Po krótkiej chwili spokojnego chodu, moje oczy wychwyciły wreszcie poręcz okalającą wschodnie schody prowadzące na dół. Poczęłam powoli schodzić z szerokich stopni, by zaraz potem dość do miejsca, w którym te dwie gałęzie pozwalające na wygodne przemieszczenie się na parter z dwóch przeciwległych stron zamku, złączają się w jedną, tym samym sprawiając, by na jednym poziomie zmieściło się nawet dwudziestu ludzi. Można powiedzieć, że przepych to główna cecha tego budynku, choć mogę się z tym kłócić, podpierając się niektórymi pomieszczeniami w owym pałacu, używając ich jako argumentów, iż jednak tak nie jest. Jakkolwiek by nie było, nikt by się chyba nie sprzeczał, iż ten szczyt, z którego obecnie schodziłam, jednak można zaliczyć jednych z najbardziej ozdobnych rzeczy jakich zaszczyt było mi widzieć. Na końcowej balustradzie wykonanej z kamienia stały dzielnie dwie kobiety, witające wszystkich ludzi, którzy koło nich przechodzili, trzymające ogromne świeczniki, najprawdopodobniej bardzo ciężkie sądząc po ich postawie oraz zafrasowanemu wyrazie twarzy. Jako, iż obie ręce miały zajęte, ich szaty ledwie trzymały się na ich słabych ciałach, choć niektórzy pewnie przeklinają w duchu, że to tylko marmur i nie podda się tak łatwo sile grawitacji, by odsłonić trochę więcej nagiej skóry.
Już z góry widziałam, iż tu na dole ktoś zmywa podłogę, jednak dopiero teraz zwróciłam uwagę na trzy dziewczyny, dzierżące w dłoniach szczotki, mopy i ścierki. Pierwsza, którą okazję miałam dostrzec, widocznie najmłodsza, stała na niskim stołku i wycierała starannie kurze z królewskich parapetów. Szczerze się zastanawiałam, po co wykorzystuje do tego ten mebel, bowiem on sam w sobie nie dodawał jej jakiejś znaczącej ilości centymetrów, a i bez niego poradziłaby sobie równie dobrze co w tamtej chwili. Druga sprzątaczka najwyraźniej zamierzała polerować posadzki, bowiem uklęknęła spokojnie na podłodze i cierpliwie mydliła sporych rozmiarów szmatę, która w przyszłości miała zostać wykorzystania do starcia pierwszej warstwy owego nikłego brudu. Ostatnia i wcale nie bardziej interesująca od pozostałych, łaskotała delikatnie ściany dużą miotką wykonaną z piór, mająca za zadanie zgarniać pajęczyny. Wszystkie trzy rozmawiały żywo i najwidoczniej przyjacielsko, co można wywnioskować po podniesionym, acz przyjemnym i życzliwym tonie. Wyminęłam ich, a jako, że ona pierwsze nie przejawiły chęci przywitania się, nie łamałam zasad dobrego wychowania, dalej zmierzając do mojego celu, który na szczęście nie był tak daleko. Nie minęło kilkanaście sekund, a ja już pchnęłam zdecydowanym ruchem drzwi prowadzące do kuchni. Niemal natychmiast buchnęło mi w twarz ciepłe powietrze, do nozdrzy wdarł się zapach świeżych potraw, a uszy zaatakował głośny gwar i dźwięk smażonej żywności. Pomimo tak hałaśliwej atmosfery, ze spokojem podeszłam do odpowiedniej lady, mieszczącej się mniej więcej w połowie pomieszczenia, zaraz po półkach z kolekcją ziół z całego królestwa, a nawet kontynentu i położyłam błyszczącą tacę na rozłożonej uprzednio chuście. Ściągnęłam rękawiczki, kładąc je starannie w zasięgu mojego wzroku. Sięgnęłam po mały, acz bogato pomalowany w kwiatowe wzory imbryk, ułożyłam go w misce, po czym biorąc drobny garnuszek stojący na ogniu, wylałam na niego niemal wrzącą wodę, nie omijając żadnego skrawka naczynia.
– Wyparzasz czajnik? A co? Szykujesz popołudniową herbatkę? – Zaraz po tych słowach dobrze znany mi głos zarechotał w swoim stylu. Jego właściciel oparł się łokciem o skrawek blatu i przypatrywał się moim czynnościom.
– Witam, Rolandzie. Tak, szykuję herbatę – odparłam uprzejmie, skłaniając lekko głową, a kiedy spojrzawszy na stojącego koło mnie osobnika zauważyłam, że znowu żuje ten kawałek drewna, do mojego przywitania dodałam: – Nie jedz wykałaczek. Źle działają na zęby i żołądek.
– Hehe, ty jak zwykle się przechwalasz! – skomentował moją wypowiedź. Podniosłam na niego wzrok. Owym „nim” był rosły mężczyzna, znacznie wyższy ode mnie, z dość szerokimi barkami, na które, jak i na resztę ciała, został naciągnięty niegdyś biały jak śnieg fartuch, szyty na specjalną miarę dla kucharzy. Czarne spodnie, które obowiązek nosić miał każdy pichcik w owym zamku, mocno kontrastowały z dużo jaśniejszą od nich górną częścią ubioru. To tyle, jeśli chodzi o ubrania, bowiem to chyba jedyna najprzyzwoitsza rzecz w tym człowieku, który urodą poszczycić się nie mógł. Niechlujny, kilkudniowy zarost na kwadratowej szczęce idealnie zgrywał się kolorystycznie z nieułożonymi, średniej długości blond włosami i brwiami, moim zdaniem ułożone zbyt nisko na czole.
– Te, Allia, herbatka się skończyła – charknął w moją stronę, gdy już wyprostował się należycie i postanowił mi pomóc w pracy. Stwierdził owy fakt w momencie, gdy otwarł brązową szafkę zawieszoną koło mojej głowy, w poszukiwaniu wcześniej wspomnianej, ususzonej rośliny. – Dostawca będzie dopiero za dwa dni. To jak już będziesz na targu to kup jeszcze z cztery funty truskawek, co? Mamy braki – odparł beztrosko, zamykając niedbale drzwiczki i znów stając do mnie przodem, opierając dłonie na biodrach.
Westchnęłam lekko w duchu, bardziej zażenowana jego niekulturalnym sposobem wysławiania się, narzucaniu ludziom z góry obowiązków i niechlujną postawą, niż z samego faktu, iż mam za zadanie udać się na rynek.
Gdy tylko imbryk był już do końca zanurzony w gorącej wodzie, odstawiłam używany przeze mnie wcześniej przedmiot na swoje miejsce i sprawnym ruchem znów naciągnęłam biały materiał na dłonie. Odwróciwszy się przodem do Rolanda, skłoniłam się lekko.
– Więc pozwól, że się oddalę, lecz zanim pójdę proszę Cię o przekazanie komuś dokończenie mojej pracy – rzekłam, prostując się i z prośbą na ustach czekając cierpliwie na odpowiedź, choć w zamian dostając jedynie zmęczone westchnienie i niedbałe zapewnienie, iż:
– Jasne, jasne, przekażę.
Uśmiechnęłam się lekko na znak wdzięczności, po czym skierowałam swe kroki do wyjścia z zatłoczonego pomieszczenia, lecz tym razem innego, po przeciwległej stronie kuchni, prowadzącej prosto na otwartą przestrzeń. Kilka stopni później dotknęłam butami ziemi i udałam się do stajni znajdującej się niedaleko.
***
Czarno-białe zwierzę, dzielnie noszące mnie na swym grzbiecie, zwolniło posłusznie, gdy pociągnęłam stanowczo za lejce i pochyliłam się lekko do tyłu. Zeskoczyłam z wierzchowca, prowadząc go zaraz do małego zadaszenia, służące do chwilowego postoju i przywiązania tam konia. Szybko zaczepiłam skórzany sznur do przeznaczonego do tego miejsca i podałam ogierowi kawałek marchwi, wyciągniętej z torby przepasanej na moim ramieniu, a zawierającej jedynie przysmaki dla mojego środka transportu. Gdy zjadł, udałam się na rynek, od którego dzieliło mnie już tylko kilkadziesiąt metrów. W miarę z pokonywaną drogą, coraz bardziej zagłębiałam się w tłum, przemierzający stragany w tym samym celu zakupienia żywności i najbardziej potrzebnych im rzeczy podobnie jak moja osoba. W takich chwilach dobrze jest mieć pieniądze głęboko schowane, co było w moim przypadku dobrym posunięciem, bo chociaż ja jestem uczciwa i sobie ufam, tak nie mogę tego powiedzieć odnośnie innych ludzi, z którymi mam przyjemność mieć kontakt fizyczny.
<Ktoś? Nawet nie próbujcie mnie, cholera, okraść, bo nie macie nawet z czego.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz