- Szukamy pana Anthony’ego Darenfeld’a. – rzucił bezładnie jeden z nich.
Miał potężny, donośny ton głosu. Początkowo pomyślałem, że zadrwię z niego i zagram na zwłokę, że nie ja nim jestem. Wzrok obu jednak utkwił na mnie. To byli mundurowi, mogli mi coś zrobić za zniewagę, a ja i tak byłem już poszkodowany. O co im mogło właściwie chodzić?
- To zależy po co panowie, bo jeśli chodzi o coś dobrego dla niego, to powiem wam gdzie się znajduje, a jeśli nie bardzo, to nie powiem. – wstałem podchodząc do nich zakręciłem się w miejscu na stopie uniosłem palcami kąciki ust niższego, tego który milczał od początku.
Raczej im się to nie spodobało, bo chwycono mnie za nadgarstki i szarpnięto, jakby przywoływano do porządku. Machinalnie wywróciłem oczami i gdyby nie ból w środku – prawdopodobnie dalej nabijałbym się z nich. Powstrzymując się więc, spojrzałem na nich kolejno. Milczałem wymownie przypominając im tym samym, że mieli mi wyjawić jaka to wiadomość dla mnie, dobra czy zła. Jednak nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, ściągnięto mi tylko ręce do siebie i skrępowano je sznurem. Zdziwiony wydałem z siebie jęk. Wyglądałem jak zbite dziecko, nie miałem pojęcia o co mogło do cholery chodzić. Zwróciłem wzrok na Elisabeth.
- Błazen, oskarżony o zlekceważenie nakazu przybycia na dwór określonego dnia. Gotowy do postawienia przed sąd, panie Darenfeld? – słysząc to stwierdziłem, że sprawa sama przyszła do mnie i wyjaśniła się również sama.
Nie zlekceważyłem tego przecież… Z drugiej strony miałem okazję się wytłumaczyć i w dodatku miałem świadka! Miałem świadka… Przecież Elisabeth musiała mi pomóc. Jasny szlag, znowu.
Elisabeth?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz