Wracałam z Breno do domu. Nadal boczył się za wykorzystanie
go jako konia jucznego i za nic nie chciał się ruszyć ze mną na grzbiecie.
Dlatego więc szliśmy koło siebie w ślimaczym tempie.
Ojca ani Mareny z nami nie było. Gdy tata handlował się o
cenę młodej sarenki, którą udało mu się ustrzelić wczorajszego wieczora, jakiś
pies porwał zajęcze skórki. Jakże zabawnie musiał wyglądać mój ojciec, goniąc
kundla po wąskich uliczkach! Złodziejaszek nie dała się złapać, a tata nie mógł
go ustrzelić z łuku w środku miasta, choć z jego złowróżbnego poburkiwania
zrozumiałam, że czuł niemałą pokusę.
W gruncie rzeczy wiedziałam, żeby tego nie zrobił. Na pewno
był wściekły na psa, który teraz w swoich zębach żuje ciężko zapracowane
pieniądze, ale na pewno nie postrzeliłby go z łuku. Ma za miękkie serce. Nie
robi mu zbytnio różnicy, czy to ptak, ryba a może królik lub pies, ale zabicie
tego czworonoga na niewiele by się zdało. Zwędzone skórki i tak zniszczył,
zrywając je z rzemienia (swoją drogą ojciec musiał je solidnie przymocować), a
psie mięso nie jest doceniane przez ludność Armonii.
Taką stratę zamierzał oblać w pobliskiej karczmie. Nie
ciągnie go specjalnie do alkoholu, czy hazardu, w bójki się nie wdaje, co
najwyżej pogawędzi z kilkoma innymi mężczyznami, więc nie miałam powodu się o
niego martwić. Nawet jak się upije, Marena z zawiązanymi oczami trafi z nim na
plecach do domu.
Razem z Breno pokonałam już połowę drogi. Łatwo to było
stwierdzić, ponieważ punkt ten znaczyła rozległa łąka. Trawa tu była bujna i
wysoka, powoli zaczynała żółknąć w oczekiwaniu na jesień. W tutejszym lesie
pełno było takich polanek. Tylko tutaj sarny i inni roślinożercy mogli się
porządnie posilić. Poszycie w lesie było znikome, a na ściółkę składały się
prawie wyłącznie igły wysokich sosen, które nie pozwalały zakiełkować innym
roślinom. Jedynie co jakiś czas, między ich burymi pniami błyskały białe
brzozy.
Z zamyślenia wyrwał mnie Breno, który stanął jak
skamieniały. Odwróciłam się do niego, i już otwierałam usta, aby ponaglić
mojego leniuszka do marszu, kiedy zrozumiałam, że to nie lenistwo, lecz strach,
kazał mu się zatrzymać. Jego ciało było napięte, uszy położył po sobie, a oczy…
oczy były nieruchome. Cały lekko dygotał, i mimo że stałam tuż przed nim, on
jakby mnie nie widział. Patrzył poza mną.
- Breno?- szepnęłam
cichutko. Delikatnie dotknęłam jego policzka, ale on tylko się wzdrygną i
cofnął jeden krok.
I wtedy powietrze przeciął przeraźliwy skowyt. Przerażona
odwróciłam się i zobaczyłam, to, co wcześniej sparaliżowało mojego konika.
Centaura. Czy też Centaurzycę. Była kasztanowej maści, ogon
i włosy o tej samej barwie miała potargane, ciało znaczyły jej drobne rany,
których doznała biegnąc na oślep przez las. Ale jej nagi tors, to inna sprawa.
Ramiona, piersi, brzuch znaczyły długie szramy, które ewidentnie zadała sobie
sama, przeorała swoje ciało aż do krwi, własnymi paznokciami. Jej twarz miała
wydłużony profil, zamiast uszu oberwane kawałki skóry, ropiejące, z rozdrapanymi
strupami. A oczy, szeroko otwarte, o nienaturalnie powiększonych źrenicach
utkwione były we mnie.
Stała zaledwie kilka metrów dalej, na granicy lasu, jej
sylwetka zlewała się z drzewami. Usta nadal miała otwarte w niemym krzyku.
Serce łomotało mi w piersi. Myślałam tylko o tym, by uciec,
uciec jak najdalej od niej, od jej szaleństwa, bólu i cierpienia. A z drugiej
strony strach zaległ ciężko w moich nogach, rękach, całym ciele. Nie potrafiłam
się ruszyć.
Samica postąpiła niepewny krok na przód. Jej ciało przeszył
spazm bólu, nogi załamały się pod ni upadła na ziemię, jakby zemdlona. W końcu
uwolniłam się spod jej spojrzenia. Wypuściłam powietrze z płuc, które
nieświadomie wstrzymywałam. Breno delikatnie chwycił zębami mój rękaw i
pociągnął wstecz. Lecz ja nie mogłam, nie mogłam jej tak zostawić. Coś jej
było. A ja miałam obowiązek jej pomóc.
Nie potrafiłam obrócić się do niej plecami. Szepnęłam tylko
do Breno, aby się cofnął, a sama zaczęłam się kierować w Jej stronę.
Zielsko całkowicie ją zasłoniło. Dopiero kiedy podeszłam
bliżej dostrzegłam jej ciało. Nogi podkurczyła pod siebie, a dłonie mocno
zaciskała na ramionach. Oczy nadal miała szeroko otwarte, wstrząsały nią
dreszcze. A więc żyła. Ostrożnie pochyliłam się nad nią i powoli wyciągnęłam
rękę, aby jej dotknąć.
Lecz zanim choćby musnęłabym opuszkami palców jej skórę, ona
gwałtownie odwróciła swoją twarz ku mnie. Nie potrafiłam stwierdzić, jakiego
koloru ma tęczówki, tak szeroko rozwarła źrenice. Zaczęła gwałtownie łapać
powietrze
- Zamilcz- wyszeptała ledwo dosłyszalnie, lecz po chwili
zaskowyczała na całe gardło- ZAMIIIILCZ!!!
Krzyczała, jakby całe cierpienie świata skierowano na jej
barki. Przerażona cofnęłam rękę. Kobieta zakryła zakrwawionymi dłońmi rany,
gdzie kiedyś musiały znajdować się jej uszy. Niezgrabnie próbowała się
podnieść, lecz jedynie zachwiała się i znowu upadła na ziemię. Kopytami orała
trawę i ziemię wokół siebie, wciąż i nieustannie powtarzając w kółko jedno
słowo:
- Zamilczzamilczzamilczzamilcz…
Dopiero teraz, będąc tak blisko, dostrzegłam, że jej skórę
pokrywają drobne pęcherze, delikatnie mieniące się tęczową barwą.
Cofnęłam się na tyle, aby nie dosięgnęła mnie swoimi
kopytami i trzęsącymi się dłońmi zaczęłam wyciągać probówki z mojego plecaka. W
końcu znalazłam to, czego szukałam. Sok z jagód sennika jałowego. Powinno
wystarczyć, aby zapadła w głęboki sen. Obeszłam ją w koło tak, aby znajdować
się za jej plecami. Powoli ukucnęłam i odkorkowałam flakonik. A teraz czas na
najmniej przyjemną część całego planu. Gwałtownym szarpnięciem odwróciłam jej
głowę i wlałam mętny przeźroczysty płyn do otwartych ust. Odskoczyłam w sama
porę, aby uchronić się od jej ramion, którymi rozpaczliwie próbowała mnie
pochwycić. Po chwili złapała się za szyję i zaczęła kaszleć. Przestała wymachiwać
nogami, po chwili umilkła, jej ręce opadły bezwładnie na ziemię. Cała
zwiotczała, znieruchomiała. A ja odetchnęłam z ulgą.
Wyczerpana, jakbym stoczyła ciężką walkę usiadłam na ziemi.
Zwróciłam się w stronę Brena, aby go uspokoić, ale jego nie było. Rozejrzałam
się wkoło, zawołałam cicho po imieniu, lecz się nie zjawił. Uspokoiłam się w
duchu. Jest dzielny, poradzi sobie, cokolwiek wpadło mu do łba. Tymczasem ja
muszę się zająć swoją pacjentką. Będzie spać jeszcze przez półgodziny, góra 45
minut. Lecz co potem? Dlaczego wpadła w taki amok? Nie ma tu stworzeń, których
ukąszenie działałoby w ten sposób. Nic, co znam, po zjedzeniu nie wywołuje aż
takich halucynacji. Chociaż… Nie, to niemożliwe. Co prawda pęcherze na jej
skórze przypominają te brodawki tajemniczej purchawki, która wywołała moje
koszmary, to jakim cudem zadziałałaby na tak dużą skalę?
Nie wiedząc, co począć, zaczęłam opatrywać jej rany. Wyjęłam
bawełniane szmatki i skropiłam je octem. Powoli oczyszczałam rany, do których
miałam dostęp. Byłam zdecydowanie za słaba, aby przekręcić ją na drugi bok.
Pracowałam sprawnie, w ciszy. Głębsze rany smarowałam maścią, która przyspiesza
gojenie. Odgarnęłam jej zniszczone, grube włosy, aby opatrzyć kark. Niewiele
skóry się tam zachowało, cały był rozdrapany. Mimo to, dokładnie po środku,
widoczny był duży bąbel, gulka, jakby po ukąszeniu komara. Przeczucie
podpowiedziało mi, abym nie dotykała tego gołymi rękami. Pospiesznie
wyciągnęłam rękawiczki i naciągnęłam na dłonie. Dziwna opuchlizna, była
niezwykle twarda, jakby skóra ją zarosła, chroniła to, co wewnątrz.
- Elen?!- krzyk ojca
przeszył powietrze.
Przerażona poderwałam się na nogi i gestem nakazałam ciszę.
Na polanę wjechała Marena z moim tatą na grzbiecie i synem u boku. Spojrzałam z
wdzięcznością na Breno. Mój kochany konik musiał nieźle wyciągać nogi, aby
dotrzeć do miasta i wrócić tak szybko.
- Breno wtargnął do karczmy i wywlókł mnie na zewnątrz- zaczął gniewnie mój ojciec- możesz mi powiedzieć co się…
Urwał w połowie zdania. Podszedł na tyle blisko, żeby
zobaczyć samice Centaura. Pociągnęłam go delikatnie na rękaw, aby wyrwać z
oniemienia.
- Zobacz- szepnęłam i
wskazałam na dziwną narośl na karku.
Ijan Forest stanął na wysokości zadania. Przykucnął i przyjrzał
się uważnie, nie dotykając tego jednakże.
- Trzeba to wyciąć- zawyrokował krótko- daj mi rękawiczki.
- Słucham? Jesteś pewny że…
- Po prostu daj mi rękawiczki. Chyba, że sama chcesz to
zrobić. I daj mi jakąś probówkę.
Posłusznie zrobiłam, co chciał. Odwróciłam się do niego
plecami, aby nie musieć na to patrzeć i zaczęłam przygotowywać opatrunek, aby
zabezpieczyć ranę.
- Już- wymamrotał i
odstąpił mi miejsca.
Trzeba przyznać, że wyciął to z wprawą chirurga. Jak
najlepiej umiałam zatamowałam krwawienie i ostrożnie obwiązałam jej szyję.
Słyszałam, jak ojciec grzebie w moim plecaku, po czym mówi:
- A teraz, musimy zaczekać.
Woah. To będzie kontynuowane?
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówcą, wooah. Kontynuuj moja droga bo jestem ciekawa :) Pisz częściej (już ja cię zmotywuję) ~D
UsuńOczywiście :)
UsuńLiczę, że Ty również rozwiniesz wątki Zefira zawarte w opowiadaniu Turniejowym :D
Anita
Huh, ktoś to czyta... xD
UsuńBędzie, jednak w swoim czasie, spokojnie ;)
No, no...
OdpowiedzUsuńŚwietne.
Dziękuję bardzo :)
Usuń