Specjalnie zignorowałem słowa dziewczyny. Chciałbym się poderwać, chwycić ją za gardło. Nie chciałem nawet jej wypominać, jaka jest głupia, i w jakie kłopoty mnie wpakowała. Chciałem ją po prostu pozbawić tchu, choć wiedziałem, że to będzie dla mnie jak wyrok śmierci. Nie łudziłem się nawet, że Margles nie była obserwowana. Syjon nie był głupi. I nie był na tyle głupi, aby nie podać mi środków odurzających, pozbawiających władzy nad kończynami. Nie zdziwiłbym się, jakby podali mi wywar z aloestera i stężonego kwasu siarkowodorowego. W takim wypadku byłbym martwy za... pół godziny.
Zdziwieniem było natomiast, że Syjończycy pozostawili mnie przy życiu i, co jeszcze dziwniejsze, pomogli mi przeżyć. Od godziny starałem się dojść, jakie korzyści wypłyną z tego, że żyję. Chcieli kogoś zaszantażować? Kogo? Nikt nie będzie na tyle durny, żeby brać za mnie okup. Ci kretyni po prostu dali mi szansę wyrwania się stąd, przy okazji kradnąc parę cennych informacji. Byłem niemal pewny, że Rada Kolońska będzie bardzo zainteresowana kluczem do Wiecznych Wrót.
- Zefirze? - odezwała się znowu, tak cicho, jakby chciała, abym tylko ja ją usłyszał - Co tu się dzieje? Wiem, że mi nie ufasz i rozumiem to całkowicie. Odpowiedz mi jednak - kim są ci ludzie?
- To sekta - wyplułem te słowa, nawet nie zastanawiając się nad przekazem - Pieprzona sekta założona przez stado baranów z wypranymi mózgownicami. Są na tyle silni, żeby najechać na Aire i założyć własne państwo, ale z niewiadomych mi przyczyn, tego nie robią.
- Dlaczego 'Syjon'? - zapytała ponownie, zupełnie nie przejmując się moim tonem. Odważna.
Wciągnąłem powietrze, przymykając powieki. Przypomnienie sobie pierdół tych fanatyków wymagało ode mnie dużego skupienia, podczas gdy moje myśli błądziły po odrętwiałym umyśle jak zabłąkane duchy.
- Wierzysz w bajki? - spytałem na odlew, kupując sobie czas.
Nie odpowiadała przez moment.
- Nie - odparła w końcu.
- A magię?
- Magia jest realna - odparła zdziwiona.
Umilkłem. Spojrzałem na nią szyderczo.
- Jesteś pewna? Co zatem powiesz mi o Josephie Lunatyku?
- O... Kim?
- Twój przyjaciel nie wspominał? - rzuciłem dwuznaczne spojrzenie ku drzwiom, przekręcając głowę.
- Jaki przyjacie...
Przez chwilę niepewnie patrzyła na mnie, aż w końcu spojrzała w tamtą stronę. To był Wilk. Jeden z z dwóch najwyższych stopni w Zakonie zaraz po namiestniku. Patrzył na mnie z pogardą w jego oczach czaiły się niebezpieczne ogniki. Miał za co mnie nienawidzić.
- Joseph Oświecony - powiedział, umiejętnie hamując gniewny ton - Założyciel naszego Zakonu i wielki Mówca Ery Wiary. Przydomek 'Lunatyk' wymyślili ci, którzy drwili z jego nauk i idei. "Szukaj drogi pośród kości wrogów, ku wiecznemu światłu." To jedna z jego nauk, Margles. Prowadził tłumy, choć sam nie miał w sobie grama magicznej mocy.
Oczy dziewczyny zrobiły się wielkie jak spodki.
- Ani grama? Jak to możliwe?
- On nie pochodził z Amazjii, ani z ziem za wschodnim morzem - wciąłem się - Był obcym, z którego ci kretyni zrobili sobie boga.
- Heretycy nie mają za dużo do powiedzenia w tej kwestii, cholerny niewierny - zgromił mnie spojrzeniem. Nie spuściłem wzroku.
- Są ziemie, gdzie się nie wierzy się w magię, ani nie jest praktykowana. Na tych ziemiach magia nie istnieje. Jest to wielki kraj, nikt nie wie do końca, w którą stronę należy płynąć, aby tam dotrzeć, tak samo jak ludzie z tamtej ziemi nie mają bladego pojęcia o istnieniu Amazjii. Z tych ziem jednak dawno temu przybył człowiek. Nazwano go prorokiem, który wprowadził w tajniki nowej, nieznanej wiary pewną grupę wpływowych osób. To korzenie naszego zakonu.
Spojrzał na mnie kontrolnie. Nie odezwałem się ani słowa. Patrzyłem tylko przenikliwie. Znałem tego człowieka.
- Jesteśmy już wszędzie - rzekł z dumą Wilk - Kontrolujemy organy władzy na całej Amazji, uważając, aby niepoprawni władcy nie doprowadzili do upadku. Prowadzi nas sprawiedliwość i rozważność. Nie słuchaj tego heretyka, Margles. Nie chcemy dla ludzkości źle.
Wzrok Margles był pełen wątpliwości. Zmarszczyła brwi, spojrzała na mnie. A raczej moje bandaże.
- Takimi praktykami utrzymujecie... pokój? - spytała cicho. Widać, że nie była zachwycona.
W mig pojął, o co chodzi. Mogłem się odezwać. Jednak Wilk był jednym z niewielu ludzi, którzy wiedzieli o mnie więcej niż przeciętny "znajomy". Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie było miłosierdzia.
- Ten człowiek, Margles, jest mordercą, złodziejem, gwałcicielem, krzywoprzysięzca, wiarołomcą i zdrajcą. Ten człowiek to kanalia. Płaci tylko za wszystkie życia, które odebrał. Kiedyś Zefir Lazare był jednym z nas. W mieście Rusher, 15 lat temu, razem ze swoją siostrą był pod naszymi skrzydłami i rozkazami. Daliśmy mu więcej, niż mógłby sobie wymarzyć - dom, wyżywienie, przynależność. Idee, dla których warto walczyć. Co za to dostaliśmy? Niewdzięczność. Jednej nocy, dokładnie 7 lat temu zamordował tutaj, w tym zamku sześć osób, w tym poprzedniego mówcę.
- I zrobiłbym to jeszcze raz - parsknąłem w jego kierunku.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Poczułem się trochę urażony. Ale byłem zdziwiony, że nie powiedział najgorszego. Jak mógł taić tą informację?
- W takim razie dlaczego ten młody człowiek zginął tam! Na sali! - podniosła niespodziewanie głos, wstając. Jej głos się załamał - Zginął, bo coś przed wami krył, a wy go zabiliście gdy stał się niepotrzebny! Dlaczego?!
- To heretyk - odparł wreszcie twardo Wilk - Szpiegował przeciwko nam i działał na szkodę Syjonu, przez co zginęli dwaj inni obiecujący młodzieńcy. Zasługiwał na śmierć.
- Jednak... - Margles się nie ugięła - Jednak posłuchaliście mnie i pomogliście Zefirowi. Dlaczego? Mogliście go skazać na śmierć, pomimo mojej prośby. Co teraz zamierzacie z nim zrobić? Tortury? Coś o wiele gorszego?
Ona nadal..?
- Margles, nie wierzę, że ty jeszcze go bronisz! - oburzył się Wilk. Spojrzał jej w oczy, potrząsnął jej ramionami - Ten człowiek jest maszyną, on nie ma sumienia. Dotknij swojej szyi. Nie wierzę, że ta mała szrama to przypadek. Gdyby Syjon wtedy nie wdarł się do twojego mieszkania, leżałabyś martwa. Przejrzyj wreszcie!
Wspomnienie o bliskiej śmierci zawsze zwalało z nóg.
- Ja nie... - próbowała się bronić, jednak Wilk pochwycił ją i objął. Zza jej pleców zmierzył mnie zimnym wzrokiem.
- Margles, wysłuchaj mnie. Twoi rodzice zginęli, nie zostawiając ci nic. Nie pozwolę, aby coś ci się stało, jednak nie będę mógł ci tego zapewnić, jeśli nadal będziesz broniła syna człowieka, który ich zamordował. Nie mogę pozwolić, abyś popełniła jakieś głupstwo.
Uśmiechnąłem się paskudnie. Wiedziałem, że mnie pamiętał.
- Hej, Ion - wycedziłem z sarkazmem - Kopę lat. Athet kazał przekazać pozdrowienia.
Zapadła cisza. Jeśli miałem w niej choć trochę sojusznika, to właśnie go straciłem. Musiałem stąd wiać.
(Margles, możesz kontynuować.)
Więcej, więcej, więcej!
OdpowiedzUsuńAnita.