- Tu jesteś! - wyrwał mnie z przemyśleń męski głos. Ion wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem.
- Duszno mi. Chętnie wyszłabym na zewnątrz - zaryzykowałam. Chciałam przekonac ię, czy otwarcie przyzna, ze mnie tu więzią.
- Jest już prawie ciemno. Na dworze może być niebezpiecznie - odparł sprytnie.
- Od ośmiu lat jestem zdana sama na siebie i jakoś żyję - powiedziałam, zdenerwowana i odwróciłam się do niego plecami, nerwowo krzyżując ręce. Westchnął głośno i przeciągle. Czy on też uważał, że jestem żałosna?
- Co się dzieje? - zapytał spokojnie, starając się zdobyć moje zaufanie. Miałam się otworzyć? Nie miałam nikogo innego z kim mogłabym porozmawiać o rodzicach.
- Nie wiem. Nie wiem, kto mówi prawdę, a kto nie. Wmawiacie mi, że Zefir Lazare jest nic nie wartą szumowiną, a sami nie jesteście lepsi - wypaliłam nerwowo.
- To prawda. On nie zasługuje na nic lepszego niż śmierć w męczarniach. Wiesz, że zabił siostrę Chytrema? - zapytał, wbijając we mnie wzrok. Świetnie. Czy on w ogóle wiedział, ilu ludzi zabił? Pamiętał o każdym błagalnym spojrzeniu, które posyłały mu jego ofiary? Był mordercą. W milczeniu patrzyłam na mężczyznę. Chciałam, żeby zostawił mnie samą. Musiałam sobie to wszystko jakoś poukładać. Głowa mi pękała.
- Margles, pamiętasz, że jako mieszkaniec naszego zamku, masz pewne obowiązki... - zaczął.
- Co masz na myśli? - spytałam, odczuwając lekki strach. Nie przyczynię się już do niczyjej śmierci. Nie ma mowy.
- Juria ma do ciebie małą prośbę. Chce żebyś nakłoniła Zefira do spełnienia jednego rozkazu - wyjaśnił spokojnie. Nie podobało mi się to.
- Jakiego rozkazu? Znów chcecie kogoś zabić? - zapytałam podejrzliwie.
- Nieee, spokojnie. Nie zaprzątaj tym sobie głowy - starał się mnie uspokoić.
- Ale... - nie dawałam za wygraną.
- Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, Juria ma list do przekazania rodzinie królewskiej. Chce by Zefir dostarczył go na zamek. To wszystko - dokończył, uśmiechając się pokrzepiająco. Coś sprawiło, że mu uwierzyłam. Coś mi jednak nie pasowało... Ale bałam się przeciwstawić zakonowi. Był zbyt silny.
- Dobrze - poddałam się. Nie miałam wystarczająco sił, by walczyć.
***
Mężczyzna leżał i wpatrywał się w sufit. Nawet nie zauważył, gdy weszłam. Wahałam się i to bardzo. W głębi serca nie chowałam do niego urazy, ale ilekroć patrzyłam na jego twarz, widziałam zakrwawione ciała moich rodziców. Nie.. nie potrafiłam patrzeć na niego, jak na zwykłego człowieka. Wcześniej uważałam go za bohatera, tajemniczego wybawiciela. Prawda okazała się zupełnie inna.
- Nie przeszkadzam ci? - zapytałam cicho.
- W czym miałabyś mi przeszkadzać? Od kilku dni siedzę tu zamknięty i gapię się w puste ściany... - odparł, jak zwykle siląc się na ironię. Wbiłam smutno wzrok w podłogę.
- Mi też nie jest łatwo...
Roześmiał się. Przypomniało mi to, po co tam przyszłam. Nie wiedziałam, czy dobrze robię. Powiedziałam do niego to, co miałam powiedzieć. Jego źrenice poszerzyły się nienaturalnie. Podziałało. Nie było już odwrotu. Bez słowa wyszłam z pomieszczenia. Na korytarzu stali jacyś mężczyźni. Nie znałam ich, ale oni najwyraźniej znali mnie. Chwycili mnie za ramiona, sprawiając tym samym ból. Krzyknęłam. W jednej chwili z drzwi wypadł Zefir. Wyrwał mnie z ich żelaznego uścisku i sam złapał za nadgarstek. Pobiegł gdzieś, a ja musiałam biec za nim. Bałam się. Znów się bałam
<Kontynuuj c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz