezbyt przytomnie na Svena, który tylko wzruszył ramionami.
- Nie wypadły z zawiasów - wymamrotał, długo zastanawiając się  nad kolejnymi słowami.
- No tak - przytaknąłem mu, nie skupiając się za bardzo na wypowiedzi przyjaciela. O wiele ciekawsze wydały się dwa barwne Vulfixy kradnące wystawione na parapet ciasto.  Się ktoś rano zdziwi. Ale mógł nie zapominać o cieście.
Parsknąłem zachrypłym śmiechem, bez właściwego powodu. Sven musiał nie zwrócić na to uwagi, bo tylko z głębokim skupieniem wymalowanym na twarzy spoglądał na własne buty. W końcu po chwili doznał olśnienie, i z ożywieniem potrząsnął mnie za ramię.
- No co jest? - spytałem, zaskoczony tym nagłym pobudzeniem.
- Przypomniałem już sobie o co chciałem cię zapytać - odparł z dumą. Jeszcze bardziej zdziwiony faktem, że Sven chciał o coś mnie zapytać, popatrzyłem na niego z uwagą. Chyba był bardziej wstawiony ode mnie - W jakiej byliśmy karczmie?
- W sensie, że przed chwilą?
Pokiwał energicznie głową.
Podrapałem się po policzku. Jak się nazywała ta karczma? W sumie byliśmy w kilku, trudno spamiętać te nazwy. Od niechcenia zerknąłem w górę, dyskretnie czytając szyld wiszący nad nami.
- Crona Tich. Czarna Chmura - uśmiechnąłem się z wyższością do przyjaciela. On nie wpadł na ten pomysł.
- Ty, jak daleko znajdujemy się od zamku? - tym pytaniem całkowicie zbił mnie z pantałyku.
- Zależy jak się nazywa ta ulica - wzruszyłem ramionami.
Rozejrzeliśmy się wokół, szukając gdzieś tabliczki z nazwą. Na szczęście zbliżał się świt i miasto nie było pogrążone w całkowitej ciemność. Zamiast tego panowała szarówka, która była na tyle jasna, że dało się już czytać. Gorzej, że wzrok niekoniecznie współpracował. Kiedy w końcu zauważyłem drogowskaz nie lada problemem okazało się przeczytanie tych niepotrzebnie pokręconych literek.
- Długa - wyprzedził mnie Sven. Nie spodziewałbym się, że poradzi sobie z tym lepiej ode mnie.
- Nie tak daleko - stwierdziłem optymistycznie - Pójdziemy do jej końca, potem Różaną, w poprzek Złotej i jesteśmy.
Brzmi banalnie, ale cóż, ulica Długa nie czerpie swej nazwy z niczego. Ciągnie się przez blisko trzy kilometry i na niej głównie znajdują się wszelakie przybytki i kramy. Jest także swego rodzaju drogą główną Miasta, i wszelkie karawany czy co tam przyjeżdża właśnie nią. Skutkuje to tym, że mimo ciągłych napraw bruk zawsze jest miejscami zniszczony, a takie niespodziewane wyrwy dla człowieka o zaburzonej percepcji to piekło. Niestety była to najszybsza droga na Zamek i choć mógłbym skorzystać ze swoich skrótów, nie mam do nich, w obecnym stanie, głowy. Sven również musiał sobie to uświadomić, bo zmarkotniał i z niechęcią patrzył w stronę końca ulicy.
- Szkoda, że nie wzięliśmy koni - westchnął, schodząc ze schodków. Przytaknąłem mu, równie  przygnębiony wizją pieszej wędrówki po nierównym terenie.
Powoli, drobnymi kroczkami ruszyliśmy przed siebie. Chłód panujący na zewnątrz szybko pozbawił nas ciepła i wkrótce telepaliśmy się z zimna. Jedynym plusem było to, że chociaż trochę wytrzeźwieliśmy. Oraz, że taka aura zwiastowała ładny dzień. Szkoda, że do tego dnia pozostało jeszcze trochę czasu.
- Dobrze, że nie zawędrowaliśmy do Korony - wysiliłem się na wesoły ton głosu.
Sven burknął coś pod nosem, ale wiem, że przyznawał mi racje. Zajazd Korona znajdował się za Miastem, i dumnie osiadał na bujnie ukwieconym wzgórzu. Był to wiekowy, kunsztownie urządzony budynek, który oferuje trunki, pożywienie oraz rozrywkę ze wszystkich stron świata. Ludzie z wyższy sfer uwielbiają tam przesiadywać, a my z Svenem uwielbiamy robić sobie z nich żarty. Duża część szlachty to napuszone pół-główki, które swą pozycje zawdzięczają przodkom, których historii nawet nie znają. Dzięki temu my możemy wmawiać im niestworzone rzeczy o ich nieistniejących dzidach i pradziadach, a oni zawsze je kupują. Nie ma nic wspanialszego niż widok ich okrągłych jak księżyc w pełni twarzy, które powoli z bladości zmieniają się w piękny odcień czerwieni. Niestety nie możemy pozwolić sobie na zbyt częste tam wizyty z uwagi na niekorzystną lokalizacje. Raz się zdarzyło, że w czasie planowanego powrotu zamiast dotrzeć do zamku zawędrowaliśmy, aż do pałacyku moich kuzynów - Joela i Erika. Wciąż nie rozumiem jak mogliśmy, aż tak zmylić drogę, ale na szczęście daleka rodzina mimo ogólnego zaskoczenia, miło nas ugościła i rano z godnością wróciliśmy za zamek. Dziś jednak szczęście nam nie dopisywało, i z niepokojem obserwowałem jak kłębią się nad nami ciemne chmury.
- Sherati - przeklął Sven, idealnie obrazując moje myśli - Zaraz zacznie padać.
- Gorzej już być nie może - rzuciłem pocieszająco.
- Nie no - żachnął się chłopak - Dalej mogą już nas tylko napaść, obrabować, zabrać ubrania i zgwałcić. I, co gorsza, po wszystkim nawet nie zabić.
- Wtedy już wolałbym sam się zabić  - stwierdziłem, próbując nie wyobrażać sobie przedstawionej przez niego sytuacji.
- Ja też.
Wcisnąłem dłonie w kieszenie, przeklinając w duchu, że nie ubrałem niczego z kapturem. Wkrótce do naszej przykrej wędrówki dołączył ulewny deszcz, doszczętnie wymywając z nas jakiekolwiek promile. Włosy smętnie opadły mi na twarz, przyklejając się do skóry, a ubrania całkiem zmoczone pogłębiały uczucie zimna. Gdybyśmy mogli wstąpilibyśmy do jakiejś karczmy, ale niestety wszystkie zostały już za nami, zastąpione przez niezliczone kramy, a nie ma sensu już zawracać. Bardziej mokrzy już nie będziemy, lepiej więc już doczłapać do tego zamku i mieć to z głowy. Poza tym nasz monotonny spacer po Długiej powoli dobiegał końca, i z radością wypatrywałem różanych krzewów, od których swą nazwę czerpie kolejna ulica.
- Ej Aron - zaczął ni z tego, ni z owego Sven - Czy ty nie masz dziś przypadkiem jakiegoś wyjazdu?
- Mam? - spojrzałem na niego, marszcząc brwi.
- Matt wspominał, że dzisiaj musisz wstać przed 14 - podrapał się po głowie - więc pomyślałem, że macie jakiś wyjazd.
Zamyśliłem się. Faktycznie Mattias coś mi mówił przed wyjściem na ten temat. Może powinien zacząć go bardziej słuchać?
- Może i mamy - wzruszyłem ramionami - W sumie to nie wiem. Zresztą mój brat w razie czego i tak mnie obudzi - uśmiechnąłem się, z lekką kpiną - To najdokładniejszy z budzików w całym królestwie.
Sven zerknął na mnie, unosząc do góry jedną brew.
- Skoro tak - mruknął - Oby tym razem nie postanowił utrzeć ci nosa.
- To nie w stylu Mattiasa. On nie robi takich rzeczy. Znasz go przecież.
Sven pokiwał bez przekonania głową.
- Myślisz, że matka będzie zła? - zmienił temat, nieco zaniepokojony.
- O co? - skrzywiłem się - Dzięki naszemu wspaniałemu szczęściu do pogody jesteśmy całkiem trzeźwi.
- No niby tak. Ale jesteśmy przemoczeni i wciąż się obawiam, że w najmniej oczekiwanym momencie wywalę się i uwalę całe ubrania. Gdybym taki wrócił do domu i jeszcze naniósł - spojrzał na mnie wymownie.
- To się rozbierz przed wejściem, brudne ciuchy spal po czym biegiem do sypialni i gotowe - parsknąłem.
- Widzę, że to twój sprawdzony plan? - odgryzł się.
- Nie mój, ale Todda.
- Todda?
Pokiwałem głową i wskazałem na stojący przed nami znak. Nareszcie dotarliśmy do Różanej.
- Coraz bliżej - uśmiechnął się Sven - I nawet deszcz przestał padać.
- Wyjątkowo - przyznałem - Jak myślisz która godzina?
- Na mój gust dochodzi piąta.
Westchnąłem. Czyli się nie wyśpię. Co to niby za wyjazd mamy z Mattem? Coś związanego z królestwem, jak zgaduję. Czemu tata nie może pojechać, przecież to on sprawuje władze w królestwie nie my. Nie moja wina, że rodzice pozostałych władców w większości nie żyją. Moi mają się świetnie.
Zagryzłem od środka policzek. No tak ojciec jest dobrym władcą, ale niekoniecznie dobrze pójdą mu obrady z ludźmi, którzy mogliby być jego dziećmi. On zajmuje się polityką zagraniczną, to my, jego synowie, mamy dbać o pokój z innymi królestwami. A dlatego że ja jestem nieco zbyt roztrzepany, a Mattias zbyt małomówny musimy to załatwiać wspólnie. Dobrze, że jest nas dwóch, przyznałem w duchu. Gdyby był tylko jeden Aire miałoby naprawdę ciężko jeżeli chodzi o politykę i wszystko co się z tym wiąże. No, ale nie czas na takie rozważania. Właśnie weszliśmy na Złotą, i wrota zamku stoją przed nami otworem. Poczułem nieopisaną ulgę.
Szybko pokonaliśmy ostatni odcinek naszej drogi i wkrótce grzaliśmy się w cieple panującym w Sali tronowej.
- Normalnie nie mogłem się już doczekać - powiedział wesoło Sven - W sumie to cieszę się, że nas ten deszcz złapał. Przynajmniej jesteśmy trzeźwi.
- Też tak myślę - przyznałem - Szkoda tylko, że muszę tak wcześnie wstać.
- Zdrzemniesz się w podróży.
- Drzemanie ma Colcie to chyba najdurniejsza rzecz jaką mógłbym zrobić - zaśmiałem się krótko - Wybacz Sven, bywam głupi, ale samobójcą nie jestem.
- No tak - uśmiechnął się - Zapomniałem, że Colt to w końcu nie Sake.
- Gdybym miał Sake - udałem rozmarzenie na twarzy - Wtedy urządziłbym na niej sobie prawdziwe wyrko.
Sake była wierzchowcem Svena o wyjątkowej osobowości. Była niezwykle spokojna i posłuszna, o miękkim i szerokim grzbiecie, na którym można spokojnie się zdrzemnąć.
- Ale jej nie masz - Sven wyszczerzył złośliwie zęby - Tak czy owak miłej podróży  Aron. Lepiej żebyś już szedł do siebie i pospał tyle ile możesz.
- Racja - skinąłem - Trzymaj sie Sven.
Uścisnęliśmy sobie po bratersku dłonie i każdy poszedł w swoim kierunku.  Powolnym krokiem szedłem w stronę swojego pokoju, dopiero teraz czując jak zmęczony i senny jestem.
Korytarze zamku o tej porze były opustoszałe. Służba wstawała dopiero o siódmej, mieszkańcy zamku w okolicach dziewiątej. W spokoju mogłem wracać do siebie nie obawiając się spotkania z nikim. No może poza tym cholernym kotem Matta. Kotem! Pf. To, to może i wygląda jak kot, ale jestem pewny, że nim nie jest. Jaki  normalny kot żyje 16 lat i wciąż wygląda jakby miał raptem 5? W życiu nie uwierzę, że to zwierze jest do końca normalne. Nie jestem specjalistą, ale jak na mój gust "Czytuś" wypełzł z samego dna Piekieł, by teraz do końca świata terroryzować biednych ludzi. Nie zdziwiłbym się gdyby pewnego dnia przemówił demonicznym głosem ogłaszając się synem Diabła i nowym władcą tej marnej planety. Ba! Spełniłoby wszystko czego się po tym kocie spodziewam.
Szczęście mi jednak dopisało i nie spotkałem tego czorta wędrując do pokoju. Z radością przebrałem się w piżamę, rozrzucając wszystko wokół i wpakowałem się do łóżka. Miękka pierzyna otuliła mnie czule niczym matka i nie minęła nawet chwila, gdy odpłynąłem ku krainie Morfeusza.

Kontynuacja w opowiadaniu Mattiasa 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz