Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

11 grudnia 2015

Od Nathaniela

Otworzyłem oczy. Leżałem na miękkim mchu, oparty głową o stare, wysokie drzewo. Byłem cały mokry, a dodatkowo się trząsłem. Nie mam pojęcia, co mi się śniło, ale na pewno nie było to nic przyjemnego. Rozejrzałem się, jednak na próżno. Nie zobaczyłem kompletnie nic z uwagi na to, że panował mrok. Poczekałem więc chwilę, by moje źrenice rozszerzyły się do niewiarygodnych rozmiarów umożliwiając mi choćby szczątkowe widzenie czegokolwiek w ciemnościach.
Wstałem tylko po to, by po chwili znów upaść, potykając się o niewielki korzeń wystający z wilgotnej ziemi. Właściwie wilgotna to zbyt delikatne określenie – to było po prostu błoto. Okropne, lepiące się błoto. Kolejny raz podniosłem się, chociaż tym razem zrobiłem to wyjątkowo szybko. Już stojąc starałem się strząsnąć z siebie klejącą, brązową maź, jednak bezskutecznie. Normalnie poszedłbym pewnie do jakiegoś źródła wody i uprałbym ubrania, jednak para wydobywająca się z moich ust skutecznie upewniła mnie w tym, że jest na to za zimno. Ruszyłem więc przed siebie, czując nawet najlżejszy podmuch wiatru i najmniejszy, a jednocześnie najostrzejszy kamyczek pod bosymi stopami. Zaczęło się cudownie, oby tylko nie było tak przez cały czas.
Stąpałem po lodowatych, małych, prostokątnych skałach, którymi wyłożony był rynek. Kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Obróciłem się i zobaczyłem jakiś niewielki, dziurawy koc, który aktualnie był popychany i unoszony przez kolejne podmuchy wiatru. Podbiegłem do niego i chwyciłem za jeden z rogów.
- Szczęśliwy dzień. - Mruknąłem do siebie pod nosem.
Owinąłem się materiałem a następnie usiadłem. Wyglądałem jak typowy żebrak, ale biorąc pod uwagę fakt, że była noc, nie za bardzo przejmowałem się tym, że znajdzie się tu jakiś przechodzień. Swoją drogą, to nawet, jeśli faktycznie ktoś jeszcze by tu był, raczej ciężko byłoby mu dostrzec skuloną postać owiniętą ciemnym kocem. Wyciągnąłem rękę, by pogłaskać Vulfixa. Dopiero wówczas zorientowałem się, że go przy mnie nie ma.
- Halo? Vulfixie? - Spytałem mrok, szukając wzrokiem mojego towarzysza. - Halo?
Odpowiedziała mi głucha cisza. Przestraszony zacząłem biec z powrotem do ostatniej kryjówki, czyli miejsca, w którym ostatnio go widziałem. Swoją drogą to dziwne, że nie zwróciłem na to uwagi wcześniej. Materiał ciągnął się za mną, wydając dźwięk podobny do szumienia i terkotania. Pomyśleć, że w tak krótkim czasie tak bardzo przywiązałem się do tego zwierzęcia...
Nagle usłyszałem znajome szczekanie. Zatrzymałem się i uspokojony zacząłem nasłuchiwać, skąd ono dochodzi.
- Chyba z lewej. - Powiedziałem sam do siebie, mimo że nie byłem tego pewien.
Brzmiało to tak, jakby ciągle Vulfix zmieniał miejsce, biegając w kółko. Nie mogłem jednak dokładnie wsłuchać się w ujadanie, ponieważ cały czas było zagłuszanie przez to terkotanie. Uznałem, że koc unosi się na wietrze, a po chwili opada uderzając o ziemię, tak więc zwinąłem go w kłębek i przycisnąłem do piersi. Terkotanie jednak cały czas było bardzo wyraźne. Nawet wyraźniejsze niż wcześniej. Brzmiało trochę jak wóz jadący po nierównym podłożu, jednak było to nieprawdopodobne – w końcu w nocy kto robi co innego, niż śpi.
- Z drogi! - Usłyszałem, co całkowicie rozwiało moje wątpliwości.
Obróciłem się i zobaczyłem wóz naładowany po brzegi ładunkami. Uchyliłem się w lewo, by rozpędzone konie mnie nie stratowały. Mężczyzna z wąsem, który kierował pojazdem również skręcił. Niestety w to samo miejsce, w które przed chwilą uskoczyłem.
W porównaniu z tym, wtedy co poczułem, uderzenie w kostkę było niczym. Jęknąłem przeciągle, kiedy kopyta ogromnych, zimnokrwistych koni miażdżyły moje nogi, plecy, ręce a wreszcie i głowę. W momencie w którym przejechało po mnie gigantyczne, drewniane koło otoczone metalową osłoną przestałem krzyczeć. Przestałem też oddychać. Przestałem żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz