- Cytryny! Świerze cytryny! - takie i inne podobne teksty skandowała stara przekupka swoim okropnie skrzekliwym głosem.
Otworzyłam oczy. Długie pęknięcie na suficie, które powoli zaczęło się pokrywać zielonym nalotem było pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam. Wzięłam głęboki wdech, chcąc przyzwyczaić się do nowego miejsca. No i na chęciach się skończyło... zapach stęchlizny unosił się w całym moim pokoju. Przetarłam twarz i uniosłam głowę, aby rzucić okiem na zegar. Zakurzony przedmiot wskazywał na to, że dochodzi godzina siódma. Leniwie zrzuciłam z siebie poplamioną kołdrę (która swoją drogą jeszcze wczoraj wydawała się najczystrzą kołdrą na swiecie). Chyba nawet nie chcę wiedzieć kto i jak ją zabrudził. Niechętnie podniosłam się do pozycji siedzącej i niemal od razu poczułam chłód bijący od strony nieuszczelnionego okna. Wzdrygnęłam się. Wolałam już dłużej nie czekać, szybko włożyłam ubranie jakie miałam pod ręką i zeszłam na śniadanie.
Po śniadaniu (które swoją drogą nie było za dobre) było już przesądzone: muszę czym prędzej znaleźć inny nocleg.
Szamocząc się z drzwiami od gospody układałam sobie listę rzeczy jakie muszę dziś zrobić. Zaczęłam od odwiedzenie rynku głównego. Gwar rozmów i krzyki sprzedawców dobiegały do moich uszu ze wszystkich stron. Kolorowe kramy przykuwały uwagę, a intensywność tak wielu zapachów przyprawiała mnie o zawrót głowy. Jednak to nie na jedzeniu skupiłam swoją całą uwagę. Czarna czupryna należąca do jednej z osób, która wręcz na siłę próbowała opchnąć ludziom jak najmniej towaru za jak najwyższą cenę była w centrum mojego zainteresowania. Powoli podeszłam w stronę ciemnowłosego młodzieńca, który dwoił się i troił, aby każdemu dogodzić. Rzuciłam okiem na jego towar. Były to najprzeróżniejsze takaniny, które wesoło połyskiwały w blasku słońca. Nad moją głową wisiał znajomy znak, którego używał wyłącznie Hans von Holdwig. I wtedy już byłam pewna, że tak podstępnie opychać towar może tylko jedna osoba na świecie – Sylwian – pomocnik Hansa.
- Cat? - młodzieniec odezwał się pierwszy.
- We własnej osobie – odrapałam w jego stronę.
Twarz chłopaka rozpromieniła się w radosnym uśmiechu, na co ja również odpowiedziałam tym samym.
"Co u mnie ? Skąd się tutaj wzięłam? U Rachel wszystko w dobrze?" - zasypał mnie lawiną pytań. Starałam się odpowiadać rzeczowo i w miarę zwięźle, bo widziałam te sfrustrowane spojrzenia innych ludzi, którzy chcieli nabyć przybory krawieckie.
- Obiecuję, że wszystko ci opowiem – w końcu udało mi się przerwać jego potok słów – ale nie teraz. Planowałam odwiedzić Hansa w najbliższym czasie, wtedy pogadamy.
Sywian energicznie potrząsnął głową, po czym powiedział:
- Specjalna przesyłka dla Catlin Roosevelt – chłopak wyjął spod kupy pomiętego materiału kilka bel jedwabiu, w najrozmaitszych barwach i odcieniach.
- Ale ja nic nie zamawiałam – zdziwiłam się.
- Wiem. Hans kazał ci przekazać w ramach podziękowania, za uszycie całej garderoby dla Adele – odrzekł z naciskiem na słowo „całej”.
- Daj spokój, to raptem parę sukni. Ale dziękuję za ten datek, nie ukrywam, przyda mi się.
Moglibyśmy tak gadać i gadać jeszcze przez kilka bitych godzin, lecz dzisiaj miałam do załatwienia znacznie więcej niż zwykle. Po „uwolnieniu się” od Sylwiana, który obładował mnie tkaninami, tak że ledwo co je objęłam, musiałam wrócić do mojej „ukochanej” gospody, albowiem tak zapakowana ledwo co mogłam uczynić malutki krok.
Dzieliły mnie metry od drzwi wejściowych budynku, w którym mieszkałam. Szeroką drogą przewijały się leniwie tłumy. Ja też szłam razem z nimi. Nagle gdzieś w oddali usłyszałam donośne rżenie konia. Rozpędzony rumak biegł jak oszalały wprost przez drogę pęłną ludzi. Gdzieniegdzie dało się słyszeć kilka przekleństw pod adresem jeźdźca, który nie patrzył na nic jadąc na rozpędzonym zwierzęciu. Ale zaraz! Przecież on zmierza w moją stronę! Wszystkie osoby w mgnieniu oka rozstępowały się na boki, aby przepuścić ową warjacką dwójkę. Wszyscy... tylko nie ja. Zbliżali się coraz bliżej mojej osoby. Moje serce gwałtownie przyśpieszyło, a ja stałam jak sparaliżowana, nie mogąc nic zrobić. Dziesięć metrów... Dziewięć metrów... Osiem metrów... Był coraz bliżej. Stałam sama, wszyscy ludzie, którzy jeszcze niedawno szli obok mnie zniknęli. Byłam tylko ja, koń i ten zwariowany człowiek. Kolana się pode mną ugięły. Upadłam na ziemię, bele materiału z głuchym hukiem upadły na bruk. Wpatrzona w ziemię, modliłam się w myślach, aby śmierć była szybka i bezbolesna.
Wtem... Koń wyhamował. Uniosłam głowę, aby sprawdzić co się dzieje. Odgarnęłam z twarzy swoje kasztanowe włosy i ujrzałam z bliska majestatycznego ogiera, który o dziwo stał w miejscu.
Nie wiem czy mam ochotę zmagać się z zadufanym arogantem, ale zawsze to jedno doświadczenie więcej Xd
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz