Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

13 września 2015

Od Elen

Wracałam z Breno do domu. Nadal boczył się za wykorzystanie go jako konia jucznego i za nic nie chciał się ruszyć ze mną na grzbiecie. Dlatego więc szliśmy koło siebie w ślimaczym tempie.

Ojca ani Mareny z nami nie było. Gdy tata handlował się o cenę młodej sarenki, którą udało mu się ustrzelić wczorajszego wieczora, jakiś pies porwał zajęcze skórki. Jakże zabawnie musiał wyglądać mój ojciec, goniąc kundla po wąskich uliczkach! Złodziejaszek nie dała się złapać, a tata nie mógł go ustrzelić z łuku w środku miasta, choć z jego złowróżbnego poburkiwania zrozumiałam, że czuł niemałą pokusę.
W gruncie rzeczy wiedziałam, żeby tego nie zrobił. Na pewno był wściekły na psa, który teraz w swoich zębach żuje ciężko zapracowane pieniądze, ale na pewno nie postrzeliłby go z łuku. Ma za miękkie serce. Nie robi mu zbytnio różnicy, czy to ptak, ryba a może królik lub pies, ale zabicie tego czworonoga na niewiele by się zdało. Zwędzone skórki i tak zniszczył, zrywając je z rzemienia (swoją drogą ojciec musiał je solidnie przymocować), a psie mięso nie jest doceniane przez ludność Armonii.
Taką stratę zamierzał oblać w pobliskiej karczmie. Nie ciągnie go specjalnie do alkoholu, czy hazardu, w bójki się nie wdaje, co najwyżej pogawędzi z kilkoma innymi mężczyznami, więc nie miałam powodu się o niego martwić. Nawet jak się upije, Marena z zawiązanymi oczami trafi z nim na plecach do domu.

Razem z Breno pokonałam już połowę drogi. Łatwo to było stwierdzić, ponieważ punkt ten znaczyła rozległa łąka. Trawa tu była bujna i wysoka, powoli zaczynała żółknąć w oczekiwaniu na jesień. W tutejszym lesie pełno było takich polanek. Tylko tutaj sarny i inni roślinożercy mogli się porządnie posilić. Poszycie w lesie było znikome, a na ściółkę składały się prawie wyłącznie igły wysokich sosen, które nie pozwalały zakiełkować innym roślinom. Jedynie co jakiś czas, między ich burymi pniami błyskały białe brzozy.
Z zamyślenia wyrwał mnie Breno, który stanął jak skamieniały. Odwróciłam się do niego, i już otwierałam usta, aby ponaglić mojego leniuszka do marszu, kiedy zrozumiałam, że to nie lenistwo, lecz strach, kazał mu się zatrzymać. Jego ciało było napięte, uszy położył po sobie, a oczy… oczy były nieruchome. Cały lekko dygotał, i mimo że stałam tuż przed nim, on jakby mnie nie widział. Patrzył poza mną.
- Breno?-  szepnęłam cichutko. Delikatnie dotknęłam jego policzka, ale on tylko się wzdrygną i cofnął jeden krok.

I wtedy powietrze przeciął przeraźliwy skowyt. Przerażona odwróciłam się i zobaczyłam, to, co wcześniej sparaliżowało mojego konika.
Centaura. Czy też Centaurzycę. Była kasztanowej maści, ogon i włosy o tej samej barwie miała potargane, ciało znaczyły jej drobne rany, których doznała biegnąc na oślep przez las. Ale jej nagi tors, to inna sprawa. Ramiona, piersi, brzuch znaczyły długie szramy, które ewidentnie zadała sobie sama, przeorała swoje ciało aż do krwi, własnymi paznokciami. Jej twarz miała wydłużony profil, zamiast uszu oberwane kawałki skóry, ropiejące, z rozdrapanymi strupami. A oczy, szeroko otwarte, o nienaturalnie powiększonych źrenicach utkwione były we mnie.
Stała zaledwie kilka metrów dalej, na granicy lasu, jej sylwetka zlewała się z drzewami. Usta nadal miała otwarte w niemym krzyku.
Serce łomotało mi w piersi. Myślałam tylko o tym, by uciec, uciec jak najdalej od niej, od jej szaleństwa, bólu i cierpienia. A z drugiej strony strach zaległ ciężko w moich nogach, rękach, całym ciele. Nie potrafiłam się ruszyć.
Samica postąpiła niepewny krok na przód. Jej ciało przeszył spazm bólu, nogi załamały się pod ni upadła na ziemię, jakby zemdlona. W końcu uwolniłam się spod jej spojrzenia. Wypuściłam powietrze z płuc, które nieświadomie wstrzymywałam. Breno delikatnie chwycił zębami mój rękaw i pociągnął wstecz. Lecz ja nie mogłam, nie mogłam jej tak zostawić. Coś jej było. A ja miałam obowiązek jej pomóc.
Nie potrafiłam obrócić się do niej plecami. Szepnęłam tylko do Breno, aby się cofnął, a sama zaczęłam się kierować w Jej stronę.

Zielsko całkowicie ją zasłoniło. Dopiero kiedy podeszłam bliżej dostrzegłam jej ciało. Nogi podkurczyła pod siebie, a dłonie mocno zaciskała na ramionach. Oczy nadal miała szeroko otwarte, wstrząsały nią dreszcze. A więc żyła. Ostrożnie pochyliłam się nad nią i powoli wyciągnęłam rękę, aby jej dotknąć.
Lecz zanim choćby musnęłabym opuszkami palców jej skórę, ona gwałtownie odwróciła swoją twarz ku mnie. Nie potrafiłam stwierdzić, jakiego koloru ma tęczówki, tak szeroko rozwarła źrenice. Zaczęła gwałtownie łapać powietrze
- Zamilcz- wyszeptała ledwo dosłyszalnie, lecz po chwili zaskowyczała na całe gardło-  ZAMIIIILCZ!!!
Krzyczała, jakby całe cierpienie świata skierowano na jej barki. Przerażona cofnęłam rękę. Kobieta zakryła zakrwawionymi dłońmi rany, gdzie kiedyś musiały znajdować się jej uszy. Niezgrabnie próbowała się podnieść, lecz jedynie zachwiała się i znowu upadła na ziemię. Kopytami orała trawę i ziemię wokół siebie, wciąż i nieustannie powtarzając w kółko jedno słowo:
- Zamilczzamilczzamilczzamilcz…
Dopiero teraz, będąc tak blisko, dostrzegłam, że jej skórę pokrywają drobne pęcherze, delikatnie mieniące się tęczową barwą.
Cofnęłam się na tyle, aby nie dosięgnęła mnie swoimi kopytami i trzęsącymi się dłońmi zaczęłam wyciągać probówki z mojego plecaka. W końcu znalazłam to, czego szukałam. Sok z jagód sennika jałowego. Powinno wystarczyć, aby zapadła w głęboki sen. Obeszłam ją w koło tak, aby znajdować się za jej plecami. Powoli ukucnęłam i odkorkowałam flakonik. A teraz czas na najmniej przyjemną część całego planu. Gwałtownym szarpnięciem odwróciłam jej głowę i wlałam mętny przeźroczysty płyn do otwartych ust. Odskoczyłam w sama porę, aby uchronić się od jej ramion, którymi rozpaczliwie próbowała mnie pochwycić. Po chwili złapała się za szyję i zaczęła kaszleć. Przestała wymachiwać nogami, po chwili umilkła, jej ręce opadły bezwładnie na ziemię. Cała zwiotczała, znieruchomiała. A ja odetchnęłam z ulgą.

Wyczerpana, jakbym stoczyła ciężką walkę usiadłam na ziemi. Zwróciłam się w stronę Brena, aby go uspokoić, ale jego nie było. Rozejrzałam się wkoło, zawołałam cicho po imieniu, lecz się nie zjawił. Uspokoiłam się w duchu. Jest dzielny, poradzi sobie, cokolwiek wpadło mu do łba. Tymczasem ja muszę się zająć swoją pacjentką. Będzie spać jeszcze przez półgodziny, góra 45 minut. Lecz co potem? Dlaczego wpadła w taki amok? Nie ma tu stworzeń, których ukąszenie działałoby w ten sposób. Nic, co znam, po zjedzeniu nie wywołuje aż takich halucynacji. Chociaż… Nie, to niemożliwe. Co prawda pęcherze na jej skórze przypominają te brodawki tajemniczej purchawki, która wywołała moje koszmary, to jakim cudem zadziałałaby na tak dużą skalę?
Nie wiedząc, co począć, zaczęłam opatrywać jej rany. Wyjęłam bawełniane szmatki i skropiłam je octem. Powoli oczyszczałam rany, do których miałam dostęp. Byłam zdecydowanie za słaba, aby przekręcić ją na drugi bok. Pracowałam sprawnie, w ciszy. Głębsze rany smarowałam maścią, która przyspiesza gojenie. Odgarnęłam jej zniszczone, grube włosy, aby opatrzyć kark. Niewiele skóry się tam zachowało, cały był rozdrapany. Mimo to, dokładnie po środku, widoczny był duży bąbel, gulka, jakby po ukąszeniu komara. Przeczucie podpowiedziało mi, abym nie dotykała tego gołymi rękami. Pospiesznie wyciągnęłam rękawiczki i naciągnęłam na dłonie. Dziwna opuchlizna, była niezwykle twarda, jakby skóra ją zarosła, chroniła to, co wewnątrz.

- Elen?!-  krzyk ojca przeszył powietrze.
Przerażona poderwałam się na nogi i gestem nakazałam ciszę. Na polanę wjechała Marena z moim tatą na grzbiecie i synem u boku. Spojrzałam z wdzięcznością na Breno. Mój kochany konik musiał nieźle wyciągać nogi, aby dotrzeć do miasta i wrócić tak szybko.
- Breno wtargnął do karczmy i wywlókł mnie na zewnątrz-  zaczął gniewnie mój ojciec-  możesz mi powiedzieć co się…
Urwał w połowie zdania. Podszedł na tyle blisko, żeby zobaczyć samice Centaura. Pociągnęłam go delikatnie na rękaw, aby wyrwać z oniemienia.
- Zobacz-  szepnęłam i wskazałam na dziwną narośl na karku.
Ijan Forest stanął na wysokości zadania. Przykucnął i przyjrzał się uważnie, nie dotykając tego jednakże.
- Trzeba to wyciąć-  zawyrokował krótko-  daj mi rękawiczki.
- Słucham? Jesteś pewny że…
- Po prostu daj mi rękawiczki. Chyba, że sama chcesz to zrobić. I daj mi jakąś probówkę.
Posłusznie zrobiłam, co chciał. Odwróciłam się do niego plecami, aby nie musieć na to patrzeć i zaczęłam przygotowywać opatrunek, aby zabezpieczyć ranę.
- Już-  wymamrotał i odstąpił mi miejsca.
Trzeba przyznać, że wyciął to z wprawą chirurga. Jak najlepiej umiałam zatamowałam krwawienie i ostrożnie obwiązałam jej szyję. Słyszałam, jak ojciec grzebie w moim plecaku, po czym mówi:
- A teraz, musimy zaczekać.

6 komentarzy:

  1. Woah. To będzie kontynuowane?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z przedmówcą, wooah. Kontynuuj moja droga bo jestem ciekawa :) Pisz częściej (już ja cię zmotywuję) ~D

      Usuń
    2. Oczywiście :)
      Liczę, że Ty również rozwiniesz wątki Zefira zawarte w opowiadaniu Turniejowym :D
      Anita

      Usuń
    3. Huh, ktoś to czyta... xD
      Będzie, jednak w swoim czasie, spokojnie ;)

      Usuń