Mocnym szarpnięciem do przodu osłoniłem się przed ciosem szczurkowatego, rzucając w niego jego kompanem. Szybko odzyskali równowagę, nacierając na mnie z rykiem. Wyciągnęli kordelasy. Światło błysnęło na stali, gdy przecinało powietrze. Odskoczyłem, unikając ciosu. Przeciwnicy rozdzielili się, kiwając na siebie głowami. Nie mogłem rozbroić jednego, mając na karku drugiego. Nie spuszczałem z nich wzroku, kontrolując, który pierwszy zaatakuje. Odwróciłem się do mężczyzny o szczurzej twarzy, chcąc sprowokować drugiego. Mężczyzna z blizną niemal natychmiast wykorzystał sytuację. Nie popełnił tego samego błędu - ciął na skos. Pewnie by się to udało... Ale był za wolny.
Przejście ratowało mi dupę w wielu okazjach, jednak nie nadawało się do niczego innego jak do walki. To robiło ze mnie nieudacznika. Przeklinałem tą moc, choć trenowałem ją, pielęgnowałem i pragnąłem. Zawsze. Znałem jej możliwości. Wiedziałem, że prędzej, czy później mnie wykończy, zabije mnie nadludzka szybkość. Mimo to nadal chciałem więcej... Do granic możliwości, napełnić czarę do pełna, aż zacznie krwawić...
Znalazłem się blisko jego rąk, wykręciłem nadgarstek jak w tańcu i z całej siły uderzyłem go w łączenie kości. Mężczyzna jęknął z bólu i wypuścił sztylet z dłoni. Drugi już atakował, byłem odwrócony do niego bokiem, musiałem zareagować szybko. Upadłem na wznak na podłogę, unikając ciosu i przetoczyłem się, ten o szczurzej twarzy zdołał mnie kopnąć. Pochwyciłem sztylet z kamienia i skoczyłem na równe nogi, ledwo unikając kolejnego sieknięcia.
Krew. Drasnął mnie pod pachą, gdy wstawałem. Miałem cichą nadzieję, że nie musnął tętnicy.
Znalazłem się poza jego zasięgiem. Zignorowałem mrowienie przy ranie. Krążyliśmy cicho: ja i oni. Wilki Syjonu. Nie byli Królikami. Byli szkoleni, aby bić i walczyć. Wilk z blizną wrócił do gry, choć umiałem sobie wyobrazić ból jego prawej ręki.
Ten z blizną rzucił się na mnie, szybko, wyciągnąwszy sztylecik z cholewy buta. Zamachnął się na mnie od lewej z góry, ale nie wiedział, że samo stawanie do walki było głupie. Teraz i JA miałem broń. Ostrze, które zabija, które otwiera rany i roni krew. Po raz ostatni użyłem Przejścia, okręcając się, aby uniknąć ciosu, przypadłem do człowieka o szczurzej twarzy. Wymierzyłem kilka szybkich ciosów w szczękę i żebra, zmniejszając jego czujność i czubkiem ostrza poderżnąłem gardło delikwenta. Trafiłem w tętnicę. Buchnęła czerwona krew, a z boku z wrzaskiem rzucił się na mnie człowiek z blizną. Uchyliłem się przed ciosem z nożyka, a napastnik, wpadając na mnie, dosłownie napił się na moje ostrze. Stal zatopiła się w bok między żebrami, godząc go w serce, przebijając płuco. Krew pociekła z jego ust. Jego twarz zastygła w niemym przekleństwie.
Usłyszałem jęk. Wysoki i piskliwy, znajomy. Pełen strachu...
Ciało opadło na podłogę u moich stóp. Uniosłem wzrok, odnajdując wzrokiem Margles. To cholerne dziewczę z białymi jak śnieg włosami... To dziewczę, które zostawiło we mnie piętno, palące i uciążliwe. "Nie zabijaj!"
Te słowa płaczliwym i błagalnym echem usiłowały stłumić we mnie pragnienie, którego nie umiałem skojarzyć, ani sobie przypomnieć. Był obcy ale jednocześnie bliski.
Ugięła się pod moim wzrokiem, cofnęła do tyłu. Dopiero wtedy zorientowałem się, że na rzadkiej brodzie, twarzy i dłoniach miałem krew.
Nienawidziłem jej. Gardziłem całym sercem pomyloną egzystencją dziewczyny. Zrobiłbym jej wiele okropnych rzeczy. Nie usprawiedliwiał jej nawet fakt, że nie wiedziała, co właśnie zrobiła. Nic jednak nie usprawiedliwianie i mnie. Jak mogłem być taki ślepy i głupi...
Śmiertelne pozdrowienie.
Nie zdążyła zareagować. Skoczyłem do przodu, chwytając ją za gardło. Krzyknęła cienko, jednak szybko zasłoniłem jej usta otwartą dłonią. Zamarła wlepiając we mnie swoje wielkie wystraszone oczy. Cała drżała.
- Coś ty zrobiła..? - syknąłem wściekle i zelżyłem uścisk czując pod palcami ruch krtani.
Nie odezwała się. Przełknęła tylko ślinę, dygocząc jak na febrze. Przycisnąłem ją do ściany mocniej, w napływie gniewu, którego z niewiadomych mi powodów nie umiałem stłumić. Miałem ochotę rozerwać ją na strzępy. Z moich oczu biła czysta furia.
- Dałaś im wszystko, czego chcieli i więcej, idiotko - warknąłem, chyba zbyt głośno. Obnażyłem zęby - Dałaś im mnie i moje noże, dałaś im siebie i swoją moc, usługiwałaś im, bo dali ci drogą sukienkę i jedzenie. Dali ci fałszywego opiekuna, który niczym nie różni się od reszty. Przebiłaś bariery, których oni nie umieli przeskoczyć, otworzyłaś im drogę ku chorym i straszliwym ambicjom. Za bezcen. Bo zobaczyłaś przyjacielskie wyrazy na twarzach swoich wrogów. Za bezcen oddałaś im wojnę, przez którą spłonie całe Aire'a. Za bezcen - mój głos był chłodny, pełen furii.
- Nie wi... - wykrztusiła cicho.
Mój sztylet szybko znalazł się przy jej skroni. Spojrzała kątem oka na sztylet przerażona. Z korytarza obok usłyszałem kroki schodzącego ze schodów. Gdy zobaczy krew i trupy, postawi cały zamek na nogi.
Cholera.
- Giniesz tutaj albo idziesz ze mną - rzuciłem jej dwuznaczne ultimatum, puszczając jej krtań - Masz pięć sekund na decyzję.
Długo się wahała.
- Z rąk twoich, czy... - spytała z oburzeniem.
- ...trzy... - odliczałem cicho, bezwzględnie - ...dwa...
- Idę z tobą - rzuciła w końcu niepewnie.
W korytarzu za moimi plecami pojawił się chłopak. Na oko 21-letni młodzieniec, który nadal nie wyrósł ponad rangę Królika... Ofiara.
Oczy Margles zrobiły się wielkie jak spodki.
- Hytrem... - wyszeptała cicho, jednak ja już gnałem ku niemu. Żadnych świadków...
Hytrem zaczął uciekać, z dzikim krzykiem, podnosząc alarm.
Taniec śmierci...
- Morderca! - wrzeszczał jak opętany, wskakując na kręcone schody na końcu korytarza - Więzień ucie...
Wpadłem na niego, przyciskając go do półokrągłej, zimnej ściany. W jego oczach czaiła się nienawiść i strach. Nóż szybko ciął gardło, czubek ostrza podciął tchawicę i tętnicę szyjną. Krew trysnęła. Hytrem w konwulsjach opadł na schody głową w dół, chwytając się za przecięte gardło. Kilka sekund potem jego serce stanęło, a ja zszedłem z powrotem tam, gdzie stała dziewczyna. Zostawiłem trupa za sobą. Zawsze staram się zapomnieć. Jednak ostatnie spojrzenie zostaje. Wbrew mojej woli, pamiętam każde spojrzenie mojej ofiary. Bez wyjątku.
- Będzie więcej trupów - powiedziałem, chwytając ją za ramię i niedelikatnie ciągnąc przed siebie. Starałem się nie patrzyć na jej twarz. Mokrą od łez, z grymasem przerażenia. Wiem, kim byłem. Wiem, jak na mnie patrzono. I nie miałem na to najmniejszego wpływu. Liczyły się teraz zimne kalkulacje, przemyślane, radykalne i kontrowersyjne decyzje.
Poprzednio, gdy stąd uciekałem położyłem sześć trupów, pomyślałem. Ile tym razem padnie?
Znałem ten pałac. Znałem tajemne przejścia, których uczył mnie Syjon, gdy mnie zwerbował. Nie wiedziałem, ile się zmieniło, jednak nie podejrzewałem, aby wiele. Byliśmy w zachodnim skrzydle zamczyska na piętrze. W cholerę wysokim. Musiałem odzyskać broń i sprzęt. Miałem szczerą nadzieję, że jej nie zniszczyli. Podziemia? Piwnice? Magazyny? Gabinet Jurii? - było wiele możliwości. I to niepewnych.
Skręciłem w lewo, na rozstaju, na którego straży stał kamienny strażnik o twarzy demona. Puściłem Margles, widząc, że sama podąża za mną. Była delikatna i cicha, nie zwracała na mnie uwagi. Korytarz znów się rozwidlił, jednak obydwa prowadziły do jednego przedsionka. Kazałem jej się zatrzymać. Spełniła rozkaz bez zbędnych ceregieli. Słyszałem kroki. Zamek żył.
Patrolujący rozmawiał z innym strażnikiem. Wilki. Przeczekałem, skryty przed światłem pochodni. Rozmowa nie trwała długo, wkrótce jeden z nich odszedł w kierunku jadalni. Gdy drzwi zamknęły się cicho, zakradłem się do strażnika, gdy ten podziwiał ogrody za oknem. Prostując się, złapałem go jednocześnie za tchawicę i usta, dusząc i tłumiąc jego charczenie. Po chwili stracił przytomność. Odciągnąłem go w kąt, poza zasięg wścibskich, przypadkowych oczu.
W przedsionku było wiele drzwi. Prowadziły do innych korytarzy, komnat bądź specjalnych pomieszczeń. Tu były to drzwi trzecie od lewej i na wprost. Do magazynu z bronią i jadalni. Wszedłem do tych pierwszych, szukając czegoś, co by mi się przydało. Znalazłem listę. Syjon zawsze dbał o szczegóły, nawet uzbrojenia zamku. To, iż robili spis jednak świadczyło o tym, że nie na darmo kontrolowali możliwość walki. Gotowało się coś większego.
Na moje polecenia Margles stała ukryta za progiem, kontrolując korytarz przez lekko uchylone drzwi. Nie widziałem jej twarzy, jednak wiedziałem, że jest spięta. Zastanawiałem się, czy już do niej dotarło, co chcieli zrobić z nią szczurkowaty i ten z blizną.
Znalazłem noże, podobne do moich. Lekkie, dobrze wyważone, owijane rzemieniem półdługie sztylety o ciut za dużej rękojeści jak na moją dłoń. Zatknąłem za pas dwa. Pas miałem najzwyklejszy, w niczym nie dorównywał pasom noszonym specjalnie do trzymania broni. Jednak nie mogłem narzekać. Znalazłem też linę, krótki łuk i parę strzał. Przydadzą się.
Skończyłem oględziny.
Spojrzałem krytycznie na dziewuchę, która akurat w tym momencie odwróciła ode mnie wzrok. Zastanowiłem się, o czym myślała... Ale tylko przez moment. W krótką chwilę obejrzałem jej personę. Nie była już tą brudną żebraczką z miejskich slumsów. Jej włosy nie były brudne, ani tłuste. Były uczesane, pięknie ułożone w zgrabnego koka, upięty rubinowymi spinkami, które kobiety wręcz uwielbiały. Na zgrabnej, chudej sylwetce pozbawionej kobiecych walorów, błękitna, obszerna sukienka leżała wręcz idealnie, podkreślając jej piękno. Bo była... całkiem piękna.
- Rozedrzyj ją - nakazałem, podchodząc do niej - Te szmaty będą tylko spowalniały marsz.
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, jednak nie wahała się długo. Zająłem jej miejsce, rozglądając się przez szparę po oświetlonym przedsionku. Usłyszałem dźwięk rozdzieranego materiału i siłą woli stłumiłem ciekawość.
Przez korytarz przebiegł inny Wilk. Zwolnił, gdy nie zobaczył strażnika, jednak tylko na chwilę. Z jadalni wyszło dwóch mężczyzn. Nie ruszyłem się.
- Ekscelencjo! - zawołał nadbiegający - Przy szpitalu zamkowym jest krew i śmierć. Trzy trupy - jego głos drżał - Lazare uciekł, dziewczyna też zniknęła.
- Że co?! - zawołał "ekscelencja", którym okazał się... Ion - Zabiję skurwysyna! Nie spocznę, dopóki ten szczur nie utopi się we własnej krwi... Kiedy?
- Niedawno - poinformował - Krew jest jeszcze ciepła.
- Kto zginął? - zapytał ten drugi, z tatuażem węża na łysej czaszce.
- Alex, Neauer i Hytrem - zrobił znak ręką, kreśląc w powietrzu Wieczną Runę.
Ion i łysy postąpili tak samo.
- Nie mógł zbiec daleko - stwierdził Ion - Powiadom resztę zamku i wyślij kogoś po Jurię. Lazare będzie cierpiał...
- To Ion... - szepnęła Margles trochę zbyt głośno i radośnie, podchodząc do mnie. Uciszyłem ją gestem i zimnym spojrzeniem. Z zawiedzionym wyrazem twarzy spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
Zdawało mi się, że "ekscelencja" spojrzał w naszą stronę. Wstrzymałem oddech, jednak nikt nie podszedł do magazynu. Zakonnicy mieli własną broń.
Gdy odeszli, Margles odważyła się spytać:
- Dlaczego..? - spytała - On nie powinien cię nienawidzić, obroniłeś mnie przecież..! - oburzyła się - Może nam pomóc, jeśli tylko mu wytłumaczę...
- Niczego mu nie wytłumaczysz, Margles - uciąłem.
Zamarła.
- Dlaczego? To może się udać...
- Nie może - rzekłem cicho - Ion nic nie wie, to fakt. Spodziewam się jednak, że cały Syjon wie, oprócz niego.
- Jak to...
- To pionek, skowronku - rzekłem - Jak my wszyscy. Zapewne spodziewali się, że będę kradł, szukając swoich rzeczy. I zapewne specjalnie mi to umożliwią, tak, abym się tego nie spodziewał. Chcieli się jednak ciebie pozbyć w tajemnicy przed Ionem. Zapewne mnie chcieli obarczyć winą za twoją śmierć, a Ion nie wiedziałby o tym nic i będzie na mnie polował, gdy tylko stąd ucieknę. Jeśli jednak dowie się, że to Syjon zlecił twoją egzekucję, obróci się przeciwko nim. I wtedy zostanie zabity.
Więcej nie musiałem mówić. Ion nie wiedział o prawdzie zabójstwa rodziców Margles i nie dowie się też, że i ich córka miała być zamordowana. Tak będzie dla niego bezpieczniej, a ja musiałem zdobyć jej zaufanie.
Choćby kłamstwem.
- Dlatego, nawet jeśli cię zobaczy i będzie chciał ratować, nie reaguj. Zdradziłaś Syjon i uciekasz ze mną. To jest prawdziwa wersja wydarzeń.
Margles nie odpowiedziała mi. Uznałem to za wystarczające potwierdzenie, z resztą - na niczym innym mi nie zależało. To była jej decyzja.
- Ściągnij te buty.
Przeniknęliśmy do jadalni, cicho, bezszelestnie. Na szczęście była pusta, gdyż wszyscy skupili się na poszukiwaniach. To była moja szansa spenetrowania zamku bez zbędnego balastu.
Tak, była ciężarem. Ale jednocześnie moją ostatnią nadzieją na odkręcenie sytuacji w jaką mnie wplątała. Ostatnią deską ratunku. Ostatnią...
Kazałem jej stanąć. Kuchcik stał przy garach, zupełnie nie zważając na zaistniałą sytuację. Był przestraszony, ale szybko go unieszkodliwiłem. Był chudy jak na kucharza, toteż przeniesienie go w miejsce, gdzie nie będzie się w oczy rzucał nie było trudne. Zgasiłem ogień na palenisku.
Dałem znać dziewczynie, żeby weszła. Była blada.
- Przechodzili - powiedziała drżącym głosem - Schowałam się, nie zwrócili uwagi na mnie i... kuchnię. Wszyscy nas szukają, Zefir... A jeśli...
- Nie panikuj - warknąłem zirytowany. Podszedłem do okna. Serce mi waliło jak młotem, to fakt. Nie przyznawałem się do tego. Robiłem takie akcje dziesiątki razy... To było raczej... Podniecenie. Adrenalina zawsze skakała przy skokach złodziejskich, planowanych morderstwach. Wyczekiwanie, pęd. Dokładne planowanie, improwizacja. Akcja, reakcja. W tym zawodzie poważne błędy popełnia się tylko raz...
- Dasz radę zejść? - w moich ustach zabrzmiało to raczej, jak stwierdzenie niż pytanie. Nie miała poza tym większego wyboru.
Dziewczyna widząc wysokość, zadrżała, ale pokiwała głową. Na dół prowadziła pionowa ściana, opleciona bluszczem, zrobiona z chropowatego kamienia. Na dole była fosa, dalej otwarte pole i droga wiodąca na zachód. Pod warunkiem, że zakonnicy się tam nie zjawią, dziewczyna mogła skryć się w lesie.
- Mam nadzieję, że umiesz pływać, skowronku. Pospiesz się - przerzuciłem linę przez okno.
Nie śmiała nawet zapytać, czy może mi zaufać. Nie śmiała upewnić się, że jej nie puszczę. Kusiło, ale nie miałem zamiaru.
- Jeśli nie chcesz zginąć, czekaj na mnie. I nie rzucaj się w oczy. Zrób coś z tą krzykliwą suknią - rzuciłem, zanim zeszła niżej. Miałem nadzieję, że nikt nie nadejdzie, gdy będzie schodzić. Mieliśmy naprawdę niewiele czasu i nie spodziewałem się za wiele szczęścia. Dziewczyna schodziła mozolnie, ale sprawnie i jednostajnie. Już rodziły się we mnie nadzieje, że dam radę zmyć się stąd niepostrzeżenie i cicho, przy okazji ściągać dziewczynę na dół, jednak szybko przeliczyłem się ze swoim szczęściem. Puściłem linę, gdy tylko usłyszałem kroki i dźwięk otwieranej klamki. Wyciągnąłem sztylety.
- Gary, masz nam tu zaraz... - urwał gdy mnie zobaczył - Jasna cholera... - jęknął, równie szybko dobywając broni - lekkiego, jednoręcznego miecza o pięknie zdobionej rękojeści.
Nie usłyszał głośnego plusku, tylko przez swoje zbyt głośne słowa i szczęk broni. To będzie... długa akcja.
<Margles, tylko się nie utop. XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz