Licho czaiło się w zakamarkach mojego umysłu, świadomość, że porzuciłem własną anonimowość dla czegoś, za co przysiągłem już nigdy w życiu nie walczyć, budziła we mnie burzliwe i sprzeczne emocje. Z jednej strony chciałem się za to wychłostać, sprawić ból, jakiego jeszcze nigdy nie czułem, pozbawić się rąk i oczu. Abym na zawsze został skasowany w moim fachu, abym miał wieczystą nauczkę.
"Tworzenie więzów jest jak kule na nogach, które spowalniają, Zefirze. To wyrok śmierci."
Niech wasz wszystkich szlag, pomyślałem, wszystkich was po kolei niech dosięgnie cholera. Zdychajcie w spokoju.
To były słowa Atheta, człowieka, który pomógł mi się dźwignąć na nogi po śmierci Flavii. Nauczył mnie wiele, dość wiele, aby człowiek w takiej sytuacji jak moja mógł przetrwać, zachowując twarz. Niekoniecznie swoją, ale jednak. To dzięki niemu nauczyłem się tak umiejętnie zmieniać imiona tak, aby większość z tych, co się nie interesowali nigdy nie zorientowali się, jak wiele imion nosiłem. Nie zorientowałby się nawet, że noszę dwa imiona. Jednego dnia niejaki Ferdynand Galle dokonywał nielegalnych transakcji i zamordowany został członek rady Ognistego Sojuszu w Fuego. Drugiego dnia ten sam człowiek ulotnił się z miasta objętego sprzecznymi plotkami.
Myślałem, że mam wszystko pod kontrolą. Tymczasem to ktoś kontrolował mnie. Akurat mnie...
Czy było mi źle?
Nie było łatwo uciec przed strażnikami. Za tą zbrodnię byłbym zapewne stracony na miejscu, co w żadnym razie nie wchodziło grę.
Jeszcze nie pora, by umierać.
Pościg długo siedział mi na ogonie, pozostali zawodnicy - myśliwi, szpiedzy, łucznicy, ci wszyscy, którzy musieli wykazać się jako taką wiedzą o tropieniu i ściganiu uciekających ofiar - niemal wszyscy ruszyli na pościg zdrajcy. Mnie.
Odkryli moją tajemnicę, nie wiem jak. Mój rysopis rozesłany został do wszystkich regionów Amazii, które podlegają wpływom władców, to jest, większość terenów. Morderstwo barona pod obecność władców nie było byle jakim wykroczeniem, które można było od tak zlekceważyć.
Skazano by mnie na dożywotni pobyt w najcięższym więzieniu Amazii. Byłem już tam raz, gdy Syjon wysłał mnie, bym uwolnił ich proroka (którego z resztą i tak potem zabiłem). Jeden raz całkowicie mi wystarczyło.
Wstałem, niemal natychmiast spędzając sen z powiek. Świadomość, że teraz mój rysopis jest znany już niemal połowie kontynentu, nie dawało mi zasnąć snem głęboki. Był płytki, czujny, przerywany przez najmniejszy szmer, imitację odgłosów kroków i oddechu. Stałem się ostrożniejszy, moja beztroskość odleciała sienią w dal, a na wciąż starałem się odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego?".
Noc była jeszcze głęboka. Chatka myśliwska, którą znalazłem za łutem szczęścia, była opuszczona. Sezon myśliwski się skończył jakiś miesiąc temu, więc nie miałem obaw, aby ktokolwiek naszedł mnie tu tej nocy. Wszystko było pokryte kurzem i zwiędłymi liśćmi czy igłami, które wpadły tu przez okno założone kratą, co świadczyło o tym, że od dawna nikt tam nie sprzątał. Od dawna nikt tu nie zaglądał. A jednak kuło mnie w piersi, coś podpowiadało mi, aby nie spać tej nocy. Coś wisiało w powietrzu.
Wstałem z łóżka wyłożonego niedźwiedzim futrem. Usłyszałem głębokie, ciche rżenie z zewnątrz, przytłumione przez zamknięty pysk. Oprócz tego nic. Spokojna cisza.
Zdziwiłem się, że ta szkapa jeszcze mi nie uciekła, biorąc moją rękę do koni. Czarna kobyłka zdawała się biec przed siebie z dobrym tempem, długo i stosunkowo szybko tylko dlatego, że, jak ja, obawiała się tego, co miała za ogonem, bo czuła, że grozi jej niebezpieczeństwo. Była samolubna, zupełnie jak ja.
Już w chyba z nerwów, gdy zaczęła mi się stawiać, powiedziałem, że jeśli nas dogonią, to ona będzie ich pierwszym celem. Wtedy mnie dopadną. Wtedy klacz już była mi posłuszna.
Alfred powiedział, że ma na imię Zeri. Był jednym z moich zaufanych kontaktów w Armonii, przetrzymywał mi moje konie, kiedy ich nie potrzebowałem. Pamiętam, jak powiedział, że najprawdopodobniej teraz jest ostatnim, który mi pomoże. List gończy wyprzedził nawet mnie. Pamiętam, jak powiedziałem mu, że jeśli ceni swoje życie, żeby się stamtąd wyniósł, dopóki nikt się nie zorientował. Dopóki miał szansę uciec ze swoim dobytkiem i rodziną. Gdzieś daleko.
Pamiętam jego smutny uśmiech.
Pędziłem konia przez pięć dni. uciekałem w kierunku Bezpańskich Ziem, jak nazywałem Tereny wspólne. Tam także spodziewałem się pościgu, jednak tam panowała niepubliczny chaos. Mogłeś być tam kim chciałeś, choć za marne pieniądze. Nikt tego nie kontrolował. Tam miałem szansę przeczekać burzę.
Na zewnątrz było chłodno. Nie przebierałem się na noc, będąc w gotowości do natychmiastowej ucieczki, to też nie marnowałem czasu na zakładanie ubrań, które chroniły mnie od panującej w lesie temperatury. Klacz stała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w coś, co było za chatką. Nawet nie zareagowała, gdy do niej podszedłem.
Legendy mówiły, że ten, kto zobaczy świetlistego jelenia, zostanie napełniony różnymi darami, w zależności od kraju i regionu, w którym słyszałem te legendy. Jedna mówiła o miłości, druga o szczęści, trzecia o nadziei w problemie, inna o zwiastunie śmierci, jeszcze inna o spełnieniu przeznaczenia. Nie wierzyłem w przeznaczenie. Jedyne, co nam było przeznaczone, to śmierć. Sami kierujemy swoim losem, sami wpadamy w najgorsze bagna, sami toczymy szczęśliwe życie. To, że byłem synem dziwki, był tylko nieszczęśliwym losem życia. Równie dobrze mogłem być księciem czy szlachcicem. Pech.
Jeleń umknął, tak szybko, jak go zobaczyłem. Paroma susami przemierzył wzgórze i zniknął za nim. Nie czułem żadnej nadziei, żadnego szczęścia czy zachwytu. Czułem pustkę. Niewiarę. Nie wierzyłem w żadne wartości. Nie wierzyłem w wartość ludzkiego życia, zupełnie się dla mnie nie liczył. Śmierć była powszechna, samotna. Śmierć była dla mnie indywidualna, prostym krokiem do zakończenia życia. Zniweczenia marzeń. Usunięcia ambicji. Gdy niszczyłem największe dzieło Boga, nie czułem nic. Nie wierzyłem w Boga. Nie wierzyłem w to, że moja dusza kiedykolwiek zostanie zbawiona, kiedykolwiek zazna szczęścia. Przestałem wierzyć, gdy zginęła Flavia. Wtedy wydałem na siebie wyrok.
Zeri wciąż wpatrywała się w mrok, gdzie jeszcze przed chwilą umknął jeleń. Chciałem uznać to za dobry omen, jednak nie mogłem. Napełniło mnie to tylko jeszcze większym niepokojem.
Zabrałem swoje rzeczy. Nie było tego wiele.
- Jedziemy, mała - powiedziałem, pierwszy raz od wielu godzin odzywając się.
Klacz nie zaprotestowała.
(Chce ktoś ze mną to kontynuować? Zapraszam na Aska/Skype, pogadamy, zanim zdecydujesz się ze mną pisać. Chcę mieć wszystko zapięte za ostatni guzik. c:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz