Na koniec... raczej na początek

Każdy z nas jest pi­sarzem i na­pisze tyl­ko jed­na idealną książkę. Co dzień tworzy no­wy roz­dział. Bo­hater przeżywa wiele przygód, spo­tyka set­ki osób. Ak­cja toczy się od poczęcia po samą śmierć. Ty decydujesz co dzieje się w trakcie.
Pięć Królestw to grupowy blog opowiadający historie pięciu narodów żyjących na pięknych terenach kontynentu Amazji. Dołączając wcielasz się w średniowiecznego mieszkańca tego tajemniczego świata. Przygoda czeka na każdym kroku.
Aby dołączyć musisz:
1) przeczytać regulamin
2) wysłać formularz
3) wysłać pierwsze opowiadanie
4) wstawić baner 5K w dowolnym miejscu
Więcej w zakładce Formularz.

26 września 2015

Od Skyelline - CD. Elizabeth i Gabriela

Razem z nowo poznaną kobietą ruszyłyśmy wzdłuż ulicy na naszych rumakach. Nie wyglądała na zbytnio zadowoloną, ale czasami niektórzy tak reagowali na mnie i nie specjalnie mi to przeszkadzało, ponieważ po jakimś czasie bardziej się do mnie przekonywali. W czasie naszej przejażdżki podśpiewywałam pod nosem swoją ukochaną piosenkę. Nagle na naszej drodze stanął wysoki mężczyzna o przydługich włosach i lekkim zaroście. Wydał mi się sympatyczny... zresztą jak większość ludzi... dla mnie to chyba wszyscy byli w porządku tylko nie każdy okazywał to od razu tak jak ja to miewałam w zwyczaju. Widać, że jego dzień zaczął się dosyć aktywnie, ponieważ był obładowany zakupami jak jakaś choinka bombkami na boże narodzenie.
-Niezwykła z was para. - powiedział łagodnym głosem – Co to za piosenka? - zwrócił się bezpośrednio do mnie lekko przyciszonym głosem. Uśmiechnęłam się radośnie, przerywając na chwilę ciche nucenie. Uniosłam się na grzbiecie konia tak, że po chwili lekkimi stópkami stałam na plecach Skylight'a. Zwinnie przeskoczyłam na najbliższą ławkę, która znajdowała się niedaleko mężczyzny. Z ogromnym zacieszem na twarzy odpowiedziałam:
-To moja własna piosenka. Nazwałam ją " Warai " co oznacza w księżycowym języku " Uśmiech ". - zmrużyłam lekko oczy i odwróciłam się w stronę Skylight'a, który najwyraźniej nie był zachwycony tym, że tak lekko podchodzę do osoby obcej. -W księżycowym języku? - spytał zdziwiony – O takim jeszcze nie słyszałem... - zamyślił się - ... z piosenki wynika, że to jeden z piękniejszych języków jakie dane mi było słyszeć. Musisz, więc pochodzić z daleka. - stwierdził.
-Czy ja wiem? Moja kraina dla niektórych jest odległa, a dla nielicznej mniejszości jest na wyciągnięcie ręki. - westchnęłam – Gdybym panu powiedziała co to za kraina to i tak by mi pan nie uwierzył... - wzruszyłam ramionami – Nikt mi nie wierzy. Ale dość o tym... to nieistotne. Jestem Skyelline, ale proszę mówić na mnie Sky. - wyciągnęłam dłoń w stronę mężczyzny – A jak pan ma na imię? - spytałam. Mężczyzna spojrzał na mnie z niemałym zdziwieniem, ale po chwili jego kąciki ust bardzo lekko drgnęły i odpowiedział:
-Jestem Gabriel. Bardzo miło mi cię poznać Sky. - uścisnął lekko moją dłoń. Strasznie się cieszyłam, że poznałam aż dwie nowe osóbki w ciągu jednego dnia. Niestety na dalszą rozmowę nie mogliśmy sobie pozwolić, ponieważ rozległy się w oddali głośne strzały z wiatrówek, odgłosy ciężkich kopyt i kobiece wrzaski. Gwałtownie odwróciłam się w stronę hałasów i zauważyłam ludzi rozpraszających się w szpaler. Ulicą przebiegło trzech białych jeźdźców na białych shire. Mieli na sobie srebrne, lśniące zbroje i w żaden sposób nie odznaczali się złymi zamiarami, a jednak... porwali trzy młode kobiety. Tak wywnioskowałam z ich chorobliwych wrzasków. Przemknęli przez ulicę, lecz nie byli sami. Zaraz za nimi galopowało około dziesięciu żołnierzy. Ich konie były jednak za wolne i zbyt zmęczone, by dogonić tak wielkie i na pewno o wiele bardziej wytrzymałe, potężne konie shire. Nigdy nie umiałam reagować w takich sytuacjach, ale zwykle pomagałem w bardzo drobny sposób, który mógł wykorzystać ktoś inny, ale w tym przypadku nie na wiele mogłam się zdać. Momentalnie zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam na plecach ich zbrój oraz na bokach ich koni znaki czarnego słońca otoczonego pomarańczową poświatą.
Wiedziałam, że to Celestyni... wyznawcy Celestii – władczyni słońca, znienawidzonej siostry mojej mamy. Słońce było podobno takie wspaniałe, a jego władczyni to tak naprawdę wilk w owczej skórze. Nie wszyscy jednak o tym wiedzieli. Istniały tajne zakony, które próbowały ingerować we władzę pragnąc wykorzystać wszystkie możliwe moce, by wprowadzić wieczny dzień. To było ich głównym celem. Poza tym utrzymywali się z kradzieży, okupów, czarnych robót i tym podobnych... przeczyli moralnościom mojej mamy, a tym samym swojego człowieczeństwa, zabijając niekiedy ludzi stojących im na drodze. Jakiś przełącznik zrobił pyk w mojej głowie, aktywując coś czego dawno już nie czułam. Poczułam jak jedno z moich oczu traci ostrość... pewnie stało się całkowicie granatowe. Bez namysłu wsiadłam na Skylight'a, który zmienił barwę na nocną, czyli ciemny granat i złote połyski na sierści i w oczach. Kiedy tylko pewnie siedziałam w jego grzbiecie od razu ruszył pełną parą za grupą trzech zbirów, których szczególnie obdarzyłam nienawiścią. Koń ominął wszystkie przeszkody w mgnieniu oka i było widać tylko czarny dym przelatujący jak strzała przez ulicę po drodze zostawiający coś w rodzaju palących się czarnych płomieni. W czasie pokonywania drogi udało nam się połączyć ciała i dusze co stworzyło Lunarnego Stróża... specjalna moc na Celestynów.
Wyminęliśmy trójkę i stanęliśmy przed nimi. Oni nawet nie mieli ochoty się zatrzymywać, więc pozostało nam użyć płomiennego więzienia. Na pewnym odcinku założyłam niewidoczną pułapkę, która złapie tylko rycerzy i ich przeklęte wierzchowce, zaś zwykłych ludzi nie wpuści na swój teren. Niczego nieświadomi Celestyni dali się złapać. Trzy kobiety odrzuciło nieznacznie od bariery pułapki, ale na szczęście... wszystkie wpadły do wozu pełnego siana. Konie i ich właściciele zapadli w sen. Do czasu aż stróże nie mogli ich odtransportować do więzienia, zamknęłam ich w klatce emanującej czarnymi płomieniami. Przed przyjazdem tej grupy klatka zniknie i nie zostawi po sobie żadnego śladu. Udało mi się wrócić do swojej dawnej formy bez żadnych przeszkód, ale byłam strasznie zmęczona. Opadłam na szyję wierzchowca, który powolnym krokiem ruszył do domku... nas tam nie było... nikt nic nie widział.

( Elizabeth? Gabriel? Soraski, że TAKIE WIELKIE opóźnienie i takie gunwo, ale to u mnie czasami norma... liczę na wyrozumiałość ;_; )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz