Strony

Mieszkańcy

12 września 2015

Od Aureliusa - CD Namidy

Uniosłem lekko brwi, po czym zeskoczyłem z konia przyjmując zgubę z powrotem.
- Dziękuję. – posłałem jej jeden z moich licznych uśmiechów. Nie zamierzałem robić sobie wrogów, poza tym byłem jej coś winien. Chwyciłem mocniej wodze Arpeggio, czując że koń zaczyna dreptać w miejscu. – Może powinienem się przedstawić. Jestem Aurelius Di Angelo. – dodałem, drugą ręką chowając sztylet i poprawiając rzemyk którym był przymocowany do pasa. Najwyraźniej poluzował się w trakcie jazdy.
- Jestem Namida. – odpowiedziała ostrożnie. Mój wierzchowiec zarzucił grzywą rżąc cicho.
- Byłem właśnie w drodze na targ, jeśli chcesz możesz mi towarzyszyć. – zaproponowałem uprzejmie. Po chwili wahania dziewczyna skinęła głową. Tym razem już nie wskakiwałem w siodło. Prowadziłem konia za wodze idąc krokiem Namidy. Zanim weszliśmy w alejki ze straganami przywiązałem Arpeggio do pobliskiego drzewa, tak żeby nie mógł się oddalić. Przecież nie chciałem by ktoś go spłoszył w tłumie. Poklepałem lekko szyję kopytnego przyjaciela i wróciłem z powrotem do nowej znajomej.
- Więc chodźmy. – rzuciłem lekko. Namida była chyba jedną z nielicznych osób które nie działały mi na nerwy. Większość ludzi po prostu zachowywała się irytująco. Ona jakoś nie.
Zerknąłem na stragany na których przekupki porozkładały swoje towary. Na całym targu panował hałas, choć trudno się temu dziwić. Kobiety przekrzykiwały się wzajemnie, chcąc zwrócić uwagę przechodniów, mężczyźni śmiali się w swoim towarzystwie, a dzieci plątały się pod nogami. Do moich uszów dobiegły także odgłosy drobiu, unoszące się z drugiej strony rynku. Swoje zakupy załatwiłem w przeciągu kilku minut. Przez cały ten czas towarzyszyła mi Namida, którą zagadywałem co chwila. W końcu wydostaliśmy się z targu. Wróciłem jeszcze do konia i włożyłem do torby przy siodle zakupione przedmioty. Zerknąłem na nowo poznaną dziewczynę.
- Właściwie nie mam dzisiaj żadnej pracy, a do domu jeszcze nie chce mi się wracać. Co powiesz na wypad do jakiejś karczmy? – zagadnąłem uśmiechając się lekko.

< Namida? Wybacz, że musiałaś czekać. Wena się na mnie fochła. ;-; >

Od Williama - CD. Kiary

-Na pewno się nie znamy?
Zapytała dziewczyna, usiłując dosięgnąć wzrokiem przynajmniej kawałek mojej twarzy.
-Nie.
Mruknąłem wychodząc z tawerny.
-No, ale zaczekaj!
Dziewczyna próbowała dotrzymać mi kroku, nie rozumiejąc ,że od dłuższego czasu działa mi na nerwy.
W gęstwinie ludzi, skrzatów i krasnoludów byliśmy niewidzialni.Tacy sami, nie wyróżniający się niczym od tłumu mieszczan.Deszcz padał niemiłosiernie tworząc coraz większe kałuże w zagłębieniach chodnika czy drogi.Końskie kopyta stukały w podłoże, lekko zagłuszając dźwięki miasta.
-Tam są!
Do mich uszu dobieg tubalny, lecz przyciszony przez gwar głos strażnika.
Wtem zerwałam się do biegu, omijając grupki przechodniów.Zostawiając dziewczynę na pastwę losu.Nie miałem ochoty niańczyć ją jak porcelanowe dziecko, więc 'porzucenie' tego co nie moje było najlepszym rozwiązaniem
-Florian! Zaczekaj!
Wykrzyczała dziewczyna próbując mnie dogonić.Jakby tego było mało zdradziła 'sekretnie ukrywaną' tożsamość.
Prawa, lewa, lewa, prawa-Plątałem się chaotycznie po uliczkach miasta, wnikając w potok mieszczan.Udało się, po raz kolejny udało się.Wreszcie mogłem zwolnić kroku i odetchnąć z ulgą.Teraz wystarczyło poczekać na koniec działania eliksiru.Florian był rdzennym mieszkańcem królestwa Armonii, nic więc dziwnego ,że szukali mnie w Aire. Kolejny cel:Królestwo Fuego.
Minęły kolejne dwa podróży z Aire do Fuego. Czy nie szybciej było by dotrzeć od razu do Tierry?Nie, było by szybciej i od razu Florian mógł pożegnać się z życiem, eliksir przestał działać po tych melancholijnych myślach, więc bez zmartwień mogłem wrócić do domu.
Zmęczony przyczłapałem do domu, od razu lądując na kanapie.
-Will!
Rozległ się delikatny i łagodny głos Ester.Odbijając się od ścian.
Mamrocząc pod nosem, wstałem i skierowałem kroki ku drzwiom.Niedoszła towarzyszka stała pod dębowymi wrotami, szepcząc:
-Will musisz mi pomóc.Uciekłam z więzienia, a mojego towarzysza chyba pojmali.
Wtem wszystko się wyjaśniło. Kiara mieszkała ze mną w przytułku.Mieliśmy nawet swoją własną bandę oraz obietnicę.'Jedna przysługa, za przysługę'.
Każdy z naszej bandy powierzał sekret reszcie, osiedlenia się na konkretnej ulicy, w konkretnym mieście.Ubrania były zmienione, więc pozostało tylko wpuścić znajomą.
A co jeśli ona jest szpiegiem straży?

<Kiara?>

Od Zefira

Kolejną noc budzę się oblany potem. Łapczywie łapię oddech, otwierając szeroko oczy, aby przekonać siebie, że to był tylko sen. Tylko sen.
Licho czaiło się w zakamarkach mojego umysłu, świadomość, że porzuciłem własną anonimowość dla czegoś, za co przysiągłem już nigdy w życiu nie walczyć, budziła we mnie burzliwe i sprzeczne emocje. Z jednej strony chciałem się za to wychłostać, sprawić ból, jakiego jeszcze nigdy nie czułem, pozbawić się rąk i oczu. Abym na zawsze został skasowany w moim fachu, abym miał wieczystą nauczkę.
"Tworzenie więzów jest jak kule na nogach, które spowalniają, Zefirze. To wyrok śmierci."
Niech wasz wszystkich szlag, pomyślałem, wszystkich was po kolei niech dosięgnie cholera. Zdychajcie w spokoju.
To były słowa Atheta, człowieka, który pomógł mi się dźwignąć na nogi po śmierci Flavii. Nauczył mnie wiele, dość wiele, aby człowiek w takiej sytuacji jak moja mógł  przetrwać, zachowując twarz. Niekoniecznie swoją, ale jednak. To dzięki niemu nauczyłem się tak umiejętnie zmieniać imiona tak, aby większość z tych, co się nie interesowali nigdy nie zorientowali się, jak wiele imion nosiłem. Nie zorientowałby się nawet, że noszę dwa imiona. Jednego dnia niejaki Ferdynand Galle dokonywał nielegalnych transakcji i zamordowany został członek rady Ognistego Sojuszu w Fuego. Drugiego dnia ten sam człowiek ulotnił się z miasta objętego sprzecznymi plotkami.
Myślałem, że mam wszystko pod kontrolą. Tymczasem to ktoś kontrolował mnie. Akurat mnie...
Czy było mi źle?
Nie było łatwo uciec przed strażnikami. Za tą zbrodnię byłbym zapewne stracony na miejscu, co w żadnym razie nie wchodziło grę.
Jeszcze nie pora, by umierać.
Pościg długo siedział mi na ogonie, pozostali zawodnicy - myśliwi, szpiedzy, łucznicy, ci wszyscy, którzy musieli wykazać się jako taką wiedzą o tropieniu i ściganiu uciekających ofiar - niemal wszyscy ruszyli na pościg zdrajcy. Mnie.
Odkryli moją tajemnicę, nie wiem jak. Mój rysopis rozesłany został do wszystkich regionów Amazii, które podlegają wpływom władców, to jest, większość terenów. Morderstwo barona pod obecność władców nie było byle jakim wykroczeniem, które można było od tak zlekceważyć.
Skazano by mnie na dożywotni pobyt w najcięższym więzieniu Amazii. Byłem już tam raz, gdy Syjon wysłał mnie, bym uwolnił ich proroka (którego z resztą i tak potem zabiłem). Jeden raz całkowicie mi wystarczyło.
Wstałem, niemal natychmiast spędzając sen z powiek. Świadomość, że teraz mój rysopis jest znany już niemal połowie kontynentu, nie dawało mi zasnąć snem głęboki. Był płytki, czujny, przerywany przez najmniejszy szmer, imitację odgłosów kroków i oddechu. Stałem się ostrożniejszy, moja beztroskość odleciała sienią w dal, a na wciąż starałem się odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego?".
Noc była jeszcze głęboka. Chatka myśliwska, którą znalazłem za łutem szczęścia, była opuszczona. Sezon myśliwski się skończył jakiś miesiąc temu, więc nie miałem obaw, aby ktokolwiek naszedł mnie tu tej nocy. Wszystko było pokryte kurzem i zwiędłymi liśćmi czy igłami, które wpadły tu przez okno założone kratą, co świadczyło o tym, że od dawna nikt tam nie sprzątał. Od dawna nikt tu nie zaglądał. A jednak kuło mnie w piersi, coś podpowiadało mi, aby nie spać tej nocy. Coś wisiało w powietrzu.
Wstałem z łóżka wyłożonego niedźwiedzim futrem. Usłyszałem głębokie, ciche rżenie z zewnątrz, przytłumione przez zamknięty pysk. Oprócz tego nic. Spokojna cisza.
Zdziwiłem się, że ta szkapa jeszcze mi nie uciekła, biorąc moją rękę do koni. Czarna kobyłka zdawała się biec przed siebie z dobrym tempem, długo i stosunkowo szybko tylko dlatego, że, jak ja, obawiała się tego, co miała za ogonem, bo czuła, że grozi jej niebezpieczeństwo. Była samolubna, zupełnie jak ja.
Już w chyba z nerwów, gdy zaczęła mi się stawiać, powiedziałem, że jeśli nas dogonią, to ona będzie ich pierwszym celem. Wtedy mnie dopadną. Wtedy klacz już była mi posłuszna.
Alfred powiedział, że ma na imię Zeri. Był jednym z moich zaufanych kontaktów w Armonii, przetrzymywał mi moje konie, kiedy ich nie potrzebowałem. Pamiętam, jak powiedział, że najprawdopodobniej teraz jest ostatnim, który mi pomoże. List gończy wyprzedził nawet mnie. Pamiętam, jak powiedziałem mu, że jeśli ceni swoje życie, żeby się stamtąd wyniósł, dopóki nikt się nie zorientował. Dopóki miał szansę uciec ze swoim dobytkiem i rodziną. Gdzieś daleko.
Pamiętam jego smutny uśmiech.
Pędziłem konia przez pięć dni. uciekałem w kierunku Bezpańskich Ziem, jak nazywałem Tereny wspólne. Tam także spodziewałem się pościgu, jednak tam panowała niepubliczny chaos. Mogłeś być tam kim chciałeś, choć za marne pieniądze. Nikt tego nie kontrolował. Tam miałem szansę przeczekać burzę.
Na zewnątrz było chłodno. Nie przebierałem się na noc, będąc w gotowości do natychmiastowej ucieczki, to też nie marnowałem czasu na zakładanie ubrań, które chroniły mnie od panującej w lesie temperatury. Klacz stała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w coś, co było za chatką. Nawet nie zareagowała, gdy do niej podszedłem.
Legendy mówiły, że ten, kto zobaczy świetlistego jelenia, zostanie napełniony różnymi darami, w zależności od kraju i regionu, w którym słyszałem te legendy. Jedna mówiła o miłości, druga o szczęści, trzecia o nadziei w problemie, inna o zwiastunie śmierci, jeszcze inna o spełnieniu przeznaczenia. Nie wierzyłem w przeznaczenie. Jedyne, co nam było przeznaczone, to śmierć. Sami kierujemy swoim losem, sami wpadamy w najgorsze bagna, sami toczymy szczęśliwe życie. To, że byłem synem dziwki, był tylko nieszczęśliwym losem życia. Równie dobrze mogłem być księciem czy szlachcicem. Pech.
Jeleń umknął, tak szybko, jak go zobaczyłem. Paroma susami przemierzył wzgórze i zniknął za nim. Nie czułem żadnej nadziei, żadnego szczęścia czy zachwytu. Czułem pustkę. Niewiarę. Nie wierzyłem w żadne wartości. Nie wierzyłem w wartość ludzkiego życia, zupełnie się dla mnie nie liczył. Śmierć była powszechna, samotna. Śmierć była dla mnie indywidualna, prostym krokiem do zakończenia życia. Zniweczenia marzeń. Usunięcia ambicji. Gdy niszczyłem największe dzieło Boga, nie czułem nic. Nie wierzyłem w Boga. Nie wierzyłem w to, że moja dusza kiedykolwiek zostanie zbawiona, kiedykolwiek zazna szczęścia. Przestałem wierzyć, gdy zginęła Flavia. Wtedy wydałem na siebie wyrok.
Zeri wciąż wpatrywała się w mrok, gdzie jeszcze przed chwilą umknął jeleń. Chciałem uznać to za dobry omen, jednak nie mogłem. Napełniło mnie to tylko jeszcze większym niepokojem.
Zabrałem swoje rzeczy. Nie było tego wiele.
- Jedziemy, mała - powiedziałem, pierwszy raz od wielu godzin odzywając się.
Klacz nie zaprotestowała.

(Chce ktoś ze mną to kontynuować? Zapraszam na Aska/Skype, pogadamy, zanim zdecydujesz się ze mną pisać. Chcę mieć wszystko zapięte za ostatni guzik. c:)

11 września 2015

Od Nastii - CD. Wintera

Co za tupet! Ten facet chyba myśli, że jestem głupia. Lub przesądna. Możliwe, że i to i to. Szczerze powiedziawszy ujrzałam w jego oczach ból. Ale psychiczny… Słyszałam jak Mystery mu groziła. Przez chwilę miałam zamiar wybuchnąć śmiechem, ale potem zobaczyłam, że chyba mężczyzna to rozumie. To mi zaimponowało. Może nareszcie ktoś nie uznałby mnie za wariatkę. Po dłuższym namyśle skierowałam klacz w stronę domu. Co prawda z początku miałam ochotę na dłuższą przejażdżkę, ale zrobiłam się potwornie głodna, a nie miałam ochoty na trawę. Ruszyłam kłusem. Złote słońce rzucało promienie na ziemię. Powietrze było rześkie. Przeszły mnie ciarki. Moja cienka sukienka nie nadaje się na jesienne wieczory. Popędziłam klacz do wolnego galopu. Lepiej się NIE przeziębić. Gdy tylko nakarmiłam i pogadałam z klaczą, poszłam do domu. Tam zrobiłam sobie ciepły napój i zjadłam trochę warzyw. Potem umyłam się i poszłam spać. Niewiele miałam do roboty.
*
Z samego rana wstałam, aby nakarmić konia. Następnie załatwiłam wszystkie nudne poranne sprawy. Usiadłam na drewnianym krześle. Na dworze nie było zbyt ciepło i zastanawiałam się, co mogę porobić. Co chwila korony drzew uginały się na wietrze. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam, że ponownie wybiorę się do Sekretnej Dżungli, ale tym razem, jako koń. Powiadomiłam o tym Mystery, a potem zmieniłam się w moją ulubioną formę, czyli oczywiście konia. Z początku stępem, potem kłusem ponownie trafiłam do Dżungli. Spojrzałam w niebo. Wszystko wskazywało na to, że zaraz zacznie padać. Puściłam się wolnym galopem, ale już po kilku metrach zatrzymałam się z wślizgiem. Uniosłam głowę do góry. Co?! Znów ten facet. Zachowam formę konia. Zobaczymy, co się stanie. Postawna sylwetka już po chwili wyłoniła się zza drzew. Bacznie się mu przyglądałam w każdym momencie gotowa do ucieczki.
-Witaj- odparł mężczyzna zbliżając się do mnie.
Cofnęłam się dwa kroki i położyłam uszy po sobie. Nagle przez głowę przemknęła mi pewna myśl. Będę udawać potulnego konika, a gdy on na mnie wsiądzie… BUM! Zło wcielone. Postawiłam, więc uszy z zaciekawieniem i zbliżyłam się do niego ufnie. Wyraźnie zaskoczony moją zmianą zachowania mężczyzna pogłaskał mnie po jedwabistej strzałce. Parsknęłam i trąciłam go lekko pyskiem w ramię. W środku wszystko wymiotowało, ale chęć zabawy była zbyt pociągająca. Zastanawiałam się chwilę jak by go skłonić do tego, aby wsiadł na mój grzbiet. Przypomniało mi się, iż ów osobnik rozumie mowę zwierząt. Zarżałam, więc:
„Wsiądź na mnie!”
-No, dobrze…- odparł niepewnie.
Mężczyzna podszedł do mnie i wskoczył na grzbiet. Natychmiast ruszyłam pełnym galopem przed siebie. Widać było, że źle nie jeździł, ale gdy tylko bryknęłam kilka razy facet wylądował na ziemi. Kłusowałam dookoła niego z podniesionym ogonem.
„Ha-ha! Łyso?!” parsknęłam.
-Dobra, dobra. Pokaż swoją prawdziwą formę.- odparł ze złośliwym uśmiechem.
W sumie? Czemu nie? Zmieniłam się z powrotem. Szczęka odparła mężczyźnie do samej ziemi, a ja uśmiechnęłam się z triumfem. Podeszłam do niego wolno i wyciągnęłam rękę.
-Nastia.- odparłam ciągle ze złośliwym uśmiechem.

[Winter? BW ;-;]

10 września 2015

Od Margles

Obudziły mnie pierwsze promienie słońca, które nieśmiało przedzierało się przez warstwę chmur. Tego dnia było dosyć wietrznie. Gałęzie starej jabłoni za domem stukały w okno. Usiadłam i przetarłam oczy. Uświadomiłam sobie, że pora zbierać się do pracy. Niedbale zrzuciłam z siebie kołdrę i wstałam. W pokoju było zimno, więc szybko ubrałam się w mój standardowy strój. Turkusowa bluzka i brązowa spódnica swobodnie opadły na moim ciele. Z każdą chwilą słońce świeciło mocniej, uparcie przeganiając chmury i dając mi tym samym znak, że już na mnie pora. Założyłam jeszcze stare, dziurawe już buty i pobiegłam do studni po wodę. Wprawiłam mięśnie w ruch i poczułam ból. Chyba za bardzo harowałam. Zignorowałam zakwasy i starając się nie wylać zawartości wiaderka, udałam się do domu. W pośpiechu zjadłam resztki z wczorajszego śniadania. Chleb był już twardawy, ale cieszyłam się, że w ogóle mam, co jeść. Pocieszała mnie myśl, że nie długo wyjdę na prostą. Jeszcze kilka lat i stanę na własne nogi. Skończyłam jeść i wyszłam na dwór. Porywisty wiatr targał moimi włosami. Szłam jakiś czas, przysłuchując się śpiewom ptaków. Przyśpieszyłam kroku, by być przed czasem. Już nie daleko widać było zamek. Ostro zakończone wieże zdawały się pływać po bezkresie nieba, jak statki na oceanie. Za każdym razem patrząc na nie, wzdychałam, marząc o lepszym życiu. Jak dobrze musiało się powodzić tym, którzy tam mieszkali. Przechodząc obok strażników, udałam się do pokoju dla sprzątaczek. Jak zwykle powitała mnie niezadowolona mina Kergi, dojrzałej już kobiety, która odpowiedzialna była za wszystkie sprzątaczki w pałacu.
- Znowu się spóźniłaś! - fuknęła na mnie, choć nie było to prawdą. Zbyt bardzo zależało mi na tej pracy, by się spóźniać - Wiesz ile dziewuch może przyjść na twoje miejsce?! - zagroziła. Jak zwykle, postanowiłam załagodzić sytuację. Spuściłam głowę w dół i wymamrotałam przeprosiny. Kerga z rządzą mordu w oczach, bez słowa dała mi miotłę. Ciekawe, czy królowie wiedzą, jak traktuje się tu zwykłych, prostych ludzi. Zabrałam się do zamiatania. Kiedy byłam w głównym holu, przechodziły koło mnie dwie szlachcianki. Spojrzały w moją stronę z drwiną i zaczęły się śmiać. Było mi przykro. Oczy zapiekły od powstrzymywania napływających łez. Wzięłam się w garść i dokończyłam pracę. Starałam się nie myśleć o tym nieprzyjemnym zajściu, ale było to niezwykle trudne. Jak długo będę musiała to jeszcze znosić? Poszłam z powrotem do Kergi, która właśnie kończyła drugie śniadanie. Na widok ciepłych bułeczek, ślinka ciekła. Już dawno nie jadłam nic dobrego, musiałam przecież oszczędzać. Kobieta wskazała mi wiadro z wodą i brudną ścierę.
- Na co czekasz? - zapytała ironicznie - Podłoga w bibliotece sama się nie umyje.
Wzięłam potrzebne rzeczy i poszłam do pałacowej biblioteki. Gdy zobaczyłam te wszystkie książki, zamurowało mnie. Było ich... tysiące! Mogłabym zostać tam do końca życia. Odłożyłam wiadro i podeszłam do jednego z regałów. Przejechałam palcami po tomach poezji. Odczytałam nazwiska autorów, choć nie były mi znane.
- Co ty tutaj robisz? - podskoczyłam, gdy usłyszałam czyjś głos. Odwróciłam się. Za mną stał chłopak z rudymi włosami.

<Mattiasie?>

Od Ester - CD. Catlin

- Mogę się dosiąść?
Z zamyślenia wyrywał mnie głos młodej kobiety.Był ledwie słyszalny w gwarze rozmów. Odwróciwszy wzrok od dębowej posadzki ujrzałam dość wysoką dziewczynę o pociągłej twarzy ,białej cerze i kasztanowych mocnych włosach.Uśmiechała się delikatnie w oczekiwaniu na odpowiedź.
-Tak ,tak jasne.
rzuciłam spokojnie wskazując dłonią krzesło naprzeciw mnie.Dziewczyna pokiwała taktownie głową po czym poprawiając sukienkę usiadła.Nastąpiła chwila ciszy przy naszym stoliku.Żadna ze stron nie zadała pytania czy jakiegokolwiek poczciwego zdania ,czym mogły byśmy zadowolić uszy.
-Ekhem-Wykrztusiłam zasłaniając usta pięścią ,pewnie znowu jakaś ciecz osiadła na płucach.Odgłos ten podobny był do chrypy.
Dziewczyna przyglądała się bacznie zaistniałej sytuacji ,po czy ze szczerym uśmiechem poleciła najlepsze jej zdaniem leki na chrypę ,tym samym rozpoczynając rozmowę.
Gdyby to pomogło...
-Tak też uważam ,że Luraiop-wielki jest najlepszy na tego typu przypadki.
Potwierdziłam tezę dziewczyny wbijając wzrok w świeczkę ,płonącą na środku stołu.Znów nastała cisza.
-Nie należysz do osób rozmownych ,prawda?
Zapytała kobieta spoglądając w lazurowe oczy.Moje oczy.
Zestresowana rozmową ,chciałam wypaść jak najlepiej ,zaciskałam więc ręce splecione dłonie by się nie denerwować.To taki tik nerwowy ,zwykłe ściskanie swoich rąk.
Nie odpowiedziałam na to pytanie ,lecz pokiwałam twierdząco głową.
-Ja nie gryzę.
Dodała dziewczyna spokojnym tonem.
W tym samym czasie coraz mocniej zaciskałam dłonie owinięte w delikatne rękawiczki.Nie czułam bólu ,lecz ciecz spływającą w płucach.Wykrztusiłam ją ponownie.Głośniej i ciężej.
Dziewczyna przestała ponawiać próby rozmowy. Zadawszy głowę do góry oczekiwała kogoś ,wypatrując tą osobę.

<Catlin?>

Od Elisabeth - CD. Anthony'ego

Obrzuciłam chłopaka niepewnym spojrzeniem. Powoli pokiwałam głową i spojrzałam na Anthony'ego. W pewnym momencie nasze spojrzenia skrzyżowały się i spojrzeliśmy sobie w oczy. Nie przerywając tego kontaktu, mimo woli, spytałam:
- Co zamierzasz dzisiaj robić? Wydaje mi się, że możesz już spróbować wstać, a jeżeli tak, to możemy wyjść do parku na spacer.
Chłopak popatrzył na mnie z zaciekawieniem, a uśmiech nie spełzał z jego twarzy. Zastanowił się, aż wreszcie powiedział:
-Jeżeli mi pozwolisz Pani, to chciałbym zobaczyć mojego konia - oświadczył i oparł się na łokciach pół - leżąc, pół - siedząc. Spróbowałam się uśmiechnąć, lecz wyszedł mi z tego jakiś nieokreślony wyraz twarzy, więc powiedziałam po prostu:
-Jasne, to da się zrobić.
Powoli pomogłam mu wstać. Chłopak ledwo trzymał się na nogach, jednak gdy zrobił parę kroków poczuł się pewniej i wyprostował się. Był nieco wyższy ode mnie. Otworzyłam drzwi i powoli zaczęliśmy schodzić schodek za schodkiem. Po kilku minutach byliśmy u podnóża schodów. Nagle Anthony zachwiał się i złapał się mnie za ramię. Jego dłonie były ciepłe i wielkie. Ta chwila była dla mnie wiecznością. Wtem chłopak puścił mnie i wszystko wróciło do normy. Jedyne co pozostało to rumieniec, który wypełzł mi na policzki. Szliśmy dalej w milczeniu. Powietrze było ciepłe, ale nie gorące. Wprost idealna pogoda na spacer. Po chwili byliśmy w stajni. Już słyszałam rżenie Crystal. Gdy otworzyłam drzwi pierwszym, co ujrzałam był brak większości koni - księżniczka pewnie znowu wyruszyła do innego Królestwa. Chłopak powoli podszedł do boksu, w którym stał ten sam ogier, na którym go przywiozłam. Koń parsknął i potrząsnął łbem.

Anthony? Wybacz, że takie krótkie i mało szczegółów. :)

Od Kiary - CD. Williama

- To że idę tam gdzie ty! Nie znaczy że się ciebie uczepiłam, tylko idę tam gdzie ja chce, a ty mi w tym przeszkadzasz! Myślisz że spotka cię, ten zaszczyt towarzyszenia mi?! Bo jeśli tak to się grubo mylisz! - powiedziałam z oburzeniem i wyprzedziłam mężczyznę, który szedł powoli za mną. Ciekawe kto tu, za kim łazi? - pomyślałam sobie. Szłam lekko zła na niego przed siebie, co chwilę uważając gdzie stąpam. Szliśmy przez gęsty las, a nad nami rozszalała się potężna burza i lunął silny deszcz. Przynajmniej deszcz zatrze za nami wszelkie ślady i możemy chociaż na chwilę nie przejmować się pogonią… Ja miałam zamiar iść do pewnej tawerny w Aire'a. Mogłam tam liczyć na pomoc mojego przyjaciela Daniela. Byliśmy przyjaciółmi od dzieciństwa gdy byłam przez jakiś czas w sierocińcu… I mimo tego iż stamtąd uciekłam, nadal się przyjaźnimy i utrzymujemy kontakt. Czarne niebo co chwile rozjaśniały pioruny, a grzmoty błyskawic było słychać tak głośno, jakby uderzały o jakieś skały. Przynajmniej moja noga już mniej bolała i mogłam chociaż trochę wyprzedzić tego marudę! Typowi facet! I jak tu kobieta ma być spokojna? - pomyślałam sobie. Szliśmy dość szybko. Deszcz zmoczył nas do ostatniej suchej nitki, lecz mimo wszystko szliśmy uparcie w tą paskudną pogodę. Cały czas próbowałam sobie przypomnieć, z kąt znam tego mężczyznę…. Na sto procent go znałam! Mam po prostu takie dziwne przeczucie... Może zwariowałam… - pomyślałam sobie oglądając się za siebie i na wszelki wypadek na chwilę się mu jeszcze przyjrzałam, lecz gdy zaczął podnosić głowę do góry, szybko się z powrotem odwróciłam. Jak to jest możliwe?! Przecież pierwszy raz widzę jego twarz. Szłam tak dalej rozmyślając, gdy nagle przed sobą zobaczyłam światła dochodzące z miasta! W końcu doszliśmy do Arie'a. Uradowałam się na ten widok. No ale zapomniałam że muszę teraz inaczej się nazywać, bo inaczej strażnicy mnie złapią! Moi przyjaciele nazywali mnie Lijona więc tak teraz będę miała na imię… A nazwisko? Hm… Pomyślmy! Może Deraso… Tak! A więc teraz tak będę miał na imię… Lijona Deraso. Poszliśmy w ukryciu obok głównej drogi, bezpiecznie mijając strażników i jakimś cudem się dostaliśmy do miasta… Szliśmy bocznymi i ciemnymi uliczkami, jak i zaułkami żeby nikt nas nie zobaczył, bądź nie rozpoznał. W końcu doszliśmy do tawerny! Weszłam w kapturze i zasłoniłam twarz. Podeszłam powoli do barku i zapytałam:
- Czy jest może Daniel? Byliśmy umówieni. - powiedziałam spokojnie tak by, by wysoka blond kobieta niczego nie zauważyła…
- Tak jest! Zaraz go zawołam. - powiedziała uprzejmie do mnie kobieta, idąc na zaplecze. W tym czasie spojrzałam, co robi mój towarzysz… Szedł cicho i rozglądał się, jakby czegoś szukał. Na szczęście nie było dużo ludzi w tawernie, więc mieliśmy uproszczone zadania. Nagle usłyszałam jak kobieta wychodzi zza zaplecza z Danielem! Podszedł do mnie i od razu mnie rozpoznał. Dał mi znak żebym poszła za nim bo już wiedział co się dzieje. Weszłam za nim do dużego pokoju i tam zaczęła się rozmowa:
- Kiara! Wszyscy o was mówią! W ciąż nie mogę w to uwierzyć że uciekliście z najlepiej strzeżonego więzienia w całej Armonii! - powiedział zafascynowany lecz ja nie miałam tyle entuzjazmu co on…
- To nie czas na fascynację Danielu! Potrzebuję twojej pomocy… - powiedziałam lekko zdyszana, a chłopak zaraz się opanował.
- Czego ci trzeba? - zapytał.
- Potrzebuję jakiś nowych ubrań, bo w tym jestem bardzo rozpoznawalna. - powiedziałam do niego rozglądając się.
- Jasne! Zaraz ci coś przyniosę! Mamy pełno niepotrzebnych ubrań, lecz dla ciebie będą idealne! - powiedział i otworzył duży kufer z ubraniami.
- Widzę że interes się kręci? - powiedziałam chodząc po pokoju.
- Czasami jest lepiej a raz gorzej… Różnie to bywa ale jakoś daje radę. - powiedział podnosząc się i dając mi brązowe ubranie. Dodając:
- Masz! Przymierz to! Powinno być dobre… -powiedział wręczając mi do rąk ubranie.
Od razu je przymierzyłam i było w sam raz! Miałam dużo większy kaptur, który zasłaniał lepiej całą twarz i maskę która sprawiała, że byłam zupełnie nie rozpoznawalna! Dodał mi jeszcze pelerynę i miałam już swoje przebranie. Stare przebranie zabrał i je spalił. Dał mi trochę jedzenia na drogę i wyszłam tylnym wyjściem. Podziękowałam mu i ruszyłam w drogę! Lecz musiałam jeszcze spotkać Floriana! Znowu szedł tam gdzie ja! Popatrzyłam na niego i wywróciłam oczami nic nie mówiąc. Nie wiedzieliśmy gdzie iść, więc poszliśmy znowu przez las, bo puki co tak było bezpieczniej. Zauważyłam że mężczyzna też zdobył jakoś swoje nowe ubranie i również był nierozpoznawalny… Gdy wyszliśmy z miasta jeszcze raz mu się przyjrzałam. Ciekawiło mnie kim naprawdę jest ten osobnik… Wiedziałam że jeśli o to znowu spytam, to może mnie zaatakować, lecz z drugiej strony tak mnie to denerwowało! Nawet nie wiecie jakie to wkurzające przeczucie, że kogoś znasz a go jednocześnie nie poznajesz! Poczułam się jakbym zwariowała… Ciekawiło mnie też, czy on też ma to przeczucie że mnie zna… Może jednak nie zwariowałam?

< William? I co? Przypomni sobie w końcu Kiarę? XDD >

9 września 2015

Od Caroline - CD. Arona

Na mojej twarzy pojawił się przelotny, zawadiacki uśmiech, który tak samo jak szybko się pojawił tak zniknął, zostawiając tylko skupione spojrzenie na księciu, który ku mojemu zdziwieniu nie tańczył wśród dworskich arystokracji czy nie zamieniał słów z ważnymi ludźmi dla krajów.
- A czy muszę obowiązkowo uczestniczyć na balu? Widać, że ty również z niego zrezygnowałeś, a po twojej postawie mogę wnioskować, że niezła nuda tam się kręci- spuściłam oczy, patrząc na jego czubki butów.
- Jasnowidz?- wyczułam w jego głosie sarkazm- Nie spodziewałem się- odwrócił głowę w stronę wejścia do zamku.
- Wieszacie za magię?- zażartowałam, uśmiechając się- Wracając teraz do twojego pytania, to odpowiem ci w ten sposób... Lubię wszelakie huczniejsze wydarzenia, ale tylko te gdzie wiem, że mogę być sobą, wyluzować się, nie wciskać na siebie obcisłej sukni i tony makijażu na twarz oraz gdzie nie obowiązują mnie ścisłe etykiety, a gdy tylko stąpniesz na palec jakiejś pulchnej i wysoko postawionej dworzance to możesz wylądować przed sądem najwyższym- skrzyżowałam ręce na piersi- Takie bale nie są dla mnie. Może i jestem nienormalną kobietą z tego powodu, ale widocznie twój brat, Mattias, zgadza się? A więc twój brat również chyba nie znosi takich balów- podniosłam jedną brew, patrząc cały czas na Arona z wyrazem.
- Mam to odebrać za obrazę czy też nie?- stanął dumnie, teatralnie oburzony- Owszem, mój brat nie przepada za...- przerwał, nie kończąc zdania.
- Jak wolisz? Zależy jak to odebrałeś... jeśli jesteś rzeczywiście tak uniwersalnym władcą jak powiadają Aieryjczycy to nie powinieneś się obrażać- zaśmiałam się pod nosem.
- Ty jesteś łuczniczką w naszym królestwie, prawda?- również skrzyżował ręce, mrużąc oczy jakby próbował sobie coś przypomnieć.
- Tak- odpowiedziałam, odwracając się nadal z rozbawieniem na twarzy- A, i bardzo cię przepraszam za tego... Akorda... mam nadzieję, że księżniczka Lyrinn nie dokuczała ci zbytnio z tego powodu?- spytałam z nutką ciekawości, chcąc co nieco dowiedzieć się o balu, który odbywał się bez mojej obecności na nim.
Odwróciłam się z powrotem, patrząc prosto w oczy księciu Królestwa Aier`a i poprawiając sobie płaszcz po raz kolejny, chyba po prostu z nudów.
- Tak właściwie...- zaczęłam, nie bardzo wiedząc od czego zacząć dokładnie- To mam się zwracać do ciebie po imieniu czy też mówić o wielmożny i potężny księciu Aronie, władco Królestwa Aier`a?- przy tych słowach ukłoniłam się lekko, chowając starannie uśmiech.

Aron?

Od Sygny - CD. Daphne Kalipso

Stojąc samotnie wraz z rumakiem, w ciemnej nocy, nie zauważyłam tajemniczej postaci, która cichutko niczym cień przemknęła przez ulicę i momentalnie pojawiła się za mną, chwytając mocno za oba nadgarstki i przykładając jakąś paranormalną siłą ostry sopel lodu do mojej tętnicy.
- Koniec zakupów - oświadczył mi stanowczy, kobiecy szept, wprost do mojego ucha.
Mimo całkowitego zaskoczenia i zbicia z tropu tym nagłym i jakże skutecznym pokrzyżowaniem moich planów, postanowiłam nie dać po sobie poznać przestrachu. Przybrałam więc kpiący wyraz twarzy i szybkim, mocnym ruchem lewej nogi podhaczyłam moją napastniczkę, która zachwiała się i upadła na kamienną ulicę, pociągając mnie gwałtownie za nadgarstki ze sobą, w wyniku czego wylądowałam na niej. Lodowy sopel w jednej chwili był przy mojej szyi, w następnej zaś spadł gwałtownie na twarde podłoże, rozkruszając się na miliony zimnych, błyszczących kryształków. Korzystając z okazji jaką było zdezorientowanie nieznanej mi dziewczyny, chwyciłam ją stanowczo za włosy przygwożdżając ją do szosy, a drugą ręką sięgnęłam w kierunku mojego ukrytego przy udzie sztylecika. Pewnie chwyciłam jego rzeźbioną rączkę, jednak czarnowłosa mocnym uderzeniem wybiła mi go z ręki, a on sam poturlał się po ulicy, spoczywając kilka metrów od nas. Odruchowo puściłam czarne pukle nieznajomej, sięgając w kierunku utraconej broni, która jednak znalazła się stanowczo poza moim zasięgiem. W jednej chwili przeciwniczka zdołała mnie z siebie zepchnąć i teraz to ona znajdowała się na mnie, przyciskając mnie mocno do zimnej drogi, kolanami przytrzymując moje ręce.
- A teraz - uśmiechnęła się chytrze młoda kobieta. - Zobaczymy jakaż to śliczna buzia kryje się pod tą zasłoną.
Spiorunowałam ją nienawistnym spojrzeniem.
- No co? - spytała niewinnie. - Nie cieszysz się? Będziesz sławna. Możesz mieć pewność, że dzięki mnie, każdy będzie znał twoje imię. Dzień później z kolei zawiśniesz na szubienicy za kradzież - postać ponownie obdarzyła mnie swoim obrzydliwym uśmiechem, po czym jej ręka poczęła zmierzać niebezpieczne w kierunku mojej twarzy.
Zaczęłam się wyrywać ale nic z tego. Cholera. Czemu taka kobietka musi być tak silna. W tym momencie na horyzoncie pojawił się niespodziewanie patrolujący miasto strażnik, oświetlając uliczkę pochodnią.
- Hej, ty! - krzyknął na widok kobiety przyciskającej do ziemi drugą.

<Daphne Kalipso? A może Anthony?>

Od Sygny - CD. Nerona

- Nie jesteś jej wart - wyplułam mu te słowa w twarz.
- Sygna proszę ... Posłuchaj mnie ... - jęknął błagalnie chłopak, z bezsilności mocno przygwożdżając mnie do ściany, jakby chciał mnie zatrzymać choćby na siłę.
- Nie dotykaj mnie! Jesteś nikim! Nienawidzę cię! - wrzasnęłam w jego stronę, podkreślając dwa ostatnie zdania z dobitną stanowczością.
To zadziałało na chłopaka jak cios w policzek. Czując się całkowicie przegrany, odsunął się zrezygnowany ode mnie i z rozgoryczeniem na twarzy ustąpił mi drogi. Ja z kolei, wpatrując się w jego oczy z lodowatym wyrzutem schyliłam się po pakunek z moimi rzeczami, po czym szybkim ruchem odwróciłam się, wybiegłam przez drzwi izby, niemal sfrunęłam po schodach w dół i uciekłam biegiem na dwór. Kiedy tylko znalazłam się poza budynkiem, wyrosły mi potężne skrzydła, a ciało pokryło się czerwonymi łuskami, by po chwili całkowicie przemienić się w smoczą postać i wzbić się z impetem w powietrze. Kątem oka widziałam sylwetkę Nerona wybiegającego za mną z domu i wpatrującego się bezradnie w białe, puchate chmury, między którymi zniknęłam.
Leciałam dość wysoko ponad gęstym lasem, zawzięcie przecinając puszyste obłoki moimi smoczymi skrzydłami.
Emocje aż we mnie kipiały. Nim się obejrzałam, zauważyłam, pojawiające się wbrew mojej woli w kącikach moich ślepiów srebrne łezki. Nie, Sygna. Ogarnij. Tylko słabi beczą. Zatrzepotałam mocno powiekami, próbując się pozbyć nadmiaru napływających do moich orzechowych oczu łez.
Po kilku godzinach, wreszcie dofrunęłam do celu. Moja prywatna, ukryta, smocza jama, odkryta przeze mnie przy granicach Smoczego Pola. Zgrabnie omijając w locie stado zamieszkałych tu, pozostałych gadów, wylądowałam przed wejściem do mej pieczary, po czym weszłam wgłąb, zwinęłam się w kłębek i zasnęłam znużona, nadal pozostając w ciele wielkiego jaszczura.

<Neron dokańczasz, czy koniec wątku?>

Finał pierwszego turnieju Pięciu Królestw

Rozpoczął się finał pierwszego turnieju Pięciu Królestw!

Już od teraz do 16.09 możecie głosować na najlepsze opowiadanie!

Powodzenia dla uczestników!
Opowiadanie Cirilli
Opowiadanie Eliabeth
Opowiadanie Zefira

Opowiadanie turniejowe - Zefir

<Informacja do czytelników na samym dole, PO przeczytaniu (Hehe, powodzenia xD)>
- Jak zawsze w szczytowej formie, co?
Głos magi wyrwał mnie z odrętwiałego zamyślenia. Spojrzałem w kierunku otwartego wejścia do namiotu, przez które nagle wpuściła chłodny dzisiaj wiatr. Wiatr, który mógł zadecydować o potoczeniu się losów finału. Nie zamierzali tego odkładać, traktując go jak dodatkową przeszkodę między strzelcem a tarczą. Najprawdopodobniej po prostu nieznacznie zbliżą cel, w nadziei, że i tak zrywy zmniejszą celność o przynajmniej 30%.
W środki paliła się tylko jedna świeca, jednak postać magi nadal była tylko smukłym cienistym kształtem o słabych konturach na tle ścieżki głównej przy kwaterach zawodników, innych namiotów, części drewnianych trybun i żywych zielonych łąk, targanych podmuchami wiatru. Wszystko to grzało się w popołudniowym słońcu.
Było około godziny 13:00, jeśli się nie myliłem. Eliminacyjne zawody myśliwskie skończyły się jakieś pół godziny temu. Liczyła się w nich nie tylko skuteczność strzelecka. Wypuszczone zwierzęta na dużym polu otoczonym magiczną były szybkie, spłoszone, dobrze ukryte, zdjęte strachem przed śmiercią. Liczyły się ciche kroki, bystre zmysły i łud szczęścia w losowaniu. Przechodził każdy, kto upolował trzy z czterech wyznaczonych zwierząt w jak najkrótszym czasie.
Zefir wylosował szarzacze ucho. Zające były wyjątkowo spłoszone i szybkie.
Chwilę potem przyłapałem się na tym, że w zamyśleniu zawiesiłem wzrok na piersiach magi, co zwróciła mi uwagę głośnym chrząknięciem. Uniosłem wzrok.
- Taki fach - odparłem - Jeśli choć w małym stopniu to zaniedbam, stracę reputację.
Odpowiedziała mi drwiącym śmiechem, wciąż przypominając mi, jak bardzo mnie drażni. Rozpiąłem kaftan.
- Jesteś, jak zwykle wiernie oddany pracy. Zabijanie sprawia ci pewnie wiele satysfakcji, prawda?
- Nie wiem o czym mówisz - rzekłem szybko - Jestem tylko całkiem doinformowanym informatorem.
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Weszła w głąb namiotu, gdy ja ściągałem z siebie wiązaną koszulę. Kątem oka zauważyłem jej baczne spojrzenie.
- A Roland? - zapytała podejrzliwie - Daniel? Roth?
Były to imiona moich alter ego, moich masek, tych, którzy siali terror w moim imieniu, którzy kryli Zefira pod płaszczem kłamstwa i obłudy przed strażami. Wiele lat starałem się utrzymać ten zakłamany styl życia, po kilku już opanowałem tą sztukę do absolutnej perfekcji. Byłem z siebie dumny.
- Zefir - rzekłem wyzywająco, kłaniając się niedbale - Zefir Lazare.
Oszukując wciąż wszystkich dookoła powoli zatracałem się w swoim własnym kłamstwie, gubiąc to, co jest ważne. Czasami zapominałem o moim prawdziwym nazwisku - czystym i uczciwym... A przynajmniej czystrza i uczciwsza niż moje fałszywe przebrania.
- Sądzisz, że jeżeli zrobisz coś, co robiłby uczciwy człowiek, uciekniesz od...
- Nie - przerwałem jej. Wcale tak nie myślałem.
- Zefir - położyła dłonie na moich nagich ramionach pokrytych bliznami - Coś ty narobił?
Nie odpowiedziałem. Jej dłonie były delikatne, o gładkiej, zimnej skórze i idealnie wypielęgnowanymi paznokciami, spiłowanymi na półelipsę.
Do tej pory myślałem, że mam wszystko pod kontrolą. Wraz z wejściem magi moje serce przyspieszyło, i to nie tylko przez jej urodę, wdzięk, jej głos tak denerwujący, że aż urzekający. Wraz z jej wejściem wiedziałem, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Nie przyszłaby tu tylko po to, aby popatrzyć.
Poczułem się nieswojo.
- Wolno ci tu być? - spytałem chyba zbyt ostro.
- Rzuciłam czar na ochronę - odparła. Przejechała po moich ramionach, powodując przyjemne mrowienie i ściągnęła je. Poczułem chłód.
- Nie przyszłaś mi życzyć powodzenia, Ren - to nie było pytanie.
- Nie - odparła - Wręcz przeciwnie.
Zrobiła krótką pauzę. Rozpiąłem pasek spodni.
- Chcę, abyś przegrał.
To mnie zaskoczyło. Cwana kobieta.
- Dlaczego?
- Nie jesteś podatne na moje czary, przez co nie mogłabym tobą pokierować podczas finału. Ty reprezentujesz barona Dreanyl, z którym założyłam się o pewną rzecz...
- Kolejny magiczny składnik? - rzuciłem z ironią, odwracając się gwałtownie - Ren, ty się jeszcze nie poddałaś?
To był mój błąd. Jej oczy napełniły się płonącą furią.
- Jeśli nie obchodzi cię jego los, możesz to zrobić tylko dla mojej satysfakcji i pieniędzy, czym plugawisz swoją zawodową karierę. Ja chcę odzyskać swoje dziecko.
- Roth przepadł, Ren...
- Milcz! - wrzasnęła. Usłuchałem. Zawsze tak reagowała, wiedziałem nie powinienem drążyć tego tematu. Nie znałem jednak desperacji matki, która straciła syna. Nigdy nie miałem swoich dzieci.
Szybko usunęła wściekłość ze swojej twarzy, zastępując ją wyrazem bezlitosnym, zimnym jak lód.
- Przegrasz - rzekła.
- Nie mam powodu.
- Tysiąc dwieście piętników.
- Jestem tylko prostym informatorem - miałem powoli dość tej waśni.
- Jesteś najemnikiem, kretynie - warknęła - Kiedy do ciebie dotrze, że nie możesz na siłę zmienić się w kogoś lepszego, niż jesteś. Myślisz, że jeżeli chcesz, możesz od tak porzucić swoje dotychczasowe życie? Śmierć za tobą idzie krok w krok, nie uwolnisz się od niej.
- Nie jesteś najlepsza w przekonywaniu, wiesz? - warknąłem.
- Zefir - powiedziała nieco cirplejszym tonem - Ta gra jest niebezpieczna. Nie wiem, jakie szaleństwo popchnęło cię do udziału w tym cyrku, ale...
- Ale co?
- Ty dobrze wiesz, co. Ty wiesz, dlaczego przez tyle lat kryłeś się pod tymi wszystkimi kłamstwami, dlaczego wciąż starałeś się, aby nikt nie poznał twojej prawdziwej tożsamości. Wiedziałeś, jakie będą konsekwencje ujawnieniem prawdy przed światem, Zefir. Możesz jeszcze uciec. Przegraj. O przegranych nikt nie pamięta.
Usiadłem na polowym krześle, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. Jednak ona czytała ze mnie jak z otwartej księgi, nie wiem, jak, ale już wiedziała, że dotknęły mnie jej słowa.
- A jeśli Zefir Lazare także jest kłamstwem?
- Flavia była prawdziwa.
Szlag by ją.
- Nie przyjmę tego zlecenia.
- Jeśli tego nie zrobisz, zmuszę cię.
Spojrzałem jej prosto w oczy. Ciemność nie przeszkadzała mi, żebym ujrzał jej determinację.
- Nie możesz mnie kontrolować - stwierdziłem.
- Twoja wola jest silna, to fakt - przytaknęła - Jednak tylko teoretycznie nie mogę cię kontrolować. Zrób to sam, a pozbawisz mnie wyrzutów sumienia, że pokierowałam twoimi strzałami nieco na wschód.
- Umiesz coś takiego? - spytałem.
Nie odpowiedziała.
- Nie umiesz - wyczytałem z jej drżenia pełnych warg.
Odwróciła się. Cholera jasna, czy ja zobaczyłem łzę?
- Zrobisz to. Proszę - powiedziała wyjątkowo opanowanym głosem. Nie załamał się ani razu - Choćby dlatego, że ten chłopiec traktował cię jak ojca.

***

- Rozpoczynamy Finał Turnieju Pięciu Królestw! - ogłosił z niezwykłym entuzjazmem herold - Panie i panowie, zapraszamy na trybuny, aby podziwiać największych łuczników naszego pięknego kontynentu pełnego wielkich wojowników! Wymienię ich jeszcze raz: Sierżant Cirilla Riannon, reprezentantka królestwa Armonii, która w poprzedniej rundzie przebiła serca wszystkim czterem lisom, i przyniosła ich łby przed oblicze władców. Równie piękna, co niebezpieczna.
Drugim finalistą jest, jakże tajemniczy strzelec, informator z królestwa Aire'a, zakapturzony Zefir Lazare, który utorował sobie drogę do finału trzema celnymi strzałami przeszywającymi ciała małych, zwinnych zajęcy, zdobywając tym samym dodatkowe punkty za trudność polowania! Kto wie, co kryje się w cieniu kaptura tajemniczego reprezentanta królestwa Aire'a? Czy gdy zwycięży, pokaże swoją twarz?
No i ostatnia! Gwiazda naszego półfinału! Cicha, beznamiętna piękność o włosach złotych jak łany dojrzałych zbóż w zachodzącym słońcu, o twarzy nieprzeniknionej i skupionej, zawodowej łuczniczki wielkiego wojska Tierra'y. W wielkim stylu i z niesamowitą gracją zestrzeliła latające w powietrzu na arenie trzy z czterech kukułek, zdobywając tym samym dodatkowe punkty! Brawa dla nich!
Finał rozpocznie się za kwadrans, nie wstajcie ze swoich miejsc!
Niesamowite, w jaki sposób ten człowiek zapowiadał ludzi z talentem. Z zwykłych łuczników zrobił bohaterów, i jedynie nieliczni z widzów wiedzieli, iż ich prezentacja wcale nie prezentuje się tak kolorowo.
Po pierwsze - oszukiwałem. Jednak to zdolność wrodzona, nikt się nie zorientował, a ja działałem instynktownie, niespecjalnie starając się rezygnować z wygód.
Po drugie - wszystkie zwierzęta były podzielone na dwie grupy po dwa: nafaszerowane trucizną osłabiającą i pobudzającą. Tylko dla nich się liczyło, które zabijesz. W ten sposób oceniano strzelców. Wszystkie zwierzaki czekała śmierć.
Szedłem między namiotami, kierując się na główne pole, gdzie miał odbyć się finał. Polegał na podrzucanych 5 jabłkach na ponad 25 sążni. Strzelec, który trafi więcej, zanim te upadną, wygrywa. Gdyby zdarzyłby się remiz, oceniana była celność. Im bliżej środka jabłka tym lepsza ocena.
"Twoje wybory popychają zwykłych ludzi do głupich czynów, Cieniu."
Zamarłem. Nie wiedziałem skąd dochodzi głos, jednakże był przerażający, suchy, zimny i trzeszczał mi w głowie. Zupełnie jak mróz.
Co do cholery...
"Nie 'co' tylko 'kto', Cieniu" nieznajomy delikatnie wytłumaczył, że czyta mi w myślach. Dobrze wiedzieć.
"Nie wygrasz tych zawodów, Cieniu. Nie pozwolę ci na to."
Czy i ty jesteś od Reneste?
"Nie. Nie chcę tylko, abyś przegrał w sposób taki, jaki ci się umyślił. Nie. Chcę, abyś został zdyskwalifikowany."
Dyskwalifikacja? W jaki sposób?
Szukałem dyskretnie postaci, która wdarła się do mojego umysłu. Znałem się nieco na telepatii, wiedziałem, że wymaga specjalnego daru i wzrokowego kontaktu, jednak istnieli i tacy, którzy potrafili wedrzeć się do umysłu poprzez samo patrzenie na tą osobę. Miałem w głowie mistrza telepatii.
"Masz rację, wiele lat powiększałem swój talent. Można mnie nawet nazwać mistrzem. Wyobraź sobie, że stoję teraz w zasięgu twoich sztyletów, ale nawet nie wiesz gdzie. Bawi mnie twoja niewiedza."
Co zamierzasz?
Starałem się wyczyścić umysł z wszelkich myśli, co jednak teraz było tak trudne, że aż niemożliwe. Przeklęta Reneste.
"Ta maga jest dla mnie niebezpieczna." rzekł "Jeśli dostanie to, o co się założyła, stracę coś. Bezpowrotnie."
Myślisz, że mnie to obchodzi?
"Och, jestem tego pewien." Niemal potrafiłem sobie wyobrazić jego minę, gdy to mówił "Ona zginie, jeśli wygrasz, lub spełnisz jej prośbę."
Grozisz?
Nad moim ramieniem ze świstem przeleciało ostrze i zadygotało, gdy wbiło się w jeden z pali namiotów, niedaleko mnie. Odwróciłem się, wykorzystując przejście, lecz... Niczego nie zobaczyłem.
"Tak."
Czego chcesz?
"Żebyś zrobił to, co robisz najlepiej, Cieniu."
Kogo?
"Barona Dreanyl."
Dlaczego?
"Powiedzmy, ten zakład jest dla mnie niebezpieczny."
'Wiedziałeś, jakie będą konsekwencje ujawnieniem prawdy przed światem, Zefir.' - tak powiedziała Reneste jeszcze przed godziną. Cholera jasna. 'Śmierć za tobą idzie krok w krok, nie uwolnisz się od niej.'
"Nie uwolnisz się od niej" powtórzył jej słowa "Oszukujesz się, myśląc, że możesz żyć jak zwykły obywatel, oszukujesz się, zbaczając ze ścieżki krwi, z drogi zabójcy. Tobie płacą za śmierć. Nie za robienie min. Jesteś zabójcą, Zefirze. Zawsze nim byłeś. Nic tego nie zmieni."
Szlag z tobą.
"Twoja ukochana jest w zasięgu moich ostrzy, a ty nie masz wiele czasu. Nie powstrzymasz mnie, jeśli podczas swojego występu nie ugodzisz barona w oczy dwiema strzałami. Chyba to potrafisz, prawda? Twój żałosny talent ci chyba na to pozwala, hm?"
Nastąpiła cisza, w której moje myśli piętrzyły się i gnały przez mój umysł. Mógł wyczytać wszystko. Dosłownie. Ale nie mogło to trwać długo, wszystkie magiczne talenty wyczerpywały.
"Jeśli ci na nich zależy..." to były ostatnie słowa telepaty. Potem ucichł.
Na "nich". Cholera, on wiedział wszystko.

***

Cirilla oddała już swoje strzały.
Nadeszła moja kolej.
Z mocno bijącym sercem podszedłem do linii wyznaczającej miejsce, z którego strzelali zawodnicy. Sierżant trafiła w trzy jabłka. Nieźle.
W mojej głowie toczył się konflikt. Zamachowiec nie był głupcem. Nie pokazał swojej twarzy, ale mnie znał doskonale, a ja jego nie. Przez moje rozproszone myśli wdarł się do mojego umysłu, stwarzając w nim chaos. Zabójstwo barona na oczach wszystkich skazywało mnie na wieczną ucieczkę, straż na ogonie. Nigdy więcej nie zaznałbym spokoju. Może po kilku latach wszyscy by o mnie zapomnieli. Może.
Gdzie bym uciekł?
Herold wykrzykiwał coś z entuzjazmem, jednak ja go nie słyszałem. Znalazłem wzrokiem magę. Krucze włosy mieniły się w słońcu, upięte w misterny, idealny kok, a biała, jedwabna suknia dodawała jej urodzie blasku. Rozmawiała z moim baronem. Krew z oczu ubrudziłaby jej ubranie.
Nie wiedziałem, kto jest potencjalnym zamachowcem. Nie wiedziałem, w kogo mierzyć, aby ją uratować. Wiedziałem, że nie otrzyma tego, czego chce. Może uchroniłbym ją przed nabieraniem nadziei, jak powietrza do mydlanej bańki, która miała w końcu pęknąć i przepaść.
Ona się nie poddawała. Zakochała się w oczach tego bystrego chłopca. Były jak jej. Chciała go z powrotem. Nie wiem, czy w nadziei, że i ja wtedy wrócę, choć wiem, że o tym marzyła. Nie. To marzenie jest nieosiągalne, Ren.
- Gotowy? - zapytał mnie technik.
Z trudem oderwałem od niej wzrok, choć nie przestałem badać otoczenia. Może bym zdołał jeszcze kogoś...
Uniosłem łuk. Między wolnymi palcami miałem jeszcze cztery strzały.
- Wyrzucaj - nakazałem.
Owoce, przy akompaniamencie głuchego trzasku małej katapulty wyleciały powietrze. Moje oczy jednak nie były skupione na nich, a na oczach człowieka, który mnie kupił.
Wybrałem miejsze zło.

<Rozumiem, jeżeli nie zrozumieliście z tego nic. Sama ledwo ogarnęłam swoje życie, a co dopiero Zefira. Rozumiem też, jeżeli nje zdobędę głosów i szczerze, nie będę tym faktem załamana. Ludzie tu mnie za bardzo nie znają, choć i tak będę rozczarowana, jeśli będziecie głosować pod taktem - 'O, lubię ją, znam ją, chcę, żeby wygrała, to na nią zagłosuję.' Ej, bądźmy poważni. Nie zależy mi na nagrodzie w żadnym wypadku (i pewnie dla tego spisałam Zefira na straty), ale liczę na waszą uczciwość. Życzę powodzenia rywalkom i z góry gratuluję zajętych miejsc ^^
Pozdrowienia, Talon>

Opowiadanie turniejowe - Elisabeth

Z błogiej drzemki wyrwało mnie głośne łomotanie do drzwi. Czego oni ***** ode mnie chcą o tej porze? Jest dopiero 5:45. RANO. Chcąc niechcąc wstałam i podeszłam do drzwi. Otworzyłam je jednym mocnym szarpnięciem. Po drugiej stronie stał niespełna dziesięcioletni chłopiec na posyłki.
-Czego?- spytałam lekko zirytowanym tonem.
Dzieciak podał mi ładną kopertę i czym prędzej zbiegł ze schodów. Zamknęłam ciężkie, dębowe drzwi i usiadłam na fotelu. Wtedy zauważyłam, że list zapieczętowany jest królewską pieczęcią. Uniosłam brwi i otworzyłam kopertę. Oto co w niej znalazłam:

Elisabeth!
Z dumą chciałam poinformować cię iż za dokładnie trzy dni odbędzie się finał zawodów łuczniczych, na który serdecznie zapraszam cię w charakterze uczestnika.
Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.
Władczyni Królestwa Tierra'y
Lyrinn Scuttenbach

Ze zdumieniem przeczytałam list parę razy cały czas nie wierząc własnym uszom. To znaczy oczom. Przeszłam do finału! A przecież wcale się nie starałam. Znowu spojrzałam na kartkę. Mam dwa dni na ćwiczenia, ponieważ jeden dzień muszę poświęcić na dojazd do Armonii. Rzuciłam okiem na mój łuk. Był brudny w błocie po mojej ostatniej wyprawie do lasu - muszę go oddać do czyszczenia. Przysięgłam sobie, że od tej chwili cały czas będę ćwiczyła, aż do osiągnięcia perfekcji. Mam na to, co prawda, tylko dwa dni, ale dam radę.

~Dwa dni później~

Ze snu ponownie wyrwało mnie pukanie.
-Tak? - zawołałam i zerknęłam na zegar naścienny. Wskazywał dokładnie 4:00 rano.
-Panienka kazała mi panienkę obudzić - odparła Mandy, moja pokojówka.
-Dzięki - powiedziałam i wstałam z łóżka. Dziś był Wielki Dzień. Miałam pojechać do Armonii
i wygrać turniej. Podeszłam do szafy i wyjęłam z niej moją najlepszą zbroję. Założyłam ją i wzięłam torbę z prowiantem na drogę, który wczoraj kazałam zapakować kuchni. Wzięłam łuk, kołczan i zapas strzał po czym wyszłam z komnaty i zamknęłam drzwi. Ruszyłam fo stajni. Crystal, gdy tylko mnie zobaczyła, zarżała i trąciła nosem moją torbę. To znaczy, że było w niej jedzenie dla klaczy, o które prosiłam. Osiodłałam ją i porządnie karmiłam. Gdy skończyła jeść skoczyłam na nią i wyjechałyśmy z zamku. Mijając bramę słyszałam jak strażnik woła za mną, że życzy mi powodzenia i w ogóle. Gdy wyjechałam z zabudowań popędziłam Crystal do cwału. I tak, niezmordowanie, jechałyśmy przez cały dzień by na wieczór dotrzeć do Zamku Królestwa Armonii. Gdy tylko dojechałam do bramy na drogę wyskoczyło dwóch strażników.
-Czego tu szukasz? - spytał jeden, a drugi dodał:
-I kim jesteś?
Pokazałam im przepustkę na zawody i wpuścili mņįė bez większych problemów. Zawołali jakiegoś chłopca, który zaprowadził mnie do mojej komnaty. Była niewielka, ale ro mi wystarczyło. Rzuciłam swoje.rzeczy na podłogę i wróciłam do Crystal, by przekazać stajennym jak się nią opiekować. Potem jeden że strażników, na moją prośbę, zaprowadził mnie do Księżniczki Anny. Nie wydarzyło się wtedy nic szczególnego i spokojnie wróciłam do komnaty.

~Pare godzin później~

Ta noc upłynęła spokojnie - nic mi się nie śniło. Rankiem wstałam wesoła i z radością poszłam na śniadanie. Po nim, równo o godzinie 12:00, miał odbyć się finał turnieju. Gdy sobie ro uświadomiłam ledwo mogłam coś przełknąć. Zmusiłam się do zjedzenia paru kawałków mięsa i parę owoców. Poszłam do komnaty i usiadłam na łóżku. Z kieszeni płaszcza wyjęłam talizman, który dostałam na urodziny i włożyłam go na szyję. Może przyniesie mi choć odrobinę szczęścia. Wtedy spojrzałam na zegar i oniemiałam. Było za dwadzieścia dwunasta. Złapałam łuk w rękę i zarzuciłam kołczan na plecy. Ile.siły w nogach popędziłam na arenę. Udało się- zdążyłam na czas. Okazało się, że strzelam jako ostatnia, więc mogłam spokojnie oglądać jak inni strzelają. Czułam się przy nich jakaś taka... beznadziejna? Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głos komentatora:
-A teraz nasza ostatnia finalistka! Elisabeth Black!
Wstałam z miejsca i.ruszyłam na środek areny. Gdy doszłam na miejsce, tłum na prawo ode mnie zaczął wiwatować. Domyśliłam się, że to widzowie z Tierra'y. Nie miałam jednak odwagi spojrzeć na nich, więc tylko uniosłam dłoń w geście powitania. Potem złapałam łuk i strzeliłam w sam środek tarczy. Tłum przyjął to brawami. Wzięłam drugą strzałę i nałożyłam ją na cięciwę. Dokładnie wycelowałam i znowu środek. Następne strzały również.były udane. Gdy ostatnia strzała wylądowała w samym środku tarczy, i nawet w części przeszła na drugą stronę, widzowie zaczęli owację na stojąco. Grzecznie ukłoniłam się i usiadłam na swoim miejscu. Po paru minutach sędziowie dali znak byśmy stanęli przed nimi. To znaczy wszyscy finaliści. Po mojej prawej stanęła Cirilla, a po lewej Zefir. Przygryzłam wargę i zacisnęłam pięści. Chyba musiało wyglądać to nieco jakbym była ranna czy coś, bo Cirilla spytała mnie szeptem:
-Wszystko dobrze?
Pokiwałam głową. W tym momencie sędzia wstał. Cały tłum ucichł, bo teraz miała się odbyć decydująca chwila. Moje serce waliło jak oszalałe. Mężczyzna odchrząknął i powiedział:
-Zwycięzcą dzisiejszego turnieju zostaje..

Opowiadanie turniejowe - Cirila

Zbliżałam się coraz bardziej do miejsca, w którym miał się odbyć finał turnieju. Ku mojemu zdziwieniu dostałam się do finału przechodząc przez eliminacje i półfinał, jednakże nie potrafię przyznać, czy strzelam z łuku na tyle dobrze, aby spotkał mnie ten zaszczyt. Zbytnio nigdy nie nastawiam się na jakieś miejsce – zawsze lepiej wbić sobie do głowy gorszą wersję, niż później być rozczarowanym. Nie zamierzam jednak kryć zaskoczenia, które miało miejsce po poznaniu wyników półfinału.
Dobiegały mnie już coraz to wyraźniejsze prychnięcia i stukanie kopytami, donośne głosy sprzedawców, wciskających ludziom ich śmieci. Na takim turnieju zawsze się od nich roiło, więc można było kupić wszystko - od koloru do wyboru, poczynając od kwiatów i ozdób kończąc na sprzęcie jeździeckim. Niemal natychmiast usłyszałam cięciwy, odbijające się od strzały w momencie jej wypuszczenia. Charakteryzował je trzask, a niekiedy syk lub krótkie „aua!” ze strony strzelającego, kiedy to naciągnięta skóra odbije się na ramieniu czy policzku. Trudno było zgadnąć, kto trenował, ponieważ mimo, iż jesteśmy tylko we trzech nie będę wnioskować zbyt pochopnie. Wiadomo, że przy takim turnieju dzieci za 1 PT mogą strzelić sobie strzałę, o ile będą umiały naciągnąć cięciwę. Zwykle jednak nie ruszały jej nawet o centymetr dalej niż w jej pierwotnej postaci, dlatego też strzała daleko nie leci. Łasi na pieniądze sprzedawcy nigdy nie zwracali na to uwagi – jeżeli cięciwa puściła drzewce, strzał został wystrzelony. I tak było zawsze. Pamiętam jeszcze za życia rodziców swój smutek, kiedy to nie zdążyłam naciągnąć cięciwy, a strzała spadła i łuk mi odebrano.
Pierwsze miejsce, gdzie się udałam było oczywiste: stajnia. Nie chętnie oddałam Kickera w ręce stajennych zajmującymi się końmi podczas turnieju i wiem, że mój ogierek również nie miał na takie przywileje ochoty. Kicker nie lubi siedzieć w stajni, nie raz zdarzyło mi się płacić za zepsuty boks z powodu, że mój ukochany konik chciał się przejść i zepsuł zamknięcie od boksu. Mam nadzieję jednak, że w dzisiejszym dniu nie czeka mnie dużo przykrych niespodzianek.
Podeszłam do boksu, chcąc ujrzeć mojego przyjaciela. Siedział dokładnie w boksie czwartym, postawionym w stajni drugiej po lewej stronie. Na drzwiczkach był napis „Kicker”, a mniejszymi literami „Koń Andaluzyjski…” i reszta rzeczy, które nigdy się nie przydadzą dla przechodnia. Zwłaszcza, gdy ku mojemu zdziwieniu boks był pusty. Zanim zdążyłam się przestraszyć i zestresować, zadając sobie pytanie „Gdzie jest mój koń?” za mną wyrósł mężczyzna, a zaraz po tym usłyszałam głos.
- Pani, twojego ogierka rano przeniosłem na pastwisko. Strasznie wierzgał. – powiedział mi nagle jeden ze stajennych, dość młody, ale starszy ode mnie. Mówiąc to z zakłopotaniem złapał się za głowę. Chyba nie był pewny jak na to zareaguję, więc było mu chyba trochę wstyd, dlatego, że przeniósł Kickera bez mojej zgody. Ja się jednak uśmiechnęłam.
- Nic się nie stało. Proszę, zaprowadź mnie. – powiedziałam miło, a ten od razu odetchnął z ulgą. Odłożył widły, którymi wkładał siano i chłopak odwzajemnił uśmiech.
- Zapraszam za mną – powiedział i zaraz ruszył w stronę pastwisk turniejowych. Ku mojemu zdziwieniu nie było to jedno czy dwa pastwiska, lecz każdy ogier był w osobnej przedziałce, a Kicker był jedynym o tej godzinie wypuszczonym. Nie wiele czasu zajęło mi więc zauważenie mojego przyjaciela. Kicker sam, gdy zapewne poczuł mój zapach zarżał przeciągle, zarzucił czarną grzywą i z galopu przeskoczył belkę, zamykającą pastwisko. Stajenny stanął i widziałam tyle, że jego wielkie i przerażone oczy wpatrywały się w ogiera. Ja się zaśmiałam serdecznie i przeprosiłam za niego i zaproponowałam, że sama zaprowadzę go do czyszczenia.
- Nie ma sprawy. To ja już panią zostawię. – odpowiedział i nadzwyczaj prędko poszedł do swojej pracy.
Ja w tym samym czasie zaprowadziłam, a dokładniej patrzyłam, czy Kicker idzie za mną, ponieważ kantaru nie miał, a ja uwiązu nie wzięłam. Nie było żadnych problemów z Kickerem, więc szybko dotarłam do czyszczenia. Zaczęło się od ściągnięcia z niego kurzu zgrzebłem, poprawienie tego miękką szczotką. Kopystką wyciągnęłam zbędne brudy ze strzałki, a na koniec dokładnie rozczesałam grzywę i ogon. Nie było sensu robić mu specjalnych ozdób, koreczków i innych, ponieważ ogier sam w sobie się pięknie prezentował. Przynajmniej moim zdaniem.
Założyłam siodło, ogłowie i zaprowadziłam Kickera do boksu.
- Bądź grzeczny. Nie będziesz tutaj długo siedział. – powiedziałam i uśmiechnęłam się lekko. Odwróciłam się w stronę wyjścia. Usłyszałam znajome mi rżenie, kiedy wychodziłam ze stajni do mojego namiotu.
***
- Powodzenia w turnieju. – powiedziałam cicho, lecz na tyle głośno, aby Zefir i Elisabeth usłyszeli moje słowa. Mężczyzna bez słowa skinął głową w moją stronę, najwyraźniej życząc mi również pomyślności – nie musiał jednak używać słów. Kobieta natomiast również okazała się małomówna, więc odpowiedziała krótko i zwięźle.
- Wzajemnie.
Tylko tyle mogłam usłyszeć od obu moich towarzyszy. Zarówno oni jak i ja, byliśmy małomówni, co więc miało się dziać, gdy siedzieliśmy razem? Na pewno nie dzieliliśmy swoich przeżyć między sobą. Każdy zapatrzony siedział i z opuszczoną głową.
Elisabeth dorwała jakiś kawałek drewna i nie odzywając się, zaczęła go formować według własnego uznania swoim nożem, który trzymała obok pasa. Zefir wpatrywał się w jeden punkt, intensywnie myśląc, a ja zaczęłam bawić się swoją białą sukienką, plotąc z jej skrawka różne wzorki.
„A teraz swoje umiejętności zaprezentuje Cirilla Riannon na andaluzyjskim ogierze imieniem Kicker!” rozległ się głos. Wzięłam głęboki wdech i podniosłam się, a wzrok Elisabeth i Zefira powędrował za mną. Wyszłam przed namiot, a Kicker już był gotowy do działania. Na mój widok zarżał krótko i podniósł lewe kopyto do góry, energicznie je później opuszczając, a potem podnosząc prawe kopyto i poprawił rytuał. Był to dziwny znak, jednak ogier tak zawsze robił, kiedy wiedział, że jest to dla mnie ważne przeżycie. Było to coś w rodzaju otuchy.
- No to zaczynamy. – powiedziałam do konika łapiąc wodze i ostatni raz głaszcząc go po końskim nosie.
Zastukały podkute kopyta, wchodząc na arenę rozległ się głos wiwatów.

7 września 2015

Od Gabriela - CD. Skye i Elizabeth

Wczesnym rankiem Grange, dowódca naszego oddziału, wezwał mnie za pośrednictwem Davida, który twierdził, że "szef ma dla ciebie ważne zadanie". Cóż, okazało się, że jest tak w istocie, choć niektórzy polemizowaliby co do wagi polecenia. Zostałem po prostu wysłany na targ z długą na łokieć listą rzeczy, których potrzebowali mniej lub bardziej żołnierze, a w szczególności nasz kucharz, a których dostawą nie zajmowało się państwo. Na moje, i moich współtowarzyszy, szczęście kuchcik Lindt był wielkim smakoszem i jadaliśmy lepiej niż inne odziały. Chwilowo jednak nie czułem się zbyt szczęśliwy, przeciskając się przez tłumy mieszczan, rycerzy i chłopów. Każdy pilnował własnego towaru lub świeżo zrobionych zakupów. Kupowano, sprzedawano i wymieniano się. Konie rżały, kury i gęsi w wiklinowych klatkach gdakały, prosięta głośno pochrząkiwały, ale nie tylko zwierzęta zachowywały się głośno. Przekupki krzyczały na całą ulicę, kupcy z dalekich stron donośnie zachwalali jedwabie, atłasy i egzotyczne przyprawy, chłopi kłócili się jakość owczej wełny, a dzieci radośnie śmiały się i bawiły. Tylko to ostatnie było miłe dla moich uszu. No, i może jeszcze rżenie koni... Nie lubiłem tłumów, czułem się w nich przyparty do muru, ściśnięty. Jako kilkulatek miałem nawet kilka napadów paniki, gdy matka zabierała mnie "na miasto". To było już dawno przeminęło, ale niechęć pozostała.
Obładowany workami i sakwami z pożywieniem(w tym ośmioma rodzajami przypraw, których nazw nawet nie potrafiłem powtórzyć z pamięci), rzemieniami, dwoma specjalnymi garnkami do robienia jakiejś zagranicznej potrawy z ryżu, wodą kolońską(podejrzewałem o tą pozycję na liście Grange'a), trzema belami materiału oraz narzędziami, wreszcie wydostałem się z morza ludzi i z ulgą zapuściłem się w mniej uczęszczane uliczki. Rozluźniłem się trochę, wystawiając twarz na promienie słońca i poprawiając paski skórzanej torby wpijającej się w moje ramię. Wszyscy starali się korzystać z ostatnich ciepłych dni jesieni, nim przyjdą zimne wiatry i słota. W pewnym momencie usłyszałem czysty, dziecięcy głosik śpiewający wesołą piosenkę. Poczułem, że zrobiło mi się lżej na duszy, a torby przestały mi tak ciążyć. Jednocześnie przeszył mnie dreszcz. Ostatniej nocy słyszałem tą piosenkę. We śnie. Zaciekawiony, ruszyłem dziarsko do przodu, pragnąc usłyszeć, kto śpiewa.
Nagle prawie wpadłem na dwa kłusujące konie, a na nich dwoje jeźdźców. Płci żeńskiej. Jasnowłosa dziewczyna w lekkiej zbroi z nieprzeniknioną miną i śpiewająca piosenkę dziewczynka - na moje oko nie miała ukończonych nawet dziesięciu lat - o niebieskich włosach i promiennym uśmiechu na okrągłej i sympatycznej twarzyczce. Miałem wrażenie, że starszą dziewczynę widziałem kiedyś na placu treningowym, jak szyła do odległych na sto stóp tarcz z łuku. Młodszej teoretycznie nigdy nie widziałem, choć...
Nie byłem towarzyską osobą, ale w przedziwny sposób miałem pewność, że muszę poznać niezwykłe dziecko, choćby z nią porozmawiać. Poza tym, sen minionej nocy nie dawał mi spokoju.Zdobyłem się więc na odwagę, by powiedzieć do "amazonek":
- Niezwykła z was para. - uśmiechnąłem się. - Co to za piosenka? - tu zwróciłem się niepewnie do dziewczynki. te dziewczyny musiały mnie wziąć za dziwaka. Obcy żołnierz obładowany zakupami nagle zagaduje do obcego dziecka na ulicy.

<Skye? Albo Elizabeth? Wybaczcie wtrącenie, ale zaczęłam pisać, zanim Elizabeth odpowiedziała na poprzednie opowiadanie...>

6 września 2015

Od Melisandre - Quest #1

Lodowaty wiatr rozwiewał moje miedziane włosy, gdy nieznaną ścieżką pędziłam przed siebie. Bose stopy pozostawiały krwawe ślady na śnieżnobiałym puchu. Z każdym krokiem bezlitośnie znaczyły nieskażoną niczym biel szkarłatnymi kwiatami. Moje kościste, blade ciało obleczone było w szarpaną porywami wichru błękitną sukienkę mamy. Tę, którą tak bardzo lubiłam. Wyglądała w niej ślicznie. Pasowała do jej złotych włosów i podkreślała głębię jej fiołkowych oczu. Biegłam najszybciej jak mogłam, nie zważając na palący ból, który atakował moje nogi. Czułam na piersiach straszny ciężar, który odbierał mi oddech, a mimo to nadal miałam siłę by biec dalej. Nie wiedziałam dokąd zmierzam i jaki jest cel tego morderczego biegu, ale czułam, że po prostu tak musi być. Jednostajny odgłos moich bosych stóp rozlegał się po okrytej zimowym płaszczem okolicy.
Nie wiem ile minęło czasu, ale na horyzoncie zamajaczył jakiś kształt. Z każdym krokiem dostrzegałam więcej szczegółów. Na ścieżce leżało coś czarnego. Zatrzymałam się i boleśnie upadłam na kolana, chciwymi haustami kradnąc powietrze. Widocznie to musiał być mój punkt docelowy, ponieważ siła która pchała mnie do biegu nagle ustąpiła.
Celem okazał się koń… A raczej, jego widmo. Zbudowany z czarnej mgły bezwzględnie odznaczał się na tle kłującego swą bladością śniegu. Był ranny, z jego boku sączyła się czarna strużka zakażonej krwi. Przełknęłam ślinę i delikatnie wyciągnęłam dłoń w jego stronę. O dziwo, widmo nie wyraziło jakiegokolwiek sprzeciwu ni nie okazało cienia strachu, nawet nie zastrzygło uszami jak przystało na normalnego przedstawiciela tego gatunku, lecz z wyrazem największego zaufania wtuliło pysk w moją wysuszoną dłoń.
- Hej śliczny. – powiedziałam ze smutnym uśmiechem. – Coś ty za jeden, co? Nie jesteś zwykłym konisiem, nie. Co ci się stało, powiesz mi?
Na wszystkie moje pytania zwierzę zarżało płaczliwie.
- Pozwolisz mi zobaczyć co ci się jest?
Ten koń mnie rozumiał. Czułam to. Przysunęłam się w stronę rozległej rany. Była głęboka, wstrętna i z rodzaju tych, gdzie po godzinach mąk cieszysz się, że umierasz.
- O Boże… - jęknęłam. – Będę się musiała postarać.
Zamknęłam oczy i zmuszając mój umysł do całkowitego skupienia zaczęłam gromadzić magiczną moc. Czułam jak zajmuje każdy zakamarek mojego ciała, jak przepływa każdą żyłką by w końcu wypełnić me dłonie niepohamowaną energią. Położyłam ręce na ranie, czując pod palcami śliską posokę. Tajemnicza siła wydostała się z moich palców i delikatnie otuliła srebrnym pyłem zranione miejsce. Wielka krwawa szrama w niewytłumaczalny sposób zaczęła się zarastać.
Po chwili koń stał o własnych siłach i przyjacielskim gestem zapraszał mnie, abym go dosiadła. Bez wahania wskoczyłam na grzbiet ducha, chwytając się bordowymi od zaschniętej krwi rękoma jego mglistej grzywy. A potem?
Potem pogalopowaliśmy w ciemność.
***
Gwałtownie usiadłam na łóżku, niecierpliwym ruchem ocierając kropelkę potu, która spływała po mojej skroni. Wstałam z łóżka, odsuwając fałdy skotłowanej pościeli. Podeszłam do okna i cichutko usiadłam na szerokim parapecie.
- Pełnia. – rzekłam sama do siebie. – Wtedy zawsze jest najgorzej.
Tak, to prawda… Wtedy koszmary były najgorsze. Bardziej wyraźne, straszniejsze i skutkowały tragicznymi wydarzeniami.
Do tego nie można się było przyzwyczaić. Po ciężkim dniu, każdy marzy aby ukryć się w wygodnej pościeli i zapaść w spokojny sen, prawda? Odsunąć od siebie sprawy dnia codziennego, zapomnieć o kłopotach i choć na chwilę wyrzucić z głowy złe myśli. A co, jeżeli ten sen wcale nie jest spokojny? Jeżeli męczą cię nocne mary, lub sny na jawie? Jeżeli mają one odzwierciedlenie w rzeczywistości, a ty boisz się jaki będzie ich skutek? Jeżeli pod ukrytymi znaczeniami i zagmatwanymi symbolami kryję się codzienność? Nie, wtedy nie chcesz odpłynąć do cudownej krainy marzeń. Nie… Wtedy boisz się zasnąć. Boisz się, bo nie wiesz jaki prezent twoja podświadomość zgotuje tym razem. Nie wiesz, jaka niespodzianka czeka cię po przebudzeniu. Najgorsze jest to, że ty nie chcesz tego wiedzieć, lecz niestety… Nie masz wyjścia.

Przypomniałam sobie mój pierwszy koszmar. Byłam wtedy mała. Śniłam o stadzie wron, które chmarami napadały na ludzi. Krzywdziły ich, a nawet zabijały. Obudziłam się z płaczem. Mama długo musiała mnie uspokajać, abym doszłam do siebie. Ten sen był tak realistyczny… Na następny dzień dostaliśmy wiadomość, że dokładnie taka sama sytuacja jaka była przedstawiona w moim śnie miała miejsce w pobliskiej wsi…
Ale to był tylko jeden z rodzajów snów. Ten był rzeczywisty i miał swoje odwzorowanie w rzeczywistości. Ten dzisiejszy jednak, nie mógłby się ziścić naprawdę… Chyba. Bądź co bądź, prawdopodobnie miał znaczenie symboliczne, więc muszę zająć się poszczególnymi znakami. Zawsze pamiętam swoje sny, więc nigdy nie mam problemu, aby wytłumaczyć znaczenie jego najważniejszych elementów. Hmmm… Krew. Tak, zdecydowanie grała tam dość ważną rolę. Często pojawia się w moich snach. Zbyt często… Znam ten symbol bardzo dobrze, a oznacza on zmartwienie i niepokój o bliską ci osobę.
To chyba nie powinno nikogo dziwić. Codziennie myślę o mojej rodzinie. O czułych oczach matki, które zawsze były przepełnione miłością, silnych dłoniach ojca, który podrzucał mnie do góry jak laleczkę, a co było jedną z naszych najbardziej lubianych zabaw, a także o roześmianych twarzyczkach Sophie, Tomiego i Elli.
Westchnęłam cicho, opierając głowę o zimną, okienną szybę.
- Co tam jeszcze było ciekawego? – mruknęłam.
Ach, no tak. Śnieg… Nie wróży nic dobrego. Zapowiada niemiłe wydarzenia i zmiany. Mam tylko nadzieję, że nie będą one dotyczyć mojego życia.
Bardzo dziwnym elementem była magia. Nie występuje często w moich koszmarach. Najdziwniejsze jest to, że to ja byłam przepełniona tą mocą. Ja…
Zdecydowanie był to dziwny sen. Och! Prawie zapomniałabym wspomnieć o najważniejszym. Widmo konia… Co ono znaczyło…? Nie mogłam sobie przypomnieć. Od czasu, gdy zaczęły dręczyć mnie nocne mary zainteresowałam się ich symboliką. Zapoznanie się z tym tematem było konieczne, dlatego znam bardzo wiele znaków i wróżb.

Przypomniałam sobie! Gwałtownie podniosłam głowę marszcząc brwi. Widmo konia oznaczało tylko jedno… A mianowicie… Śmierć.

Od Anthony'ego - CD. Elizabeth

Elisabeth. Elisabeth. Elisabeth. Śniła mi  się kiedy zasnąłem, a moje ciało zaczęło odpoczywać. Jej złote włosy rozłożone na ramionach, a ona na dworze z altany ogląda jego błazenerskie przyśpiewki. To jednak nie taki typ kobiet. Sądziłem, że nie lubi sukien i woli lekkie zbroje niż strojenie się jak damy. Poniekąd każda kobieta lubi takie ubieranie się, czasami muszą przypomnieć sobie jak to jest być piękną i beztroską nie - chłopczycą. Oczywiście nie w głowie myślenie mi, że taką jest właśnie ona. To sen, dużo spędzonego czasu z Elisabeth go stworzyło. Czułem nocą okalający mnie co jakiś czas chłód, niemniej jednak potem znów zapadałem w mocniejszą drzemkę i robiło się to nieistotne. Nocne marzenia urwały się prędko mimo tego, że nadal tkwiłem w odmętach ciemnych, ale ciepłych ramion snu.
Dopiero nad ranem uchyliłem powieki, moje płomienne oczy rozejrzały się, by pojąć gdzie się znajduję. Pewien czas byłem zdezorientowany, kiedy mózg uświadomił sobie i przypomniał poprzednie zdarzenia. Spojrzawszy na siebie, syknąłem. Nie potrzebowałem blizn na ciele, a po takich obrażeniach jakie udało mi się odnieść, to niemal równało się z cudem. Kobietki nie było w komnacie, za to czułem zapach jakiegoś jedzenia. Oczy zwróciły się w stronę okna, słońce przebijało się przez nie. Śpiew ptaków koił uszy, co teraz robił mój przyjaciel? Tego dnia musiałem już do niego iść, nie rozstawaliśmy się na tyle długo. Nie obwiniałem El Dia Octavo za brak pomocy przy bójce. To tylko koń, a jeśli stałoby się coś i jemu? Nie, tego bym sobie już nie wybaczył. Oni byli nieprzewidywalni i nader niebezpieczni. Plus jest taki, że ucierpiałem tylko ja.
Drzwi komnaty rozwarły się przerywając moje rozmyślenia, do środka weszła Elisabeth z talerzem jajecznicy i kromką chleba. Ten zapach był wspaniały. Dawno nie jadłem takiego śniadania, choć na dworze zdarzało mi się otrzymać wytrawniejsze jedzenie. Podała mi talerz i usiadła na fotelu. Grzecznie podziękowałem i zabrawszy się do jedzenia, nie zważałem na ból niekiedy temu towarzyszący. Podobało mi się takie życie. Kobieta dbająca i gotująca. Mógłbym tu z chęcią zostać, gdybym był takim pasożytem. To jednak nie w moim stylu więc stwierdziłem, że do siebie wrócę dziś lub ewentualnie jutro. Oczywiście nie zacierając kontaktu ze złotowłosą.
- Pani, mieszkasz tu sama? - zapytałem miło po zakończeniu jedzenia.
Uśmiechnąłem się nieco lubieżnie.

Elisabeth?

Od Elen

 - Witaj, kochanie - z ciepłym uśmiechem powitała mnie babcia Smith. Głos miała zaskakująco mocny i dźwięczny, mimo że ludzie szepczą, że dochodzi do setki. Nie wygląda na swoje lata. Twarz pokrywa jej sieć zmarszczek, ale delikatnych, jakby z troską nałożonych i jedynie przydających jej uroku. Siwe włosy zaplata w długi warkocz, sięgający aż do pasa. Porusza się zwinne i choć nigdy nie widziałam jej tańczącej, z pewnością na parkiecie zawstydziłaby nie jedną damę
 - Dlaczego nic nie mówisz? Wejdź, wejdź śmiało.
Wyrwała mnie z zamyślenia i lekko wciągnęła do domu, po czym dokładnie zamknęła drzwi na dwa spusty.
 - Chciałabym zasięgnąć Twojej rady - wyjaśniłam cel swojego przybycia, gdy szłam za nią do salonu - znalazłam pewną roślinę, z którą się jeszcze do tej pory nie spotkałam.
Staruszka kiwnęła tylko głową i gestem wskazała kanapę. Mebel stęknął cicho gdy na nim usiadłam, jedna sprężyna wbijała mi się w lewy pośladek. Jak cały dom siedzenie było stare, lecz czyste. Kiedyś musiał być zamieszkany przez zamożną rodzinę, lecz teraz można się było tego domyślić tylko po resztkach złoceń na ramach sczerniałych obrazów, lub przeżartych przez mole zasłonach, wykonanych z najlepszego, teraz zniszczonego, materiału.
 - Dawno się w to nie bawiłam, lecz pokaż mi swoje znalezisko - zachęciła mnie, siadając na fotelu obok i zakładając nogę na nogę, szeleszcząc przy tym sięgającą kostek burą spódnicą.
Zdjęłam plecak z ramienia i zanurkowałam w niego ręką w poszukiwaniu szklanego słoika. Odnalezienie go nie było łatwe. Mimo że doszyłam wewnątrz mojego plecaka masę kieszonek i przegródek i tak niezliczona ilość przedmiotów, bez których nie mogłam się ruszyć z domu, pałętała się po nim luzem. W końcu znalazłam to co szukałam. Z ulgą stwierdziłam, że grzyb się nie zmieniał - niektóre wredne skórczybyki potrafiły sczernieć, rozpaść się, lub całkowicie przeobrazić.
Staruszka pewnym chwytem wzięła słoik do swojej wydawałoby się wątłej ręki.
 - Ciekawe… - mruczała cicho pod nosem - Bardzo ciekawe…
 - Wybacz, że jest w takim stanie, ale w nocy zrzuciłam go z szafki - znowu zaczęłam się wiercić, wzbudzając głośny jęk sprężyn - oszczędź mi proszę tyrady, już dość się nacierpiałam w nocy.
Pani Smith zacisnęła palce na szklanym słoiku.
 - Koszmary? - zapytała, wpatrzona w niewidoczny punkt na ścianie.
Przytaknęłam.
 - Opowiedz - zażądała, wlepiając we mnie swoje przymglone brązowe oczy.
Poczułam się nieswojo, pod jej stalowym spojrzeniem. Jej zazwyczaj łagodne rysy nabrały ostrości, a całe ciało było w jakimś dziwnym napięciu. Jeszcze dotkliwiej poczułam, jak niewygodna jest ta kanapa. Podniosłam się i założyłam plecak na ramiona.
 - Ojciec na mnie czeka - rzuciłam pierwsze, co nawinęło mi się na język - muszę już iść.
Nic nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok i w patrzyła się w grzyba. Straciłam nadzieję na odzyskanie go. Zazwyczaj ta kobieta była uosobieniem spokoju i ciepła. Wszyscy wołali na nią Babcia Smith, i mimo biedy, w jakiej żyła, zawsze chętnie pomagała innym. Lecz teraz, wydała mi się zimna, odległa. I wbrew wszelkiej logice, wzbudzała we mnie lęk. Ten dom, uroczy przytulny dom, wydał mi się ciasny i duszny. Szybko ruszyłam w stronę wyjścia.
Nie usłyszałam, jak wstawała i szła za mną korytarzem, lecz gdy wreszcie udało mi się po długiej szamotaninie otworzyć zamki, poczułam jej uścisk, niczym szpony, na ramieniu.
 - To purchawka - wychrypiała, a jej szeroko otwarte oczy nadawały jej wyraz szaleństwa –to była zwyczajna purchawka.
Uwolniłam się z jej uścisku i niemalże wyskoczyłam na ulicę. Nie powstrzymywałam nóg, pozwoliłam, żeby mnie zaniosły biegiem na plac targowy, gdzie mój ojciec pewnie kończy się sprzedawać skóry i mięsa.

Jedno jest pewne, długo moja noga nie postanie w tym domu.

Od Elisabeth - CD. Skye

Szłam szybko ulicą jednego z miast Królestwa Aire'a zaprzątnięta własnymi myślami, gdy nagle stanęłam twarzą w twarz z jakąś dziewczynką. Odsunęłam się parę kroków i spojrzałam na nią. Wyglądała na jakieś 8-9 lat, miała niebieskie (?) włosy, a wręku trzymała jakiegoś kucyka.
-Radzę ci zejść z tej ławki ZANIM ktoś ze straży się zorientuje, że na niej stoisz - mruknęłam, a Crystal, jakby na potwierdzenie moich słów, parsknęła i zarzuciła grzywą. Już miałam wyminąć dzieciaka, gdy ta złapała mnie za rękę.
-Kim jesteś? I skąd pochodzisz, bo widzę, że nie z Królestwa Aire'a? - spytała lekko pociągnęła za mój płaszcz. Przewróciłam oczami - dlaczego te dzieci muszą być takie wścibskie.
-Nazywam się Elisabeth i pochodzę z Królestwa Tierra'y - powiedziałam szybko i wyrwałam jej z rąk mój płaszcz. Podeszłam do Crystal, poklepałam klacz po pysku i wsiadłam na nią. Wtedy zauważyłam, że klacz wpatruje się w coś jak urzeczona. W coś, co znajdowało się za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam kolorowego konia - prawdopodobnie należał do dziewczynki.
- A jak ciebie zwą? - spytałam na odchodnym.
-Jestem Skye - powiedziała i również wsiadła na rumaka. - Mogę się z tobą przejechać?
Pokiwałam głową i popędziłam Crystal do kłusu.

Skye? Gdzie pojedziemy?

Od Williama - CD. Kiary

Coraz zimniejszy powiew smyrał moją twarz ,włosy towarzyszki niczym chorągiew tańczyły na wietrze.Słońce otulone sinymi chmurami zapowiadało ulewę ,a przygasające ognisko dawało znak ,że pora się zbierać.
Kiedy to wbijałem wzrok w żarzące się ognisko do mych uszu dobiegł delikatny i kobiecy głos:
- Jak ty w ogóle masz na prawdę, na imię?
Zapytała dziewczyna przełykając ślinę.Widać było ,że żałowała tego pytania.
Lekko przymknąłem powieki wyobrażając jak znużoną snem dziewczynę ,wrzucam do krętej rzeki.Otworzyłem oczy uśmiechając się delikatnie pod nosem ,po czym zaripostowałem.
-Ciekawość to pierwszy stopień do piekła ,prawda Kiaro?
Chwilowo nastała cisza.Bez problemu można było usłyszeć grzmiące w oddali chmury burzowe.Ciekawe kiedy strażnicy nas złapią?
-Zbieram się.
Mruknąłem do dziewczyny.Mina pokerowego gracza nie pokazywała żadnych uczuć.Tylko wytrwałość.Ściągnąłem siwą marynarkę wiszącą na gałęzi wzniosłego klonu.Dziewczyna zrobiła to samo podążając za mną ,jak dziecko za matką.
-Aa ,ty nie idziesz w stronę Aire?
Zapytała dziewczyna podbiegając.
-To tam najprędzej będą mnie szukać.
Mruknąłem.
Kiara pokiwała delikatnie głową na znak ,że zgadza się z moją wypowiedzią.
-A ,ty nie powinnaś kierować się w inną stronę?-Bąknąłem z nieukrywaną irytacją.-Uczepiłaś się mnie jak rzep psiego ogona.

<Kiaro?>

Victoria Anderson zotaje wyrzucona


Z przykrością informujemy, że Victoria zostaje wyrzucona.
Powód: niepisanie opowiadań.