Spragniony posiłku brzuch znów dał o sobie znać. Jedną z ostatnich możliwości zdobycia jakiegoś pożywienia była próba gwizdnięcia czegoś niepostrzeżenie na placu targowym. I choćbym miała głodować to do rodzinnego domu na pewno nie wrócę, co to to nie. Podczas zmierzania szybkim krokiem w stronę brukowanego bazaru, promienie letniego słońca szybko osuszyły tkaniny mojego odzienia z morskiej wody, pozostawiając na nich tylko drobne, białe ślady soli. Przemierzając plac, schowana za paroma drewnianymi beczkami z piwem przed pobliską karczmą, czyhałam na odpowiedni moment, do chwycenia niepostrzeżenie paru ryb ze straganu na przeciwko. Miałam szczęście - dość pulchna przekupka o serdecznym spojrzeniu, będąca właścicielką kramu, była zbyt przejęta zachwalaniem swoich okazałych łososi i świeżo wyłowionych makreli przed wolno spacerujacymi po targu, licznymi klientami, by mnie zauważyć. Teraz niech tylko się odwróci ... Niech się zagada ... Teraz!
Przemknęłam zwinnie pomiędzy beczkami i już miałam chwycić porządny kawał surowej ryby, kiedy usłyszałam parę metrów ode mnie brzęk sakiewki z monetami i odgłosy bójki. Sprzedawczyni głośniej się zaśmiała i niczego nieświadoma dalej gawędziła w najlepsze. Bójka była nierówna, ze trzech czy czterech zbirów napadło na jednego. Idąc dalej wzrokiem, zobaczyłam pięknego, potężnego, myszatego ogiera. "Może być wart górę Piętników!" Rzuciłam jeszcze krótkie spojrzenie rybie, po czym chwytając ją pod pachę, czmychnęłam w stronę bójki i wskoczyłam na zdezorientowanego wierzchowca, który rzucił się dzikim cwałem przed siebie, zostawiając swojego pana w tarapatach. "Ależ udany łów!" - pomyślałam sobie. Teraz wystarczy go trochę oporządzić i sprzedać za niemałą sumkę.
<Tony?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz