Ubierając rano zwykłą, lnianą
koszulę – bez żadnych ozdobników, czy wyszukanych ściegów –
pomyślałem, że dobrze jest wrócić do swoich korzeni. W końcu
nie urodziłem się władcą. Jako dziecko, nie uczyłem się
etykiety i ładnych uśmiechów. Byłem jak każdy inny mieszkaniec
Aqua'y i nigdy nie zamierzałem się tego wypierać.
Idąc wraz z rodzeństwem, ciasnymi,
zatłoczonymi uliczkami Vonnborg czułem się, jakbym cofał się w
czasie. Jakbym znów był tylko jednym z pracujących w mieście
ludzi, wynajmującym kwaterę od kobiety która liczyła sobie sporo
ponad cenę. Czując zapach ukochanego miasta, słysząc jego dźwięk
miałem wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Miasto wody żyło
swoim życiem, więc i reszta świata powinna.
Ale zmieniło się wszystko.
Ze smutkiem zauważałem, że ludzie w
mieście wyglądają jak cienie. Wciąż rozmawiają i śmieją się,
jak dawniej, jednak nie ma w tym tej radości, jaka zwykła cechować
nasz lud. Dzieci i dorośli chodzili głodni, bo i tak małe zasoby
jedzenia utrzymujące nas przy życiu w dużej mierze odchodziło na
utrzymanie wojska toczącego nie naszą wojnę. Również my –
partyzanci – mieliśmy udział w głodzie i smutku sprowadzonym na
miasto, a i zapewne całą resztę kraju. Kradniemy jedzenie i inne
zasoby sprowadzane z Królestwa Fuego. Okradamy jednak nie tylko
samozwańczego władcę, ale również ludzi o których los
powinienem się troszczyć.
Na ramieniu poczułem poczułem uścisk
czyjejś małej dłoni. To Dena próbująca wyrwać mnie z zamyślenia
i zwrócić na siebie moją uwagę.
- Nie powinno nas tu być –
powiedziała półszeptem patrząc mi w oczy. - To zbyt
niebezpieczne. A co, jeżeli ktoś cię złapie?
- To misja jak każda inna – rzucił
Thales w odpowiedzi. - Kiedy wykonamy zadanie, wrócimy do obozu.
Dena miała rację, że się martwiła.
Strażnicy nowego władcy byli wszędzie. Patrole przedzierały się
przez ulice, zmuszając nas do ciągłej czujności. Nie potrafiłem
sobie wyobrazić co by się stało, gdyby jeden z nich rozpoznał we
mnie dawnego króla. Najpewniej by mnie stracono. Może przedtem
torturowano. Fuegończycy są dobrzy w torturach.
Również, nie byłem potrzebny do tej
misji. Inni równie dobrze daliby sobie radę. Może nawet lepiej
poradziliby sobie w sytuacji zagrożenia. To było samolubne,
wyruszać razem zresztą grupy. I dlaczego? Bo tęskniłem za
miastem? Bo zaczynałem wariować, przebywając wciąż w lesie?
Narażałem tym nie tylko siebie ale i Denę, jak i całą resztę
naszej grupy, jeśli coś pójdzie nie tak.
- Myślę, ze powinniśmy się
rozdzielić – odezwała się Jill, wciąż uważnie obserwując
otoczenie. - Szyciej wszystko załatwimy a i dostrzec nas w tłumie
będzie trudniej. Ja z Thalesem...
- Nie – powiedziałem z lekkim
rozbawieniem – Nie ma mowy, żebyście razem gdzieś szli. Wszyscy
wiemy jak to się skończy
Widziałem udawane oburzenie na
twarzach obojga. Spojrzeli po sobie, po czym znów zwrócili się do
mnie.
- Jak śmiesz – rzucił Thales.
Zaczęła się długa dyskusja o byciu dojrzałym i zaprzestaniu
głupich zabaw na rzecz „wyższego dobra” która jak zwykle
zakończyła się kłótnią i przepychanka tej dwójki. Spojrzeliśmy
na siebie z Deną, nie wierząc że po raz kolejny wszystko kończy
się w taki sam sposób i tymi samymi wyzwiskami. Czasem w takich
chwilach zastanawiałem się, jak bardzo z siostrą przypominamy
rodziców, znudzonych już wygłupami swoich dzieci podczas gdy
innych wciąż one zaskakują.
Niestety, zażarta kłótnia Jill i
Thalesa przyciągnęła czyiś niepożądany wzrok.
- Strażnik – pisnęła Dena, która
jako pierwsza zauważyła go kroczącego w naszą stronę. Rodzeństwo
od razu zaprzestało sporów. W moich myślach, strażnik już do nas
podchodził, rozpoznawał mnie, aresztował całą czwórkę, a potem
znęcał się nad jedynymi bliskimi mi osobami. Czułem, że zaczynam
wpadać w panikę. Wiedziałem, ze nie zniósł bym tego po raz
kolejny.
Wszystko działo się jak we śnie.
Chwyciłem rękę Jill i pchnąłem ją w stronę Deny, karząc obu
się gdzieś schować, uciekać. Rudowłosa protestowała chcąc
walczyć, jednak razem z Thalesem jakoś zdołaliśmy zmusić ją do
biegu za starszą siostrą.
Zostaliśmy we dwójkę, a strażnik
wciąż się zbliżał. Spojrzeliśmy na siebie przelotnie. Widziałem
przerażenie w oczach brata, jednak nic nie mogłem na to poradzić.
Podejrzewałem, że on to samo widział w moich oczach. Strach i
bezradność. Bez słów, każde z nas ruszyło inną uliczką, chcąc
jak najbardziej oddalić się od miejsca zdarzenia i strażnika.
Przepychając się między ludźmi
myślałem tylko o tym, by jak najszybciej dobiec do jakiegoś placu.
Z jakiegoś powodu sądziłem, że plac był jedynym, co może mnie
uratować. Więc kluczyłem między uliczkami, nie zwracając uwagi w
którą stronę biegnę ani jakie budynki mijam, aż w końcu
wypadłem na mały targ. Stanąłem u wylotu uliczki, nie wiedząc co
robić. Dotarłem do placu, i co teraz? U wylotu kolejnej uliczki
stał strażnik, taksując zebranych spojrzeniem, obserwując
wszystkich i widząc wszystko. Nie mógł być to ten sam, który nas
gonił, ale miałem wrażenie, że dokładnie wie kim jestem. Wie, że
uciekam. Wie wszystko. Czułem na sobie jego wzrok, choć nawet nie
zwrócił na mnie uwagi.
Wszedłem dalej między ludzi,
przepychając się w tłumie i patrząc ponad głowami innych,
szukając znajomego błysku strażniczego hełmu. Miałem wrażenie,
że są wszędzie. Otaczają mnie, pozostając ukrytymi w tłumie,
zwabiają w pułapkę.
Chcąc znów rzucić się do ucieczki,
wytrąciłem jakiejś kobiecie koszyk, posyłając całe jej zakupy
na bruk.
- Proszę o wybaczenie – rzuciłem
pod nosem, schylając się po rozrzucone przedmioty.
<Lily?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz