Fuego nigdy nie było w dobrych stosunkach z królestwem Aquy, ale ostatnimi czasy konflikt zaczął się pogłębiać. Z pozoru niewinne ataki na dłuższą metę osłabiały oba królestwa, co chwila pojawiał się jakiś szpieg, którego zaszczyt zabicia spadał na mnie. Tym razem jednak sprawa była powazniejsza niż mogłoby się wydawać.
- Skąd wiesz, że on to zrobił? - spytałam, choć przecież nie musiałam. Mer nie kazałaby mi zabijać Bogu ducha winnego człowieka, gdyby nie miała niezachwianej pewności, że jest przestępcą.
- Uczta na cześć twojego przyjazdu, tydzień temu. Siedział między Axelem a sir Rodrikiem, przypominasz sobie? - kiwnęłam głową, mając przed oczami wyraźny obraz tamtej sytuacji. Pstrokato ubrany szlachcic z nietypowymi dla Fuego rysami, o błękitnych oczach i niebieskich włosach, wysoki i dobrze zbudowany. Trudno go przeoczyć. - Strażnicy zauważyli go dopiero gdy wychodził z mojego apartamentu, ale zdążył uciec. Teraz jeden z mieszkańców doniósł, że widział go w okolicach Płonącego Lasu, a więc tam prawdopodobnie się ukrywa.
- Nie na długo. - uśmiechnęłam się na myśl o moim pierwszym oficjalnym trupie w Fuego
- Mam nadzieję. Na pewno nie potrzebujesz nikogo do pomocy?
Nigdy nie miałam przyjaciela (fuck friends się nie liczą). Nie żałowałam tych dwudziestu jeden lat spędzonych w samotności, bo gdyby nie one pewnie już dawno gniłabym w grobie, ale żałowałam tylko, że wcześniej nie doznałam niesamowitego uczucia, gdy wiesz, że ktoś się o ciebie martwi. Głos Mer, tak samo jej postawa i surowy wyraz twarzy, w ogóle się nie zmienił, a mimo to jakimś cudem wiedziałam, że takiego pytania nie zadałaby komu innemu.
Bo jest twoją przyjaciółką i zależy jej na tym, żebyś wróciła w jednym kawałku, podpowiedział cichy głos w mojej głowie. Tym razem z ulgą przyznałam mu rację.
- O wiele lepiej radzę sobie sama, niż z jakimś nieudacznikiem do pomocy. - uspokoiłam ją.
- W takim razie, utnij temu tchórzowi łeb i pozdrów go ode mnie. I... Ash?
Uniosłam brwi do góry, czekając co powie dalej.
- Naprawdę byłam tak pijana, że przeoczyłam ważną chwilę utraty dziewictwa przez mojego brata? - zapytała, z rozbrajającą powaga.
Parsknęłam śmiechem, zdając sobie doskonale sprawę, że ja brałam bardzo czynny udział w tej "ważnej chwili".
- Mówiłam ci, żebyś nie przesadzała z alkoholem. - odpowiedziałam tylko i wyszłam z komnaty. Przygotowania do polowania czas zacząć.
***
Odetchnęłam głęboko, wciągając do płuc zadymione powietrze, pełnego o tej porze miasta ognia. Dawno nie czułam się tak dobrze. Odkąd przybyłam do zamku nie miałam jeszcze okazji wyjść na miasto, a teraz tak po prostu spacerowałam środkiem ulicy, jakbym wcale nie szła z wyraźnym zamiarem zabójstwa. Owinęłam się ciaśniej typowym dla tutejszych mieszkańców płaszczem oraz zarzuciłam na głowę kaptur, i choć nie był to mój ulubiony elastyczny strój skrytobójcy (wykonałam w nim kilkanaście "egzekucji" i jak na razie wszystkie zakończyły się sukcesem), przebranie wieśniaka o dziwo spisywało się bardzo dobrze.
Mimo, że niejaki Malachi według donosiciela powinien ukrywać się w Płonącym Lesie, rozglądałam się uważnie po ulicy, bazując własnych doświadczeniach, z których nauczyłam się, że czasami coś czego szukam, może znajdywać się w najmniej oczekiwanym miejscu.
Teoretycznie tłok był zbyt duży abym mogła go wypatrzyć, a jednak. Cuda się zdarzają.
Serce zabiło mi mocniej ze znaną sobie już dawno adrenaliną, gdy ujrzałam Malachiego Baille'a, Nie zmienił się zbytnio od ostatniego spotkania, choć tym razem zadbał o mniej rzucający się w oczy strój, co niestety niewiele w tym wypadku pomogło. Trudno nie przeoczyć dwumetrowej blond postaci, pośród tłumu rudo- i czarnowłosych.
- Przepraszam, przepraszam. - przepychałam się przez tłum, nie zważając na liczne oburzone okrzyki. Nie mogłam stracić go z pola widzenia. - Hej, ty! - zwróciłam się do niego, gdy już staliśmy w odległości około metra od siebie.
- Ja? - brawa dla tego pana za spostrzegawczość. Wcale nie stałam naprzeciw niego i nie wskazywałam palcem wprost w jego klatkę piersiową.
Pociągnęłam go za rękę i nie czekając na głos protestu, prowadziłam przez tłum prosto w stronę Płonącego Lasu. Dał się prowadzić jak mała, głupia owca, co przywiodło mi na myśl, że pewnie uznał mnie za dziwkę. Nie dziwię mu się, dla tego typu mężczyzn tydzień poza zamkiem, a co za tym idzie towarzystwem pięknych kobiet może wydawać się katorgą.
Stanęłam dopiero, gdy tłum całkowicie się przerzedził i w promieniu kilometra najpewniej nie było żywej duszy.
- Potrzebowałam właśnie takiego mężczyzny jak ty. - powiedziałam najmilszym z moich głosów, ignorując szaleńcze bicie serca, pragnące aby było już po wszystkim.
- Otóż jestem. - rozłożył ręce, robiąc krok w moją stronę.
Nie odwróciłam głowy, wciąż mając zarzucony czarny kaptur, maskujący moje blond włosy. Gdybym się ujawniła, na sto procent domyśliłby się kim jestem i po co przyszłam. Chciałam dać mu jeszcze tę ostatnią błogą chwilę nieświadomości.
- Chcę zobaczyć twoją twarz. - szepnął, zbliżając się jeszcze o krok.
Poczułam jego szybki oddech na swoim karku, a następnie dotyk ciepłych ust na szyi. Czekał aż wykonam prośbę, a ja uparcie zwlekałam, rozkoszując się kolejnymi powolnymi pocałunkami, składanymi od ucha po linii mojej szczęki.
Ściągnęłam kaptur i sekundę później stanęliśmy twarzą, w odległości kilku milimetrów od siebie.
- Królowa Meridaah cię pozdrawia. - szepnęłam i wbiłam mu sztylet ukryty w rękawie prosto w serce.
Na jego ubraniu wykwitła szkarłatna plama krwi niemal równocześnie z uśmiechem wykwitającym na mojej twarzy. Musiałam jednak się śpieszyć. Momentalnie obdarłam go z ubrania, szukając sakiewki, czegokolwiek w czym mógłby trzymać ukradzione królewskie dokumenty.
I wtedy tuż obok mnie niemal znikąd pojawił się mężczyzna. I wiedział, że to ja zabiłam Malachiego. W ostatniej chwili wyczułam pod palcami sakiewkę, a następnie uciekłam, nim facet mógł zaalarmować straże.
- Zaczekaj! - krzyknął jeszcze za mną, ale go nie słuchałam.
Zniknęłam w plątaninie uliczek oraz ludzi i biegłabym dalej, aż do zamku, gdyby nie jeden istotny szczegół, który zaalarmował mój mózg. Mój ukochany sztylet, którego dostałam dawno temu jeszcze w Asgardzie został wbity głęboko w ciało Malachiego. Cholera.
Wróciłam się tą samą drogą, którą przyszłam, mając nadzieję, że obcy zacznie oglądać ciało i zostanie tam jeszcze chwilę. Tak jak sądziłam, gdy przyczaiłam się między budynkami, mężczyzna właśnie odchodził, trzymając w dłoni mój sztylet. Westchnęłam i ruszyłam za nim, w równej odległości dziesięciu metrów, co jakiś czas sprawdzając, czy czasem go nie zgubiłam.
To podchodzi pod kradzież, proszę pana, pomyślałam, wściekła na siebie za tą chwilę nieuwagi. Gdybym tylko zaciągnęła Baille'go dalej od rynku, prawdopodobnie nie musiałabym aktualnie tracić kolejnych godzin życia na próby odzyskania głupiego sztyletu.
Zatrzymał się w parku, prawdopodobnie czekając aż przyjdę po swoją zgubę. Otarł go z krwi, przyglądając się bacznie każdemu z elementów, z irytującym uśmieszkiem samozadowolenia, tak że musiałam zdusić w sobie ochotę natychmiastowego pozbycia się go w samym środku miasta.
- Sądziłem, że przyjdziesz. - powiedział, nim jeszcze zdążyłam stanąć przed nim.
- Oddawaj mój sztylet. - warknęłam, podchodząc bliżej i nie spuszczając z oka broni.
Mężczyzna był ode mnie co najmniej dwa razy cięższy i trzydzieści centymetrów wyższy, w dodatku bardzo umięśniony, ale nie wątpiłam, że gdyby doszło do walki wręcz, spokojnie dałabym sobie z nim radę. W końcu to ja mam ukryte w rękawie ukryte ostrza, miecz za pasem a także parę zapasowych sztyletów i jeden myśliwski nóż.
- Oczywiście, że go dostaniesz śliczna istoto, ale najpierw odpowiesz na kilka moich pytań. Jak masz na imię?
Powstrzymałam się od wywrócenia oczami, choć w tej chwili byłaby to najbardziej pasująca reakcja. Zaraz przy rzuceniu się na niego z nożem.
- Do czego potrzebna ci ta wiedza?
- Chcę cię poznać.
Boże daj mi siłę i uratuj tego faceta przed niechybną śmiercią.
- Ashlyn. Mogę już dostać mój sztylet panie Ciekawski?
<Ramzesie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz