Strony

Mieszkańcy

29 sierpnia 2015

Od Ikaleta - CD. Anny, Quest #4

Zakląłem w myślach. Ze wszystkich tematów księżniczka musiała wybrać akurat ten. Miałem nadzieje, że nie umie czytać w myślach, bo inaczej byłoby ze mną źle. Postanowiłem trochę zmienić moją historię życia.
- Czuje się trochę jak na jakimś spotkaniu zapoznawczym, ale dobrze. Jestem Ikalet Enamel. To pewnie wiesz. Mieszkam we wsi zwanej Samani, całkiem niedaleko twojego zamku.
- Wiem gdzie to jest - powiedziała, uśmiechając się dumnie. Odpowiedziałem uśmiechem.
- Jestem lekarze w wiosce. Niekiedy też jeżdżę pomagać w szpitalu w pobliskim mieście.
- Masz rodzinę? - zapytała przenikliwie patrząc na mnie.
- Nie... Nie mam - powiedziałem zgodnie z prawdą. - I... Wiem, że ty też nie.
- Prawda - posmutniała. Ugryzłem się w język. Wkurzyłem się na siebie, że to dodałem. Chociaż w sumie dziwne, że poruszyła ten temat.
- Nie smuć się - powiedziałem cicho. Miałem nadzieje, że tego nie usłyszała. Ale usłyszała. Spojrzała na mnie podejrzanie, lecz po chwili znów się uśmiechnęła.
Słońce zawisało nad horyzontem, otoczone barwną plątaniną chmur. Zmierzchało. Konie były już zdecydowanie zmęczone. Jascier ledwo ruszał nogami, a głowę zwieszał tak nisko, że musiałem mu popuścić wodze. Nagle Anna, jakby czytając mi w myślach, zarządziła:
- Przy najbliższej gospodzie robimy przerwę!
Usłyszałem jak kilka osób popuszcza powietrze z ulgą. Na nasze szczęście i szczęście naszych zmęczonych od jazdy zadków, na horyzoncie widać było dachy domostw. Do przejechania został nam właściwie tylko jeden pagórek. Nie spiesząc się  wolno wdrapaliśmy się na niego.
Miasteczko było niewielkie. Na nasze szczęście nie spotkaliśmy wiele gapiów, bo większość poszła spać. Oczywiście ci, którzy zostali nie odstępowali księżniczki na krok. Właściciel gospody, do której się udaliśmy o mało nie popuścił w spodnie na widok władczyni w swoim lokalu. Zaproponował jej najlepszy apartament, jaki miał i to za darmo. Księżniczka odmówiła darowizny i zapłaciła, zamawiając przy okazji coś do jedzenia dla mnie i gwardii. Sama niewiele zjadła.
Po wieczerzy udaliśmy sie po pokoi. Anna zajmowała całe piętro, ja zadowoliłem się małym pokojem na parterze. Rycerstwo spało na drugim piętrze.
Szybko położyłem się spać i szybko zasnąłem.
Śnił mi się sen. Nie, nie sen. Koszmar. I to tak prawdziwy, że nie zdziwiłbym sie gdyby tak naprawdę się stało.
Moj ojciec, Jassamel, wszedł do wielkiej komnaty. Były w niej drogocenne, pięknie rzeźbione meble. Wszystkie powywracane. Oddział ojca wpadł do pokoju, rozwalając wszystko. Jeden z rycerzy otworzył szafę i wytargał z niej króla i królową Armonii. Zaśmiał się okropnie. Chciałem krzyknąć, zeby przestał. Ale nie mogłem. Byłem tylko widzem tego zdarzenia. Parę królewską spętano. Mój ojciec wziął do ręki miecz. Władców pięknego królestwa zmuszono do upadnięcia na kolana. Siłą, kopiàc ich w tył kolan. Świsnęło ostrze. Krew polała się na zaśmieconą podłogę. Ojciec uśmiechnął się gorzko. Rodzice Anny upadli na ziemię z przeciętymi tętnicami szyjnymi.
Obudziłem się. O mało nie wrzasnąłem. Usiadłem na łóżku. Nagle miałem wielką chęć padnięcia Annie do stop i błaganie o wybaczenie za mojego ojca.
Ale nie zrobiłem tego. Kto wie czy nie skończyłbym jak rodzice Anny ze snu. Zamiast tego po cichu wykradłem się z gospody. Potrzebowałem świeżego powietrza. Cicho przeszedłem przez korytarzyk i wydostałem się na zewnątrz. Zobaczyłem nasze konie pasące się na pastwisku. Piękna biała klacz Anny pasła się niedaleko mojego Jasciera, który w spokoju żuł trawę. Część koni spała.
Postanowiłem się przejść do pobliskiego lasu. Nie wziąłem latarni. Było jasno, bo była pełnia. Teoretycznie powinienem bać się wilkołaków, ale one rzadko występowały w przymiejskich lasach. Poza tym moje myśli zaprzątało teraz coś innego.
Podążałem leśną ścieżką, najwyraźniej dość uczęszczaną. Światło księżyca rzucało srebrny blask na korony drzew. Wcale nie było mrocznie. Powiedziałbym raczej, że tajemniczo i na swój sposób nastrojowo. W takie miejsce jak to przychodzą nocą pary, żeby się kochać. Miałem nadzieje, że nie odkryje takowej w krzakach.
Kłamstwo ma krótkie nogi. Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Ktoś kiedyś w końcu odkryje moje pochodzenie. Miałem 3 wyjścia. Pierwsze – dalej kłamać i czekać na śmierć, drugie – uciekać (a uciekać nie chciałem) oraz trzecie – powiedzieć o wszystkim Annie i błagać i wybaczenie. Trzecia opcja wydała się najbardziej odpowiednia. Lecz i najtrudniejsza. Jak mam powiedzieć tak wspaniałej kobiecie, że jestem synem mordercy jej rodziców? Wydawało mi się to zbrodnią. Złamałbym jej serce, a ona za karę zabiłaby mnie całego. Opracowałem więc plan. Postanowiłem się z nią bardziej zaprzyjaźnić, co wcale nie powinno być trudne, bo Anna była wprost uroczą osobą, a potem, gdy będę mieć pewność, że mnie nie zabije – opowiem jej prawdę o sobie. Ten plan wydawał się dobry, aczkolwiek trudny. Bowiem...
Moje rozmyślanie przerwał ruch krzaków. Ciche, ledwo słyszalne poruszenie gałęziami. Zatrzymałem się i zwolniłem oddech. Może niepotrzebnie. To mogłaby sarna, dzik czy inne dzikie zwierzę. Ale nie było.
- Ciszej, Itachi, ktoś może tu być - odezwał sie ktoś grubym głosem.
- Zamknij się, Terranowa, kto łaziłby po lesie o 4 w nocy? - odpowiedział inny głos, zapewne tego Itachiego.
"4 w nocy. Niezła pora na spacer, Ikalet" - stwierdziłem w myślach. Dalej stałem nieruchomo, oparty o drzewo. Postanowiłem posłuchać co ci dwaj robią w lesie o 4 w nocy.
- Przestańcie chrzanić, wieśniaki. Kłótnie nam są niepotrzebne w tej chwili - odezwał się jeszcze inny głos. Bardziej złowrogi. Z dwóch potencjalnych napastników zrobiło się trzech. Niedobrze.
- Plan jest jasny - odparł ten od "wieśniaków".
- Tak - powiedzieli jednogłośnie Itachi i Terranova.
- Księżniczka śpi w ten gospodzie... Jak ona się nazywała... Pod króliczą łapą. Tak. To ta obok lasu. Byłem tam kiedyś. Zapewne śpi na najwyższym piętrze. Teraz - plan jest taki: ja ogłuszał strażnika, który będzie czekał przed drzwiami. Terranova swoim gazem usypia resztę, jeśli jakiś spotka, a potem księżniczkę. Ikalet czeka na zewnątrz z końmi. Wszystko jasne?
Nie odpowiedzieli, kiwnęli pewnie głowami. O nie, pomyślałem, chcą porwać Annę. Przyznam się, że zacząłem panikować. Jeśli uśpią strażników, zostanę sam. Nie sądzę, żebym dał radę w pojedynku 1 na 3.
 Chwyciłem się więc w garść, nie pora na panikę. Trzeba uratować Annę. Trzeba podejść tych złoczyńców sposobem. Ale na razie, czekać na ich ruch.
- A potem, huhu, weźmiemy za księżniczkę okup - powiedział chyba Itachi.
- I, huhu, zabawimy się z nią trochę - dodał Terranova. "Z moją szpadą się zabawicie, padalce jedne" - pomyślałem.
- Pamiętajcie, akcja ma być cicha i szybka. Nie obudźcie właściciela tej obory.
- Rozumiemy, Reppodo. Na koń więc! - krzyknął po cichu Ikalet.
Wsiedli na konie i odjechali. Odczekałem chwilę. Nie miałem czasu na planowanie jak ich powstrzymać. Postanowiłem iść na żywioł. Krew szumiała mi w uszach. Ruszyłem biegiem do gospody. Starałem się nie dyszeć, kto wie gdzie byli teraz porywacze.
Dobiegłem do budynku. Nogi mnie bolały, a w gardle zaschło. Zobaczyłem, że porywaczy jeszcze nie ma. Miałem wielką nadzieję, że nie usłyszeli mojego biegu. Nie czekając na nich, poszedłem do stajni i wyprowadziłem Jasciera. Biegnąc ułożyłem taki wstępny plan, który mam nadzieje, powinien zadziałać. Ustawiłem swojego konia tak, by nadjeżdżający z lasu mnie nie widzieli. Miałem pod ręką tylko szablę i lekarstwo na przeziębienie. Bardzo dymiące i śmierdzące lekarstwo.
Czekałem w ukryciu parę chwil. Zastanawiałem się, czy aby złodziejaszki nie usłyszeli mnie biegnącego i nie rozważyli opcji zaprzepaszczenia planu, ale po chwili usłyszałem odgłos kopyt uderzających o ziemie. Jechali stępem. Dlatego ich przegoniłem. A jechali stępem zapewne dlatego, by nie wywoływać hałasu.
Wyszli z lasu. W świetle księżyca zobaczyłem ich twarze. Dolne części twarzy mieli ukryte za maską. Dwoje miało czarne włosy, ale trzeci miał białe, jak skrawki papieru. Szli w rzędzie. Cicho, pilnując, by konie nie przyspieszały. Doszli do gospody. Byłem za rogiem. Słyszałem jak oddychają powoli.
Wyjrzałem jednym okiem zza ściany. Zsiedli z koni. Białowłosy, Itachi wziął uzdy i oparł się o ścianę. Reszta poszła do środka. Usłyszałem kroki na drewnianej podłodze. Potem cisza.
Po chwili zeszli na dół. Reppodo trzymał Annę na rękach. Leżała taka bezwiedna. Jej biała suknia lekko powiewała w zimnym powietrzu nocy. Głowę miała odchyloną do tyłu, a wargi lekko otwarte. Wyglądała na martwą. Serce podeszło mi do gardła. Jeśli coś jej zrobili, to obiecałem sobie, że pociacham je na kawałki.
- Ej, Terrabiva. Ona żyje? - zapytał Itachi.
- Żyje, glizdojadzie. Gaz, który potrafię wytworzyć nie zabija. Tylko usypia. A szkoda, bo bym cię nim kiedyś potraktował.
- Uważaj, żebym ja ciebie czymś nie potraktował! - charknął białowłosy.
- Cicha obaj - wyszeptał Reppodo. - Zaraz wszystkich obudzicie. Już, wsiadać na te szkapy!
Posłusznie siedli. A ja razem z nimi.
- Co to było? - zapytał Terranova.
- Twoje była - zaśmiał się Itachi.
- Sam jesteś twoja była - odpowiedział na żart ten drugi.
- Zaraz was wyzabijam, jeśli się nie zamkniecie! Z kopyta, pędzić galopem.
Jak powiedział, tak ruszyli. Wcześniej Reppodo zapakował grubemu Terranovie księżniczkę na konia. Poczekałem chwilę. Gdybym ruszył zaraz po nich niechybnie by mnie usłyszeli. A tego bym nie chciał.
Ruszyłem po jakiejś minucie. Od razu popędziłem Jasciera do galopu. Plan był taki - jeśli mi się poszczęści zatrzymają się w pewnym momencie, choćby do kłusa. A wtedy rzucę pomiędzy nich butelkę z lekarstwem i w dymie podetnę ich trochę i odbiorę księżniczkę Annę. Jeśli mi się nie poszczęści, będę jechał za nimi do skutku.
Jechali galopem jakieś 15 minut. Pędziłem za nimi, w bezpiecznej odległości. Słońce już powoli zaczęło wynurzać się zza horyzontu. Mój kamuflaż słabł. Jeśli nie dam rady przed wschodem, plan sie nie powiedzie. Miałem tego świadomość.
Miałem też nadzieje, że rycerze gwardii, lub chociaż właściciel gospody się obudzą i zobaczą, że księżniczki nie ma. A nie sądzę, żeby pomyśleli, że księżniczka poszła na spacerek po okolicy.
- Zwolnijmy, błagam - krzyknął grubas. - Ta książęca mość jest strasznie niewygodna.
- Ech, ty to masz wymagania - jęknął Roppodo, ale zatrzymał się. "Tak!" - krzyknąłem w myśli z radości. Jechali kłusem.
- Świta już - powiedział Itachi.
- I tak nas nie znajdą, jesteśmy za daleko.
Zwolnili jeszcze bardziej. Jechali teraz stępem. Anna kołysała się lekko w siodle grubasa. Czekałem na odpowiedni moment, by zaatakować.
Terranova pogłaskał Annę po głowie, obleśną grubą łapą.
- Piękna jest. Plotki nie kłamią - stwierdził. -  Poczekajcie tylko, jak tylko się obudzi, to...
- Ty lepiej nie kombinuj, Terra - odparł Itachi. - Ma być w nienaruszonym stanie. Zresztą, ja też chce się z nią trochę zabawić.
Tego już było dla mnie za wiele. Uznałem, że ten moment jest właściwy. Podjechałem najbliżej, jak tylko mogłem. Słyszałem skrzypienie ich siodeł. Wziąłem głęboki wdech i rzuciłem lekarstwo. Nie zauważyli niczego, dopóki nie usłyszeli brzęku rozbijane szkła flaszki. Tak jak się spodziewałem. Wywar zaczął okropnie dymić na zielono. Po chwili powstała ogromna chmura, która zakryła troje przestępców.
- Co się dzieje? - krzyknął któryś.
- Itachi to ty? To kolejny głupi żart?
- O co chodzi?
Nie wahałem się. Ruszyłem z impetem między nich. Sam oczywiści też nic nie widziałem. Wszystko zasłaniała śmierdząca, zielona mgła lekarstwa. Ciąłem szablą wysoko, tak, by przez przypadek nie drasnąć Anny. Dym się lekko rozrzedził. Dobrze, że miałem niezły wzrok. Pierwszy nawinął się szef tej bandy, ten cholerny Reppodo. Nie chciałem zabijać, więc drasnąłem go w ramię. Wrzasnął i odjechał galopem w prawą stronę. Poczułem ból w boku, ale nie przejąłem się tym. Adrenalina pulsowała mi w żyłach. Potem białowłosy. Walnąłem go w głowę. Nieprzytomny zwalił się na szyję konia. Wierzchowiec wierzgnął i poleciał do przodu. Został Terranova z księżniczką. Tu musiałem być ostrożny. Wykonałem szybki ruch i drasnąłem mu nogę. Zawył z bólu. Walnąłem go z łokcia w brzuch. Jascier zawirował wokół kasztanka zbrodniarza. Terranova próbował mnie uderzyć pięścią. Zrobiłem unik. W zamian walnąłem go z całej siły jak tylko mogłem w podbródek. Gałki oczne poleciały mu do góry i zwalił się do tyłu. Koń został bez jeźdźca. Chwyciłem mocno Annę i przeniosłem na Jasciera. Walnąłem mojego towarzysza piętą i ruszyliśmy szybkim galopem w drogę powrotną. Usłyszałem za sobą krzyki i wołania trójcy porywaczy. Nie przejąłem się tym.
Jechałem cwałem, mijając drzewa w zawrotnym tempie. Z oczy leciały mi zły. Z prędkości i bólu. Bok zaczął dawać o sobie znać. Przyciskałem Annę, nadal śpiącą do piersi i starałem się utrzymać ją na koniu, sam ledwo siedząc w siodle. Pochyliłem się do szyi Jasciera, żeby trochę ułatwić sobie jazdę.
W końcu wyjechałem z lasu. Na wyjściu czekali rycerze Anny z złotych zbrojach.
- Tam jest! - krzyknął któryś z nich.
Wstrzymałem konia. Mocno trzymając się grzywy konia, przeszedłem do stępa. Jeden z rycerzy zatarasował mi drogę.
- Tu jesteś, panie Ikalet, szumowino od stu boleści! - wrzasnął.
- Porwał księżniczkę i nie wiadomo co zrobił.
- Szybko, pojmijcie go.
Słyszałem ich jak przez mgłę. Zaczęło mi się ćmić przed oczami z bólu. Jeden z rycerzy już brał się do ściągania mnie brutalnie z konia, gdy...
- Stop! - krzyknęła swoim lekkim głosem, jeszcze zaspanym, Anna. - To nie on! To... Tamta trójka...
Rycerz pomógł jej zsiąść z konia. Sam zszedł również i przytrzymał jeszcze słabą Annę.
- To nie Ikalet. W nocy do mojego pokoju weszli jacyś porywacze. Chciałam was zawołać, ale zamknęli mi usta i uśpili za pomocą jakiegoś dymu. Potem ocknęłam się dopiero tutaj - mówiła powoli, odzyskiwała siły. - Pan Ikalet jakoś ich usłyszał i ruszył mi na pomoc. Ocknęłam się dopiero tutaj. Prawda Ik... Panie Ikalet.
- T... Tak - powiedziałem.
- Jest ranny!
- Anno... - szepnąłem.
Przed oczami zrobiło mi się szaro. Zemdlałem.
**
Ocknąłem się w pokoju w gospodzie. Miałem zabandażowany bok. Strasznie mnie bolał. Głowa też. Czułem zapach. Zapach róż.
- Będzie żył? - zapytał ktoś.
- Będzie, księżniczko, nie martw się. Stracił dużo krwi, ale będzie żył.
- Całe szczęście. Kapitanie, poślijcie po powóz dla doktora Ikaleta. Zaw...
Nie usłyszałem reszty. Zemdlałem ponownie.
***
Obudziłem się. Ciche kołatanie kół o ziemie pomogło mi wstać. Przetarłem ręką oczy. Chciałem się podnieść, ale nie miałem siły. Jęknąłem zamiast tego. Rozglądnąłem się.
Jechałem na powozie. Z przodu siedział jeden z gwardzistów. Z tyłu przymocowano Jasciera i jeszcze jednego konia. Z boków szli rycerze.
Gwardzista-woźnica krzyknął:
- Wasza wysokość! Obudził się!
Usłyszałem rytmiczny odgłos kopyt, a zaraz po tym.
- Ikalet?
Ponownie otworzyłem oczy.
- Gdzie jesteśmy? - zdołałem zapytać, ponownie próbując się podnieść.
- Jedziemy z powrotem. Nie, nie wstawaj. Odpoczywaj. Nie mogliśmy czekać, aż wyzdrowieje ci bok, więc załatwiłam ci powóz.
- Aha. Dziękuję.
- Postaraj się znowu nie zemdleć.
- Postaram - zakasłałem. -  To dziwne leczyć lekarze.
- Trochę. Ale medyk z tamtej wioski jakoś specjalnie się tym nie przejął.
Nie odpowiedziałem. Zbyt mnie bolało. Ból powoli przenosił się na inne części ciała.
- Ikalet...
- Tak? - jednak dałem rady coś z siebie wydobyć, oprócz jęków.
- Chciałabym ci podziękować za ratunek.
- Nie ma za co.
- Jest za co. Ta trójka już dawno by mnie wychędożyła, gdyby nie ty.
- Fakt.
- Musisz mi opowiedzieć o całym zdarzeniu, wiesz? I policji.
- Wiem.
- Dobrze się czujesz?
- Nie.
Kiwnęła głową i zamilkła.
- Ale mów do mnie. Wtedy zapominam o bólu.
Spojrzała na mnie zdziwiona swoimi niebieskimi oczami, ale zgodnie z moim życzeniem mówiła dalej.
- Wiesz... Zastanawiałam się, jak ci to wynagrodzić. I w sumie... - spojrzała na mnie. - Główny lekarz szuka zastępcy... Pomyślałam więc, że ty mógłbyś nim zostać.
Uśmiechnęła się promiennie. Już po samym słowie "główny" zacząłem czuć się lepiej. Główny medyk. Lekarz nad wszystkimi lekarzami w królestwie. Podobno ma swoją komnatę w zamku. Zajmuje się władcami i grodem. I...
- Chciałbyś przyjąć tę posadę.
- Oczywiście - krzyknąłem wesoło (na tyle, na ile pozwoliły mi siły).

Aniu? C:

Od Skye

Był bardzo późny wieczór, a właściwe to już noc. Gdzieniegdzie paliły się światła w oknach, a ulice oświetlały lampy naftowe. Razem z Edwardem i Skylight'em wymknęliśmy się z domku i poszliśmy do zagajnika za miasteczkiem. Tam było mnóstwo drzew... małych i dużych, a kiedy poszło się nieco dalej można było dotrzeć do strumyka, nad którym była drewniana huśtawka. Trochę stara i zaniedbana, ale było to ulubione miejsce gwiezdnych duchów. Tam najczęściej bawiliśmy się w chowanego. Droga była niedługa, ale już po paru minutkach miasteczko było bardzo słabo widoczne, jednak już na skraju lasu czekała na nas grupka duszków. Świeciło od każdego z nich jasne niebieskie światło. Niektóre już nas wyczekiwały, a inne ganiały się nawzajem dla zabicia czasu. Skylight również oświetlał nam drogę. Jego skóra przybrała kolor turkusu. Słyszałam wesołe chichoty moich przyjaciół, którzy już nie mogli doczekać się nadchodzącego spotkania. Pomachałam do nich radośnie, a oni wszyscy radośnie mi odmachali. Skylight przyspieszył kroku i zaraz zniknęliśmy w zagajniku. Duszki latały wokół nas. Zawsze miały tyle energii, że nawet ja nie miałam z nimi szans w starciu. Przez lasek prowadziła wąska ścieżka, ale za jakiś czas musieliśmy z niej zboczyć, by dotrzeć do naszego ulubionego miejsca. Przez całą drogę rozmawiałam z duchami, które jak zwykle miały tak wiele tematów do rozmowy. Cały las żył naszymi radosnymi głosami. W końcu dotarliśmy na miejsce. Jak zwykle to ja chciałam szukać pierwsza. Zeskoczyłam z grzbietu starszego braciszka i podeszłam do drzewa. Zaczęłam liczyć:
-Jeden... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... siedem... osiem... dziewięć... dziesięć! Gotowi czy nie... szukam! - otwarłam oczy i zaczęłam wypatrywać postaci w leśnych ciemnościach. Nagle usłyszałam jakiś trzask. Odwróciłam się gwałtownie za siebie i byłam pewna, że to jeden z nieuważnych duchów nadepnął na gałązkę. Uśmiechnęłam się i energicznie podeszłam do drzewa, z którego doszedł dźwięk, ale nikogo nie zauważyłam Posmutniałam na chwilę, ale potem ponownie nabrałam chęci do szukania. Już miałam odchodzić kiedy nagle trzask stał się głośniejszy, a korona drzewa zaczęła się poruszać. Usłyszałam ciche pomruki i wtedy jedna z gałęzi drzewa oberwała się pod czyimś ciężarem. Owa osoba krzyknęła głośno i upadła na trawę z cichym jękiem. Nie zastanawiając się długo podbiegłam do owej osoby...

<Nathaniel?>

Skyelline Elric

Imię: Skyelline,
częściej używa Skye
Nazwisko: Elric (nie posiada własnego nazwiska, ale przywłaszczyła sobie godność sławnego alchemika - Edwarda Elrica)
Płeć: Kobieta, a raczej dziewczynka. Nie powinno być wątpliwości. 
Królestwo: Aire'a

Od Margles C.D. Zefira

- Przestań! - krzyknęłam do mężczyzny siedzącego obok mnie. Gdy widziałam, jak Zefir, czy jak mu tam było, zgina się wpół i krzyczy, wiedziałam, że muszę zareagować. Nieznajomy uśmiechnął się triumfalnie, widząc w moich oczach strach. Od kilku dni tylko to w nich było. Strach.
- Obiecałeś, że nic mu nie będzie - rzekłam łagodniej. Z takimi typami, trzeba było obchodzić się jak z jajkiem. Jeden niewłaściwy ruch i mogło się rozbić. Ciężko byłoby je posklejać.
- Za to ty obiecałaś, że nam pomożesz - powiedział, a szelmowski uśmiech nie znikał z jego twarzy. Był odrażający. Skinął ręką do swoich towarzyszy, a ci z posłuszeństwem wykonali rozkaz. Porozumiewali się bez słów, tak jakby ustalili każdy swój ruch wcześniej. Skąd to wszystko wiedzieli? Byliśmy aż tak przewidywalni? Unieśli zakrwawione ciało i pociągnęli w ciemności. Na posadzce pozostała czerwona maź. Takiej ilości krwi nie widziałam jeszcze nigdy.
- No dobrze. Spróbujmy raz jeszcze - powtórzył. Był pewny siebie. Kiedyś go to zgubi. Nigdy nie wiesz, co przyniesie los.
- Oddaj to, co nie należy do ciebie - zwróciłam się ku chłopakowi. Stał niedaleko nas, tak jak Zefir, ręce i nogi miał związane grubym sznurem, nie miał szans na ucieczkę. Było mi go tak szkoda. Tak jak wcześniej, moje słowa nie podziałały.
- Margles, Margles, Margles... - mężczyzna pokręcił głową z niezadowoleniem - Jeszcze chwila, a uwierzę, że zależy ci na śmierci tej kanalii - zaśmiał się. Popatrzyłam niewyraźnie przed siebie. W pomieszczeniu było cicho. Czułam się taka samotna. Znów poczułam się jak wtedy, w jaskini, gdy musiałam wybierać, między uratowaniem człowieka, lub zostawieniu go na pastwę losu. Znów ja musiałam podejmować decyzję, o czyjejś śmierci lub życiu. Czy ja, do cholery, byłam Bogiem? Miałam dość. W takiej sytuacji łatwo było o postradanie zmysłów. Przyłożyłam rękę do czoła. Czułam, jak pot leje się ze mnie strumieniami. To było okropne.
- Posłuchaj mnie uważnie - zaczął ponownie, a jego ręce poczęły zataczać dziwne kręgi w powietrzu - Jeśli nam pomożesz, możesz wiele zyskać. W końcu, nie oszukujmy się, za pensję sprzątaczki niewiele się w życiu dorobisz - zakpił - Jednakże... - kontynuował, a wokół mnie pojawiły się nagle dziwne obrazy. Widziałam piękny, drewniany dom z ogródkiem. W otwartych okiennicach, powiewały błękitne firanki, a w ogrodzie rosły dojrzałe jabłonie, obfitujące w dorodne owoce. Wokół unosił sie zapach pysznej szarlotki. Brązowe drzwi uchyliły się lekko, ale nie skrzypiały. Ze środka wyszły jakieś trzy postacie. Gdy ujrzałam ich twarze, srebrna łza potoczyła się po moim policzku. To byli oni. Inaczej ich sobie wyobrażałam, ale i tak byli idealni. Trzymali się za ręce i wołali w moją stronę. Mama, tata... Wyciągnęłam dłoń w ich stronę i wtedy... wszystko się skończyło. Szybkim ruchem starłam łzę, co nie uszło uwadze mężczyzny.
- Damy ci wszystko czego zapragniesz - powiedział powoli. Wiedziałam, że to złe, ale... Chciałam z nimi przynajmniej porozmawiać. Zapytać, gdzie byli przez ten czas, dlaczego mnie porzucili? Wiedziałam, że to nie możliwe.
- Nie potrzebuję tego - odparłam twardym głosem. Starałam się brzmieć dorośle. Nie chciałam by ktoś traktował mnie jak dziecko.
- Chcę czego innego. Zaprowadź mnie do niego - rozkazałam. Parsknął śmiechem. Wyczuł moją niepewność.
- Po co? Żebyś po raz kolejny pozwoliła mu uciec? Nie ma mowy.
Zamyśliłam się. Co dalej? Co miałam robić? Czułam się bezsilna. Nawet dobrze nie znałam swojej mocy. Nie wiedziałam jak działała.
- Lisie, oddaj to co do ciebie nie należy - powtórzyłam. Po mimo drżenia głosu, zrobiłam to dokładniej, precyzyjniej. Chłopak starał się opierać, ale było to na nic. Byłam ciekawa, co tez takiego ważnego miał przy sobie. Jego usta rozchyliły się i wypluł z nich... klucz. Klucz? Cała ta sytuacja była spowodowana... małym kluczem? Byłam zdezorientowana. Po co im stary, bezwartościowy klucz? I co ze mną zrobią, gdy nie jestem im już potrzebna? Nie wiedziałam, czy dobrze zrobiłam.
- Świetnie Margles - pochwalił mnie mężczyzna - A teraz, zabijcie go - polecił bez mrugnięcia okiem. wytrzeszczyłam oczy. Co? N-nie, nie, nie! Tylko nie to! Nie było mowy, o zabijaniu! Nie chciałam wydać go na śmierć... Nie! Byłam zdruzgotana, ale bałam się zrobić cokolwiek. Skoro zabili jego co będzie ze mną?
- Och, nie martw się - powiedział, jakby odgadując, o czym myślę - Jesteś zbyt cenna, by pozbawić cię życia - zaśmiał się, a śmiech ten był jeszcze gorszy od poprzednich. Ktoś złapał mnie mocno za rękę i po mimo moich zdecydowanych sprzeciwów, zaprowadził w tym samym kierunku, co Zefira. Trafiłam do celi obok. Słyszałam, jak go tłuką. Musiało boleć. Bardzo. Po za kilkoma razami, nie słyszałam w ogóle jego głosu. Nad ranem kat wyszedł z zimnej celi. Szepnęłam, tak by mnie usłyszał, lecz by nie dotarło do uszu strażnika:
- Jesteś tam? Żyjesz? - pytałam desperacko, ale odpowiadała mi głucha cisza. Pewnie był nieprzytomny.
- Och, odpowiedz mi! - syknęłam cicho. Usłyszałam mruknięcie. Czyżby moja magia działała na nieprzytomnych? Kolejna rzecz, o której nie wiedziałam, a którą warto było zapamiętać.
- Zefir? Żyjesz? - ponowiłam pytanie - Wszystko dobrze?
- Tak - odpowiedział kąśliwie - Jest wspaniale.
Zdałam sobie sprawę, jak durne było moje pytanie. Strażnik już chrapał. Zabawne. Tak bardzo chcieli go dopaść, ale nie zadbali nawet o kompetentną ochronę.
- Co teraz? - zapytałam. Byłam jeszcze bardziej bezradna niż wcześniej.

<Uciekamy, czy coś? XD>

Od Williama - CD. Kiary

Więzienie Dou Mennah. Dziesięciopiętrowa podziemna forteca w górach środkowych.Strzeżona najpilniej ze wszystkich więzień w Amazji.Piętra ułożone zostały niczym schemat.Pierwsze piętro pełniło rolę przebieralni oraz stołówki dla strażników jak i centrum dowodzenia.Pozostałe piętra miały zadanie nie tylko chronić więźniów ,ale także ich numerować ,w skali od dwóch do jedenastu ,przy czym jedenaste było jak rzeźnia dla rażących i robaczywych ,plugawych więźniów.
Schody zostały umieszczone tak ,by strażnik wchodząc lub schodząc widział wszystkich więźniów.Kolumna swoim wyglądem przypominała rdzeń ,a schody jak wielki wąż oplatały ją.Wokół nich ustawione zostały cele ,położone na na platynowej platformie przypominającej okrąg.
Nestor Needea był jednym z psychicznie chorych morderców.Po zamachu na karczmę ,odbierając życie piętnastu osobom , został umieszczony na 6 piętrze.Podczas jednej z moich akcji ,ujrzał on moją twarz sekundę po założeniu bordowej chusty jaką zwykle przystaje mi nosić.Mężczyzna uciekł z miejsca zdarzenia ,a potem jak donosi wywiad został zatrzymany przez straż.
Posiadając fałszywą tożsamość jak i wygląd postanowiłem zastraszyć mężczyznę.
Jako Florian Robaczywy oskarżony o zabójstwa ,liczne kradzieże i niszczenie mienia publicznego ,zostałem umieszczony na drugim piętrze.Wybór tej tożsamości ,był złym pomysłem.
***
W więzieniu tkwiłem już jakieś półtorej godziny , wyczekując kiedy obok mnie przyjdzie strażnik posiadający cokolwiek ,co mogło służyć jako klucz..Jego podkute buty dźwięcznie uderzające o platynową platformę ,dawały do zrozumienia ,że strażnik lada chwila się zjawi.Tym razem jego kroki były wyraźnie szybsze i sprężyste.
-Ej ,Ty blond włosy!
Mężczyzna noszący złotą zbroję, wbił wzrok w chudego bruneta o szmaragdowych tęczówkach.
Podniosłem się ,po czym skierowałem kroki w stronę strażnika.
Kiedy strażnik wyjął kajdanki ,jego grubszy współpracownik przytelepał pod platynowe drzwi ,ciągnąc za sobą skute blond-włose dziewczę.
-Zaraz ich weźmiemy ,tylko tego spod trójki trzeba było usunąć.
Po tych słowach wepchnęli dziewczynę ,do tej samej celi.
W tej samej chwili moja twarz przybrała kolor pergaminu.'Przecież ona zepsuje cały plan!'
-Dobrze się czujesz? Bo.. wyglądasz jakbyś ducha zobaczył!
Zakomunikowała dziewczyna.
Bez odpowiedzi na zadane pytanie wstałem i rozpocząłem wędrówkę dookoła celi.
Nie była ona zbyt duża.Powietrze było okropnie suche ,a odór martwych ciał nie dawał spokojnie odetchnąć.Uporczywie spoglądałem na zegar ,wmurowany w główną kolumnę.Nie zważano tu na płeć przestępcy ,pewnie dziewczyna wepchnięta do innej celi ,pełnej wściekłych i psychicznie chorych mężczyzn zostałaby zgwałcona .Chwilę później zabrało nas sześciu młodych czeladników.Wyszkolonych ,posiadających rozmaite urządzenia ,mające na celu okiełznać więźnia 'niespokojnego' więźnia.Po trzech na głowę.Skuli nas w kajdanki i kule ,po czym zaprowadzili do brukowanej wieży.Niesamowicie wysokiej.W trakcie drogi ,przez kręte i ciasne ścieżki uświadomiłem sobie ,że skądś kojarzę dziewczynę.
-Jesteśmy na miejscu.
Zameldował ,jeden z czeladników.
Była to niesłychanie wysoka wieża.Jej platynowe ściany porośnięte były Łamalcem Ślizgowym-Rośliną o niezwykłej śliskiej powierzchni.Zupełnie jak ryba w wodzie ,rękami jej nie złapiesz.Służyła ona jako zabezpieczenie ,w razie ucieczki więźnia.Grunt wieży ,był dość nie typowy.
Pokrywały go kości zmarłych przestępców.W tej stercie ,gnijącego mięsa i starych zszarzałych kości mieszkały szczury.Taki fetor oraz obraz mógł wywołać reakcje żołądkowe ,zwane wymiocinami.
Strażnicy popchnęli nas w stronę kajdanków ,tkwiących w sześciennym granitowym bloku.Kiedy skierowaliśmy kroki w stronę więziennych bransolet ,pod ciężarem naszych stóp łamały się kości dawnych więźniów.Dźwięk ten przypominał chrupanie.Zostaliśmy skuci.
Najwyższy z czeladników wyjął mosiężny kij ,po czym wbił go w drewniane koło przypominające ster statku.Wtem Strażnicy uruchomili prymitywny system kręcąc w lewo 'sterem'. Granitowa płyta podniosła się razem z nami brnąc do góry.Ponad sześć pięter wyżej płyta zatrzymała się ,a drobniutkie posturki czeladników znikły za malutkimi drzwiami.
-I co teraz zapytała dziewczyna wbijając wzrok w szmaragdowe oczy w nie właściwego Floriana Robaczywego.W moje oczy.
To pytanie zostawiłem bez odpowiedzi kalkulując sytuację.
-Wreszcie mogę z kimś porozmawiać.
Do naszych uszu dobiegł chropowaty głos skazańca.Dziewczyna wzdryga się ,po czym
dostrzegła skazańca na przeciwległej ścianie.
Zdziwiło mnie to ,że jej oczy nie dostrzegły wcześniej naszego 'sąsiada'.
-Jaką macie moc?-Zapytał mężczyzna ,po czym dodał-Ja władam Pogodą
Oznajmił dumnie.
-Panowanie ,nad wiatrem zakomunikowała dziewczyna po czy spoglądając w moją stronę dała mi do zrozumienia ,że nastąpiła moja kolej.
Nie wtajemniczyłem ich.
Minęło piętnaście minut ciszy.
Nagle na mojej ,nie zakrytej niczym twarzy ,zjawił się chytry uśmiech.
-Jak masz na imię?
Zapytałem przyglądając się odległemu gruntowi.
-Kiara.
Odpowiedziała ze spokojem dziewczyna z zaciekawieniem przyglądając się mojej osobie.
-A ,więc Kiaro.-Zwróciłem się do dziewczyny dość oficjalnym ,donośnym tonem.-Czy zechciała byś dmuchnąć z całych sił w ten grunt?
Zapytałem ,po czym napierając powietrza na kolejną odpowiedz dodałem:
-Wierzę ,że masz ogromny potencjał.
To podniosło dziewczynę na duchu-Tak jak planowałem.
Kiara nabrała powietrza ,zacisnęła pięści ,nagle z jej ust wydobył się silny podmuch wiatru ,lecz był on zbyt słaby.Tylko musnął kości ,z której wybiegła grupka wystraszonych szczurów.Od razu schowała się w innym miejscu 'kościstego gruntu'.
-Za słabo.-Oznajmiłem lekko zawiedziony ,po czym dodałem-Kiedy kości podlecą do góry zakryj kapturem twarz ,by cię nie poraniły.
Mężczyzna z sąsiedniej ściany słysząc to próbował się skulic by resztki poprzednich więźniów nie wyrządziły mu szkody.
Dziewczyna nabrała powietrza ,zgięła nogi ,tak ,że jej uda dotykały brzucha.Naprała powietrza ,a jej twarz przybrała kolor ceglasty.
W jednej chwili wyrzuciła z ust ogrom silnego powietrza ,jej nogi niczym solidny kopniak wystrzeliły wydalając z siebie powietrze.Podmuch był tak silny ,że Kiara aż podleciała do góry.Jej 'odlot' zatrzymały mosiężne bransolety.Gdy powietrze uniosło do góry czaszki,kości i szczury jednym ruchem złapałem w uda kilka kości ,tym samym wystawiając się na atak wapiennych kikutów.Wbijając się i poważnie raniąc nie osłonięte niczym ciało.
Podniosłem się.Poranione nogi dotykały platynowej ściany ,a głowa skierowana była w dół.Teraz ,gdy moje ręce złapały zatrzaśnięte w udach kości ,delikatnie odepchnąłem się butami od ściany.A więc znajdowałem się w normalnej pozycji jaką każdy aktualnie wiszący więzień odbywał-Nogi w dół ,głowa w górę a, plecy oparte o ścianę.
Kajdanki znajdowały się kilka metalowych oczek od 'kikutów' do ,których zostały wbite.Umożliwiało to trochę swobody jak i kołysanie się na boki ,oraz możliwość uderzania kością w właśnie te metalowe kółeczka.
Posiadałem cztery kości (Nie licząc tych wbitych w ciało). Podałem jedną dziewczynie ,a drugą ,rzuciłem Sąsiedniemu więźniowi,który przyglądał się wszystkiemu z uwagą i zaciekawieniem.O dziwo złapał.Dwie zostały dla mnie.Jedną schowałem do lewego rękawa.(Prawdziwy)Nieboszczyk Florian Robaczywy ,będzie sławą po swojej śmierci.
Mocnymi czterema uderzeniami zakończyłem żywot lewego lekko zardzewiałego łańcuszka.Automatycznie cały ciężar ciała spadł na prawą rękę.Złapałem się łańcucha na którym wisiał granitowy blok i w jednej chwili ,pozbyłem się łańcucha z drugiej ręki.Teraz wystarczyło zjechać po łańcuchu na dół.Pokryte śluzem Łamalców Ślizgowych ręce idealnie nadawały się do zjazdu by nie zatrzeć sobie rąk.Wytarłem trochę śluzu z rąk prosto na spodnie ,nadal uporczywie łapiąc się łańcucha.Wystarczył jeden niewłaściwy ruch i zleciał bym z granitowej płyty nadziewając się na kości.
Zręcznie złapałem się za łańcuch ,po czym zjechałem na dół jak w parku linowym.Towarzysze wisieli jeszcze u góry.Obawiali się ,że ich po prostu zostawię.Nie miałem tego w planach.'William morderca' zmienił się chwilowo w 'Williama/Floriana wybawiciela'.
Z całych sił wbiłem kości w środek ,drewnianego przypominającego ster, koła ,po czym próbowałem przekręcić.Byłem zbyt słaby i zbyt okaleczony by to uczynić ,więc postanowiłem 'pogrzebać' w systemie.Zajęło to nie mniej niż 5 minut.Koła zębate pozmieniały swoje ustawienia ,tym samym czyniąc maszynę lekką w obsłudze.
Słaby kręciłem kołem ,tym samym przybliżając towarzyszy.Znajdowali się oni niżej i niżej...

<Kiaro? Co było dalej?Uda nam się uciec z Dou Mennah?Jak Will/Florian zastraszy Nestor'a?>

Od Alexandry - CD. Salvi

Idąca za mną Salvia powoli stąpała po ziemi pełnej suchych gałązek i żołędzi. Wydawało mi się, że co chwila odwraca się do tyłu, jakby myślała, że ktoś za nami idzie. Stanęłam na chwilę, aby Salvia się ze mną zrównała. Usiadłam na powalonym pniu i spojrzałam na dygocącą dziewczynę.
- Może poczekasz tutaj wraz z moją przyjaciółką, a ja pójdę zapolować, o tam - pokazałam palcem gęstą część lasu.
- Przyjaciółką? Oprócz nas nikogo tu nie ma... - oglądnęła się.
Uśmiechnęłam się, po czym zamknęłam oczy i w myślach zawołałam moją leśną koleżankę.
- Zaraz tutaj będzie - oznajmiłam po minucie ciszy i wskazałam miejsce tuż obok mnie. Salvia niepewnie podeszła do pnia, na którym usiadła po kilu sekundach.
- Kto to jest? - powoli spytała spoglądając na mnie z ukosa.
Pokazałam jej palcem zbliżającą się do nas postać. Miała cztery kończyny zakończone kopytami i była bardzo przyjazna, i opiekuńcza.
- Przedstawiam Ci Baletnicę. Jest to sarna, z nią poczujesz się lepiej, uwierz.
Uśmiechnęłam się, po czym sięgnęłam po łuk. Odeszłam na pewną odległość i schowałam się w krzakach. Po kilku minutach wypatrywania, postanowiłam zapytać Salvię jak się czuje. Telepatycznie zadałam jej pytanie, mam nadzieję, że mój głos w jej głowie, nie przestraszy miłą koleżankę. Po chwili zobaczyłam lecącego ptaka, który po kilku sekundach leżał niedaleko mnie ze strzałą w oku. Wyciągnęłam strzałę, którą wyczyściłam liśćmi, po czym zabrałam ptaka do worka. To duży ptak, choć wiem, że się nim nie najem, to jednak coś mam do jedzenia. Kierowałam się w stronę, gdzie ostatni raz widziałam Baletnicę i Salvię, ale nie było ich tam. Zacisnęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć, czy na pewno tutaj je zostawiłam. Przez strach moich najgorszych przypuszczeń, upuściłam zdobycz wraz ze strzałami. Podbiegłam do pnia i dotknęłam go dłonią. Moja głowa zaczęła wydawać się cięższa niż przedtem. Zaczęłam wołać do nich w myślach:
- Salvia, Baletnica, gdzie jesteście?! - lecz nikt nie odpowiadał na moją wiadomość.
Złapałam szybko upuszczony worek i strzały, po czym pobiegłam w nie wiadomo jaką stronę. Przypuszczenie, że mogłyby przeze mnie umrzeć, było nie do zniesienia. Po panicznym biegu, upadłam zahaczając o mały, wystający pieniek. Leżałam nie poruszając się, zaczęłam cicho łkać. W pewnym momencie usłyszałam śmiech, chyba Salvi. Powoli wstałam, by ujrzeć kto zbliża się do mojej postaci. Okazało się, że były to sarna i Salvia. Otarłam szybko łzy, po czym wstałam i podeszłam do nich. Postanowiłam nic nie mówić o poszukiwaniach i o wszystkim co przeżywałam szukając ich. Moja wersja: Usłyszałam śmiech, więc poszłam za głosem i spotkałam was. Uśmiechnęłam się blado.
- Hej - powiedziałam podchodząc do nich bliżej.

Salvia? xd

Wyniki losowania w eliminacjach

Oto wyniki losowania przeprowadzonego podczas
eliminacji
czyli pierwszego etapu turnieju!

Nagrody i ich zwycięzcy
ZŁOTĄ CHUSTĘ oraz awans do półfinałów otrzymują...
Zefir Lazare
Cirilla Riannon
Ramzes Dominion
Elisabeth Black
Gabriel Vint

Pozostałe nagrody
Ikalet Enamel - Ozdobna Tarcza
Sygna Cuttlefish - 10 pt
Alexandra Lottery - 10 pt
Daenerys Fuenga - Zestaw Eliksirów
William Christopher Arcady Whitener II - Róg Obfitości
Kiara Amitaczi - 10 pt
Melisandre Keinheart - Złota Woda
Namida Ferrars - Napój Miłosny
Finnin Hepoze - Czapka Wieku
Daphne Kalipso - Ozdobna Tarcz

Jeżeli kogoś interesuje jak zostały wylosowane nagrody, to wytłumaczę. Do każdej z nagród przypisano numer. Potem, idąc osobami, losowałam jeden numer i przypisywałam go danej osobie. Numery wylosowała ta strona.

GRATULACJE WYGRANYCH!

Wyniki półfinału jutro
Nagrody: 3x awans do finału, 2x 40 pt+OT

Od Catlin - CD. Svena

Dziesiątki oczu wlepiało swój wzrok w moją postać. Patrzyli z miną mojego ojca, gdy dowiadywał się, że coś przeskrobałam. Pośród grupy nic nie mówiących osób znaleźli się i tacy, którzy wszczynali kłótnie z osobą obok, o to kto zawinił. Zabawne jak niektórzy emocjonują się cudzym losem, zapominając o swoich troskach.
Wróciłam wzrokiem do kipiącego oburzeniem jeźdźca, który zaczął szybciej oddychać po wyrzuceniu z siebie złości. Miał śmiesznie potargane, blond włosy, które od czasu do czasu przeczesywał prawą ręką. Chyba czekał, aż coś powiem... Tylko że ja nie widziałam czego on ode mnie chce. Powinnam go słuchać, kiedy coś mówił.
- Języka też nie masz?! - warknął na mnie i obrzucił tym swoim surowym spojrzeniem pełnym nienawiści.
- Powiedz co mam ci powiedzieć? - patrzyłam mu prosto w twarz – Przecież dobrze wiesz, że to ty stwarzałeś zagrożenie – odpowiedziałam nieludzko spokojnie. Za spokojnie, aż przez chwilę sama siebie nie poznałam. Pierwszy raz nie dałam ponieść się emocjom, dziwne uczucie.
Na twarzy blondyna pojawił się szyderczy uśmieszek, zaśmiał się pod nosem i odparł:
- Ale tylko ty jesteś na tyle głupia, aby nie uciekać przed rozpędzonym koniem.
- Wiesz jak trudno jest chodzić mając w rękach dziewięć bel jedwabiu? - zrobiłam chwilę przerwy, aby zebrać myśli – Ledwo co robiłam krok, widok na ulicę zasłaniały mi bele. Kiedy się zorientowałam, że ktoś na mnie szarżuje było trochę za późno!
Emocje w końcu mną zawładnęły.
- Nie wiem, może tutaj jet to normalne - kontynuowałam - Może na porządku dziennym są tu osoby, które przedzierają się na rozpędzonym koniu przez tłumy ludzi, a potem wyzywają kogoś, kto prawie zginął za ich przyczyną - bez przerwy gestykulowałam, czułam, że moje policzki płoną. Otarłam oczy, w których stały łzy. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Musiałam się uspokoić. Czułam że trzęsą mi się ręce ze złości. Odwróciłam się w stronę moich porozwalanych rzeczy, które były gdzieniegdzie ubłocone. Starałam się pozbierać wszystkie bele na jedną kupkę. Znalazłam ich tylko sześć.
- Cholera – mruknęłam pod nosem.
Zniknęły trzy bele. Gdybym je kupiła, domagałabym się zwrotu pieniędzy od „wielkiego mości pana”, ale ze względu na to, że był to prezent pozostało mi tylko wzruszyć ramionami i zabrać to co znalazłam.

Sven? Przeczuwałam, że narobi krzyku :') Mam nadzieję, że moje zdania mniej więcej zgadzają się ze składnia języka polskiego, bo zawsze jak czytam we Wordzie to wszystko jest ok. Alej jak trafia na bloga to zaraz znajduję błędy >_<

Od Zefira - CD. Margles

- Pobudka, przystojniaku! Wolę cię prać przytomnego!
Głos dochodził do mnie jak zza ściany. W głowie słabym echem odbijały się jeszcze słowa tej smarkuli, błagającej ze łzami w oczach o litość. Z trudem uniosłem powieki. Na początku nie zauważyłem nic, więc też nie wiedziałem z kim rozmawiam. Zachowałem milczenie, mrugając raz po raz. Czułem się jak na kacu.
Szybko się zorientowałem, że siedzę. Na domiar złego miałem związanie dłonie, ramiona i łydki do nóg krzesła, swoją drogą bardzo niewygodnego. Uniosłem głowę.
- Nareszcie! - coś trzasnęło mnie po twarzy zbyt mocno jak na zwykłe spoliczkowanie, zanim zdążyłem rozejrzeć się w sytuacji. Ktoś miał na rękach żelazne kastety. Wyplułem zbierającą się w ustach krew - Oprzytomniałeś?
Skądś znałem ten głos.
Znowu oberwałem. Tym razem lżej i gołą pięścią w drugi policzek. Wydałem z siebie zduszony jęk, włosy opadły mi na oczy.
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę miał okazję z tobą porozmawiać, Lazare - rzekł ponownie, jednak nie padł cios. Ostrożnie uniosłem wzrok - Ile to minęło? Pięć lat, od kiedy zwiałeś z trupy z cennymi informacjami i głową Ferdynanda? Ile za nią dostałeś, co?
Uśmiechnąłem się. Za ten gest otrzymałem kolejny cios, tym razem w brew. Kastetem. Czerwona cieć zalała mi prawe oko.
Spróbowałem zebrać myśli. Ferdynand Garso. Szaman zakonu Syjonu.
Cholera.
Nie miałem pojęcia, jak mnie odnaleźli, ani dlaczego jestem tutaj akurat teraz. Potworny ból nie pozwalał mi skupić myśli na czymś głębszym, niż suche fakty. Musiałem wziąć się w garść.
- Wiem - kontynuował tamten - Wiem, dostałeś za niego i informacje półtora tysiąca piętników, ty cholerny morderco - Pewnie obławiałeś się po wsze czasy, co? Dziwne, że zakon cię nie dopadł wcześniej, prawda? Zdrajco?!
W napływie gniewu uderzył mnie w brzuch. Zgiąłbym się w pół, gdyby nie więzy.
- Hytrem - syknąłem przez krwawiące zęby. Uniosłem drżący, choć drwiący wzrok - Ja też się cieszę, że cię widzę.
Mój głos był słaby, zachrypnięty. Jakbym nosił olbrzymi ciężar. Ból jednak nakładał się na siebie, tworząc niebezpieczną mieszankę.
Opryszek splunął mi w twarz. Gówniarz.
- Wieczna ucieczka nie wypaliła, co? - powiedział już spokojniej - Zmienianie imion jak kochanek chroniło cię dosyć skutecznie, Zefirze. Ścigaliśmy cię bardzo długo, ale wciąż bez skutku. Zawsze byłeś o kilka kroków przed nami. Ba! Kilka mil!
- Schlebiasz mi - powiedziałem arogancko.
Złamał mnie za krtań, patrząc wściekle w oczy. Nie mogłem złapać tchu, jednak pozostałem nieugięty. On chciał mnie zabić. Jednak coś go powstrzymywało. Czyżby Juria?
Juria był nowym szamanem zakonu, ponoć jeszcze gorszym od swojego martwego poprzednika. Razem z Ferdynandem byli na pozór dobrymi przyjaciółmi, choć tylko nieliczni widzieli prawdę. Nie zdziwiłem się, że wysłał Puczerów w pościg za mną zaraz po tym, jak opuściłem miasto, w którym się zakwaterowali. Nigdy nie wróciłem do Izz.
Padł kolejny cios. Zaraz po nim kolejny i kolejny. Był na mnie wściekły. Wszystkie wymierzone były w twarz. Gorąca krew zalała moją skórę, ciekła z ust i nosa. Straciłem jeden ząb. Cholera by go.
Potem mnie zostawił. Wyszedł, zostawiając w pełnej ciemności samego z własnymi myślami. Nareszcie.
Otrząsnąłem się z bólu, zignorowałem krew krzepnącą na twarzy.
Pomieszczenie było małe, oświetlone jedynie jedną wypalającą się powoli świecą postawionej na kamiennej posadzce przy mosiężnych drzwiach z drewna, oprawianej żelazem. Chłód przynosił ulgę ranom i opuchnięciom na twarzy, jednak wskazywał na to, że byłem z dala od letniego powietrza. Ściany z kamiennych bloczków i brak okien. Definitywnie byłem pod ziemią, w jednej z cel, może jakiegoś zamczyska. Syjon załatwił sobie zamek? Ciekawe.
Zanim świeca wypaliła się do końca, do mojej celi przybyli kolejni goście. Było ich dwoje i mieli swoją pochodnię, przez co mogłem im się przyjrzeć. Hytrem, nadal tak samo czerwony jak kilka godzin wcześniej i jakiś wysoki barczysty chłop z czarnymi, ulizanymi potem i łojem włosami do tyłu oraz jednym ślepym okiem, którego nie kojarzyłem.
- Szaman cię oczekuje - odezwał się grubym basem półślepy.

***

Wlekli mnie za łańcuchy. Nie próbowałem się nawet wyrwać, żelazna obroża na mojej szyi ukręciłaby mi kark, gdyby dryblas przede mną szarpnął zbyt mocno. Miał wielką siłę, nie wątpiłem w to, przez co wolałem nie ryzykować.
Hytrem szedł za mną, pilnując, abym niczego nie próbował. Nie ufał mi ani trochę. Za to półślepy czuł się bardzo swobodnie.
- Zapłacisz za wszystko - syknął - Za zdradę zakonu, za oszustwa, za śmierć Ferdynanda, za Hirię, za odwlekanie swojego przeznaczenia, za...
- Zamknij się, Hytrem - syknąłem słabym, chrapliwym głosem - Na twój głos chce mi się rzygać.
- Jeszcze się go nasłuchasz, sukinsynu - widząc mnie w łańcuchach zdawał się być o wiele bardziej pewny siebie - Będziesz zdychał powoli, agonia będzie trwała nieskończoność, aż w końcu nie będziesz w stanie stwierdzić, czy jesteś martwy, czy nadal żywy.
- Śmiałe słowa, jak na Królika - mruknąłem - Gdyż nadal nie wybiłeś się ponad tą rangę, czyż nie?
Nie usłyszałem jego odpowiedzi przez dłuższy czas.
W Syjonie panowało kilka rang. Króliki były młodzikami i nie posiadały praktycznie prawa głosu. Najczęściej byli to członkowie mający po 12-18 lat. Potem większość z nich awansowała na Łownych, czyli tych, którzy mają poważniejsze misje wywiadowcze i mają prawo wypowiedzieć się na temat podejmowanych decyzji, chociaż nie mogli ich kwestionować.
Wyszliśmy ciasnymi schodami w górę, wychodząc przez mroczny łuk kamienny na główny korytarz jakiejś rezydencji. Powiedli mnie przez system korytarzy aż do salonu, gdzie znajdowało się wielu członków zakonu - Króliki trzymały się razem, Łowni i Wyrgi zajmowali miejsca w krużganku, a szaman siedział wygodnie w wysokim fotelu obijanym aksamitną czerwienią. Obrzucił mnie pełnym pogardy spojrzeniem. Odpowiedziałbym tym samym, gdyby w tej chwili nie rzucono mnie na kolana. Rany z ostatnich dni odezwały się nowym bólem.
Juria ubrany był w biało-czerwoną szatę składającej się z wielu szarf opadających kaskadą na oparcia fotela i na podłogę. Na piersi miał wyhaftowany czerwony krzyż.
Sala milczała, choć wcześniej wyraźnie usłyszałem ożywioną rozmowę.
- Margles - odezwał się Juria - Zacznijmy od początku.
Spojrzałem w bok, chcąc zobaczyć, kim była jego rozmówczyni. Gdy ją ujrzałem, miałem ochotę poderżnąć sobie gardło. Jak mogłem popełnić tak głupi?
Milczała. Była śmiertelnie przestraszona, choć nie była związana. Siedziała w wygodnym biesiadnym krześle, wpatrując się we mnie wielkimi jak spodki oczami. Była szantażowana, prawdopodobnie mną i moim zdrowiem.
Nieczysta gra, co?
Szaman uniósł pomarszczoną dłoń w górę. Z jego dłoni wystrzeliły dwa świetliste, jakby stworzone z zielonego dymu węże, które popłynęły z gracją wstęg w jej kierunku. Otoczyły jej szyję niczym szale z sykiem podobnym rozgrzanemu żelazu zatopionym w zimnej wodzie. Zadrżała, jęknęła, gdy poczuła ich esencję na skórze... Cielesne zaklęcia przybierające postać zwierząt. Słyszałem o takich, choć nie chciałem wierzyć. Teraz jednak nie miało to znaczenia.
- Musisz tego chcieć z całego serca - rzekł szaman - Musisz pragnąć tego całą siłą woli.
- A co... - jęknęła - ...jeżeli mi się nie uda? Nie pragnę tego, co wy.
To było stwierdzenie czysto moralne i prawdziwe. Nadal gubiłem się w swoich myślach.
Szaman zmierzył ją wzrokiem. Wskazał na mnie palcem.
- Kim on jest dla ciebie?
- Nie wiem, nie znam go - powiedziała, niepewnie na mnie spoglądając.
- Ona niczego ci nie powie - powiedziałem - Jeszcze niedawno chciałem poderżnąć jej gardło.
- Och, Zefirze, to naprawdę nie zależy od ciebie, jeśli tak myślisz. Proszę ją jedynie o drobną przysługę, a ty wydajesz się być problemem. Z resztą - kiwnął palcem - zawsze nim byłeś.
I z tego akurat byłem dumny.
- Margles, moja droga - odezwał się tonem starego zboczeńca - Zażycz sobie, aby Lis oddał coś, co nie należy do niego.
Zapadła cisza. Okrągłe oczy dziewczyny wlepiały się prosto we mnie, a ja starałem się ją rozszyfrować. Co to była za zabawa? Czy miała cokolwiek wspólnego z wydarzeniami minionej nocy?
- Margles? - szaman poprosił raz jeszcze. Węże przemieściły się nad moją głowę, wlepiając we mnie swoje martwe, jadowite spojrzenie.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech i rzekła:
- Niech Lis odda coś, co nie należy do niego.
Juria zamrugał. Chyba nie był zadowolony.
- Źle - przeszył mnie lodowatym spojrzeniem, a węże pomknęły ku mnie, wpijając się w moje oczy i... Znikając. Czułem w kąciku mrowienie, powieki mi pulsowały. Przes chwilę myślałem, że to iluzja, gdy nagle... Głowa eksplodowała mi bólem i wizjami z przeszłości. Krew, brud, slumsy, pot, dziwki, noże, strach, głód, nienawiść... Wszystko na raz.
Po sali rozniósł się mój krzyk. Zgiąłem się w pół.
- Spróbujmy jeszcze raz... - rzekł szaman.

(Margles?)

28 sierpnia 2015

Koniec zgłoszeń na turniej

Koniec zgłoszeń na turniej!
Jutro podamy wyniki losowania.

Zgłoszone osoby:
Zefir, Cirilla, Ikalet, Sygna, Alexandra, Daenerys, William, Kiara, Melisandre, Namida, Ramzes, Finnin, Elisabeth, Gabriel, Daphne Kalipso

W puli nagród:
5x Złota Chusta, 2x Ozdobna Tarcza, Zestaw Eliksirów, Złota Woda, Czapka Wieku, Napój Miłosny, Róg Obfitości, 3x 10 pt

Od Salvi - CD. Alexandry

Przez chwilę nie wiedziałam, czy dziewczyna żartuje, czy mówi poważnie. Patrzyłam się jej w oczy, jednak ona szybko spuściła wzrok i powiedziała:
- Przepraszam, może nie powinnam pytać. To... do zobaczenia Salvia.
Jakbym obudziła się ze snu, wzdrygnęłam się i złapałam ją za ramię.
- Kto ci powiedział, że nie chcę iść?
Uśmiechnęłam się promiennie, na co ona odpowiedziała tym samym. Wzięłam moje skrzypce i idąc grałam kilka ulubionych melodii, Alexandra w tym czasie nuciła. Prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiałyśmy, dlatego zebrałam się na odwagę i spytałam:
- Czym się zajmujesz?
- Głównie strzelam z łuku.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową, dalej nic nie mówiąc. Gdy dotarłyśmy do lasu, Alexandra weszła do niego jak do siebie, ja jednak zatrzymałam się.
- Co się stało?- spytała, odwracając się w moją stronę.
Drzewa zaszumiały złowrogo, a żółte ślepia sowy, która siedziała na pobliskiej gałęzi, wpatrywały się we mnie. Poczułam jak kropelki potu spływają mi wzdłuż kręgosłupa. Nagle drzewa jakby zbliżyły się do mnie, tworząc ciasny krąg. Upadłam na ziemię i zasłoniłam się rękami. Czułam jak mrówki chodzą po moich ramionach, a ptaki targają włosy. Krzyczałam, wrzeszczałam tak głośno i długo, aż moje gardło zapiekło i nie mogłam już nic więcej powiedzieć. Nagle poczułam zimne palce, które zaciskają mi się na ramionach i przestraszony, dziewczęcy głos:
- Salvia? Salvia! Co się z tobą dzieje?
Otworzyłam jedno oko, potem drugie i stwierdziłam, że nie mam na sobie żadnych mrówek, ani, że w pobliżu nie ma żadnego ptactwa, oprócz wcześniej wspomnianej sowy, która nadal się na mnie patrzyła. Usiadłam i czułam, że moja koszulka jest mokra od potu.
- Kobieto! Myślałam, że masz zawał czy coś w tym rodzaju!
Jednym ruchem postawiła mnie do pionu, a ja się zachwiałam, ale na szczęście Alexandra była w pobliżu.
- P...Przepraszam, naprawdę- wyszeptałam.
- Nie masz za co. Spytam po raz dziesiąty, co ci jest?
- Bo ja dawno nie byłam w lesie i widzisz...
- Ale już ci lepiej, czy mamy wracać?
Przełknęłam głośno ślinę i pokręciłam przecząco głową.
- To, że ja mam jakieś lęki, to nie znaczy, że masz rezygnować z polowania, przeze mnie.
Widać było, że ta odpowiedź ją usatysfakcjonowała , ponieważ złapała za łuk i żwawo weszła do lasu. Ja chwyciłam za skrzypce i szłam za nią, cały czas oglądając się za siebie, czy przypadkiem żaden kruk nie próbuje mnie zaatakować.

Alexandra?

Od Sygny CD. - Anthony'ego, Daphne Kalipso

Siedząc ukryta w małej, drewnianej szopie na narzędzia, słyszałam jak skradziony ogier z uporem maniaka rży w środku nocy, nawołując swojego pana. W pewnym momencie, przez zastygłe powietrze przedarł się również okrzyk radości, pochodzący z górnych kondygnacji wyblakłego budynku. Rozejrzałam się od niechcenia po mojejmałej kryjówce. Poczułam, jak po nodze przebiegł mi wyjątkowo bujnie owłosiony pająk. Brrr, wzdłuż kręgosłupa przeszedł mnie dreszcz. Naprawdę nie lubię pająków. Nagle moim oczom ukazała się leżąca w rogu na metalowej półce, szarobura tkanina. Szybko połączyłam fakty: skradziony koń, wielce stęskniony właściciel, noc, słaba widoczność, nieobecność strażników ... Uśmiechnęłam się do siebie chytro. To się może opłacić. Uważając, by nie narobić zbyt dużo hałasu, schyliłam się po pognieciony, gładki materiał, strzepałam z niego co większy kurz, po czym przewiązałam sobie go na twarzy, przysłaniając nos i usta i zostawiając jedynie małą lukę na oczy. Otworzyłam lekko drewniane, skrzypiące drzwi, wychodząc na pogrążoną w nocnym mroku ulicę. Podeszłam powoli do myszatego wierzchowca i chwyciłam delikatnie za zwisającą z jego szyi wodzę, krzycząc w stronę zasłoniętego okna:
- Chcesz odzyskać konika, co?! Czekam więc na propozycje odkupu!

Anthony? Daphne Kalipso?

Od Sygny - CD. Nerona

- Nie podchodź do mnie! - syknęłam w odpowiedzi, po czym bez zastanowienia pogalopowałam przez las w powrotną stronę, nie dając żadnej szansy Neronowi na dogonienie mnie. Ja ... Ja przecież jestem pół smokiem. Jak mogę się zadawać z kimś, kto smoki zabija ... On prędzej, czy później by się przecież o tym dowiedział. A wtedy co? Mógłby mnie wydać strażnikom, władzom, mógłby rozpowiedzieć wszystkim wokół, mógłby nawet zabić dla tych kilku łusek ... Nie może się dowiedzieć. Nikt nie może. Muszę stąd zniknąć.
Tak rozmyślając, skierowałam dosiadanego rumaka w stronę domu Nerona. Gdy wreszcie tam dotarłam, zeskoczyłam z konia, odprowadziłam go szybkim krokiem do przydomowej stajni, a następnie ruszyłam do swojego pokoju. Zaczęłam szybkimi, nerwowymi ruchami pakować stamtąd wszystkie swoje rzeczy, których z resztą nie było zbyt wiele, do skórzanej torby. Nie zajęło mi to zbyt dużo czasu. Kiedy uznałam, że zabrałam już wszystko, co niezbędne, szybko zamknęłam plecak, zarzuciłam go na ramię, zamykając drzwi izby. Udałam się schodami w dół, w myślach opracowując plan powrotu do Aqua'y, kiedy nagle w drzwiach stanął Neron. Aż krzyknęłam przestraszona, kiedy pochłonięta swoimi przemyśleniami, wpadłam na niego, kompletnie go nie zauważając.
- Idziesz gdzieś? - zapytał mężczyzna zbity z tropu na widok spakowanej torby na moich plecach.
- Po dłuższym zastanowieniu odrzucam twoją ofertę. Wracam do domu.

Neron?

Od Ester - CD. Catlin

Dzisiaj wieczorem miała się odbyć tragedia 'Okrąg nicości' ,wystawiana ,przez grupę artystów z Królestwa Armonii.Oj...,jak chciałam to zobaczyć!Szczęście mi sprzyjało ,akurat dzisiaj Will zabrał mnie do baru.Pewnie nie miał co ze mną zrobić.Kiedy do jego uszu trafiały pytania 'Dlaczego?' ,'Po co?' ,dostawałam tylko kilka wymamrotanych spod nosa słów ,które miały być tą odpowiedzią.
-Mam do załatwienie kilka nie zamkniętych spraw.Poczekasz chwilę.
Zawsze tak cedził ,gdy znajdował się w mieście.
***
-Gospoda 'Pod Ciemną gwiazdą'. Jesteśmy!
Pomyślałam. Znikąd na mej pergaminowej skórze pojawił się malowany uśmiech.Taki jak z obrazu.
Stukot końskich kopyt ucichł, a naszym oczom ukazał się drewniany budynek porośnięty pnączami szkarłatnej róży. Jednym ruchem zrzuciłam nogę na prawą stronę siodła, po czym zsunęłam się na kostkowaną drogę. Złapałam wierzchowca za uzdę i przywiązałam do drewnianego podłóżnego kija. To samo uczynił William, wchodząc do karczmy. Podrapałam pana konia po chrapach, karmiąc go marchewkami. Łakome zwierze.
Gdy już zamknęłam za sobą drzwi wpadłam na jakąś kobietę, tym samym lądując na podłodze. Z jej torby wypadła sakiewka. Upadając wydaliła swoją zawartość, na którą łapczywie rzucili się mieszkańcy Tierra'y.
-Przepraszam.
Rzuciła dziewczyna zrezygnowanym tonem podnosząc się i otrzepując ubranie z brudu podłogi.
Mój wzrok natychmiastowo skupił się na pięknej wiśniowej sukni prostego kroju. Następnie przyjrzałam się delikatnej twarzy dziewczyny. Promienistej, przykrytej ciemnobrązowymi włosami. Jej brązowe duże oczy bacznie mnie obserwowały.
Kobieta skierowała swą dłoń w moją stronę, zapewne by pomóc mi wstać.
-Nie, to ja przepraszam.
Odpowiedziałam iście oficjalnie, usiłując wywołać na dziewczynie wrażenie. Jakie? Sama nie wiem. Chyba chciałam jej zaimponować.
Kopiując ruchy dziewczyny podniosłam się, bez niczyjej pomocy. Otrzepałam odzienie, które co prawda nie wyglądało wyśmienicie, lecz było wygodne. Chabrowy sweter oraz bawełniane ciemno-szare spodnie stały się niczym w porównaniu wiśniowej kreacji. Wielkie z podziwu lazurowe oczy bacznie przyglądały się dziewczynie. Pewnie była to jakaś dama dworu lub wysoko urodzona szlachcianka.
Gdy kobieta opuściła pomieszczenie, podekscytowana podbiegłam do brata, by podzielić się z nim swoim przeżyciem. Pewnie i tak to oleje udając, że mnie słucha.

<Catlin?>

Ester Reticentia Whitener


 Imię: Ester Reticentia
Drugie imię jest nieużywane
Nazwisko: Whitener
Płeć: Kobieta
Królestwo: Tierra'y

Od Alexandry - CD. Salvi

Wstałam z łóżka i ubrałam się w mój codzienny strój do polowań. Sięgnęłam po łuk i kilka strzał, po czym zarzuciłam je sobie na plecy. Związałam włosy w warkocza i wyszłam z domku. Na dworze panował spory ruch, więc postanowiłam przejść dróżką, którą sobie wypatroszyłam kilka dni temu. Szłam powoli spoglądając na ogromne drzewa w oddali. Wiatr powiewał moje włosy, a ja z lekkim uśmiechem zbliżałam się do lasu. W pewnym momencie usłyszałam dobrze znany mi instrument. Wytężyłam słuch, który doprowadził mnie pod wodospad. To nie wiolonczelistka, to skrzypaczka. Muzyka dla moich uszu. Usiadłam cicho pod pobliskim drzewem i wsłuchałam się w melodię. Smutne nuty przypomniały mi o dawnym życiu, o którym chciałam zapomnieć. Skrzywiłam się na samą myśl o tamtych czasach. Po chwili dziewczyna odłożyła skrzypce i usiadła spoglądając na wodospad.
- Witaj, bardzo ładnie grasz - powiedziałam po chwili namysłu.
Zarumieniła się, spojrzała niepewnie w moją stronę, a po chwili podeszła do mnie mówiąc:
- Jestem Salvia, Salvia Olsen. A ty?
Wstałam poprawiając nieco zsunięty na bok łuk i podałam jej dłoń.
- Alexandra Loterry, miło mi cię poznać - odparłam z lekkim uśmiechem. - Twoja muzyka jest wspaniała, z chęcią przyjdę na twój kolejny koncert, mam nadzieję, że będzie on zapowiedziany.
Uśmiechnęła się bardziej niż przedtem, nastała minuta ciszy, którą przerwałam, gdy przypomniałam sobie o polowaniu.
- Właśnie miałam iść zapolować, może chciałabyś pójść ze mną?
Spojrzała na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Może wolałaby sobie tu posiedzieć, niż iść z zapoznaną co przed chwilą dziewczyną ze starymi podartymi spodenkami i łukiem na plecach?

Salvia? Przepraszam, że tak krótko. xd

27 sierpnia 2015

Od Ikaleta - CD. Cirilli

- Ikalet - odpowiedziałem Ciri. Leżała teraz na łóżku, prosto jak kłoda. Czarne włosy kaskadą układały się na poduszce. Twarzy wracały kolory.
- To żadna tajemnica - dodałem
- Nietypowe imię - odparła, przecierając oczy.
- Może trochę - odparłem, przygryzając wargę. - Poczekaj Ciri, zaraz wrócę.
To mówiąc udałem się po opatrunek na ranę postrzałową. Ten, który założyłem jej wcześniej był już nieświeży. W tzw. spiżarni, w której trzymaliśmy wszelkie lekarstwa i przyrządy szpitalne, panował tłum. Nie wiedzieć czemu zawsze o tej porze (a było około godziny 16) wszyscy nagle potrzebowali czegoś. Panował tłok, harmider, czasem spadała jakaś fiolka. Poniekąd właśnie dlatego nie przepadałem za pracą tutaj - w domu miałem spokój.
Przecisnąłem się między grubym docentem Gulli Qeadsem, a wysokim jak topola Huyeggo Jole i wziąłem to co było mi potrzebne. Opatrunek, wodę odkarzającą, pas zaciskowy. Wychodząc podszedłem jeszcze po listę pacjentów, żeby wpisać na nią Cirillę. W pokoju, gdzie lekarze odpoczywali, mimowolnie usłyszałem jak ktoś rozmawia z nieznajomą kobietą. Dziewczyna miała czarne, spięte w długi koński ogon włosy i lekko skośne oczy. Na ramieniu wisiał jej kołczan ze strzałami.
- Jak to pan nie wie gdzie jest? - spytała ostro jakiegoś młodego lekarza, którego imienia nie pamiętałem.
- Już pani mówiłem, pani szanowna. Naprawdę. Nie wiedziałem, że w ogóle taka osoba...
- Nie jakaś tam osoba, tylko Ciri, wojskowa łuczniczka. Trzeba mieć szacunek do osób broniących bezpieczeństwa!
- Szuka pani Cirilli? - zapytałem, wtrącając się do rozmowy. Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona.
- Tak... Wie pan, gdzie ona jest?
- Owszem. Jest moją pacjentką. Proszę za mną.
Kobieta ukłoniła się lekko młodemu doktorowi i posłusznie ruszyła za mną.
- Pani miano? - spytałem nieznajomej, chociaż domyślałem się jak się nazywa.
- Namida. Namida Ferrars.
- Pani jest znajomą Cirilli, która miała iść po te niebieskie kwiaty, zgadza się?
- Tak, skąd pan to wie?
- Wspominała mi o pani. Zaraz pani ją zobaczy. I przepraszam za kłopot z kwiatami. Nie były potrzebne. Poprzedni lekarz pani znajomej wprowadził panią w błąd.
- Och... No dobrze, a co z Cirillą?
- Majaczyła, miała gorączkę, jest osłabiona. Ale jest lepiej.
- Cieszę się.
Wsiedliśmy do sali, w której siedziała Cirilla. Dziewczyna podniosła się z łóżka na nasz widok.

Cirilla? Namida?

Od Svena - CD. Catlin

Moja urocza przejeżdża przez miasto niesamowicie poprawiała mi humor. Ludzie niczym przerośnięte, łyse zające odskakiwali na boki, co kwitowałem wesołym śmiechem, bagatelizując wszystkie kierowane pod moim adresem przekleństwa. No i na co oni się tak produkują, zastanawiałem się wsłuchując się w całą litanię wyzwisk odmawianą przez pewnego nie żałującego sobie wina kupca. Jego dojrzale czerwona twarz poczerwieniała jeszcze bardziej, gdy przypadkowo leciutko zahaczyłem o jego kramik, powodując tym samym, że jedna jedyna butelka, a jakże, bo czego by innego, winogronowego trunku napoiła zamiast jego szanownej osoby, chodnik. Widać, człowieczek bardzo mocno przywiązuje się do swojej własności. Przez moment nawet zastanawiałem się czy nie rzucić mu monety czy dwóch coby mógł sobie odkupić tę nieszczęsną butelkę, ale stwierdziłem, że nie zasługuje na to. I tak pewnie cały swój towar pozyskuje po zaniżonych cenach od jakieś biednej rodziny, która jest skazana na sprzedawaniu mu swoich dóbr na jego zasadach. Mój własny ojciec czasem nawet tak robi, chociaż nie wiem czy dalej prowadzi takie szemrane interesy. Zresztą nie mój problem, rodzinna działalność spada na głowę mojej siostry, nie moją. Ja z niej tylko wyżywam i prowadzę swoją radosną egzystencję. Na cóż mi dodatkowe kłopoty, skoro mogę ich z łatwością uniknąć i w ciągu dalszym nie przejmować się nikim ani niczym? Odpowiedź jest chyba jasna niczym nasze wypalające ziemie i nie tylko, słoneczko.
Skierowałem Demiurga w stronę bram, chcąc wydostać się z miasta na łono natury. Rozjeżdżanie przechodniów jak zabawne by nie było z czasem się nudzi. Podobnie ma się sprawa z wysłuchiwaniem przekleństw. Jak wielu nowych słów bym się nie nauczył tak powoli stają się one powtarzalne. Nie ma co tu dłużej siedzieć.
Zwolniłem nieco konia obmyślając, którymi drogami będzie jechać najefektywniej i najszybciej. Mógłbym jechać po prostu Długą, ale tam mógłbym spowodować zbyt wiele zniszczeń, za które przyszłoby mi zapłacić. Albo co gorsza mojemu ojcu. Lepiej już nie naruszać jego cierpliwości, którą ostatnimi czasy nieco naruszyłem. Nie ma co ryzykować. Zamiast tego wjechałem w ulicę równoległą do Długiej, która także prowadziła do wyjścia. Nie była tak popularna jak Długa, bo wyprowadzała na rzadziej uczęszczany trakt, a nie główny i handlowy. Tym samym owocowało to mniejszą ilością kramów i sklepów, choć ludzi tam jak wszędzie, nie brakowało.
Westchnąłem w duchu. Czeka mnie jeszcze chwila wysłuchiwania wyzwisk i roztrącania przechodniów. Nie, żebym się przejmował nimi, co to to nie. Po prostu żal mi już trochę Demiroga, dla którego było to dosyć uciążliwe. Im szybciej będzie to za nami tym lepiej.
Popędziłem konia do szybkiego galopu, w miarę lawirując między ludźmi, choć nie obyło się kilku odskoków. Niektóre były nawet zabawne i mój humor wciąż miał się dobrze. Niestety, do czasu.
- Stój, Demiurg - szepnąłem do konia, widząc, że jakaś średnio rozgarnięta panienka nie ma zamiaru uciec sprzed jego kopyt. Ogier bez oporów zatrzymał się metr przed ów panną, wypuszczając przy tym powietrze z płuc. Podmuch z jego chrap swą niezbyt długą podróż zakończył tuż na jej twarzy, wzbudzając u mnie kpiący uśmieszek. Nie wstrzymało to jednak mojej narastającej irytacji i złości. Zaciskając zęby, wyginąłem lekko konia, by móc spojrzeć na twarz mojej nowej niezwykle rezolutnej koleżanki.
- Czy ty jesteś pozbawiona odruchów bezwarunkowych?! - warknąłem, patrząc na nią z nieukrywaną wzgardą - Czy masz po prostu mózg godny sarny?
- Sa..sarny? - dziewczyna najwyraźniej jeszcze pod wpływem stresu i szoku, powoli zebrała się z chodnika, próbując ogarnąć całą sytuację.
- Albo i jeszcze czegoś mniej roztropnego - parsknąłem - Chciałaś popełnić jakieś spektakularne samobójstwo ryzykując przy tym ochlapaniem swoją krwią wszystkiego wokół, w tym również mnie - dodałem z naciskiem na ostatnie słowo - i mojego szanownego wierzchowca? Czy najzwyczajniej w świecie twój wątpliwy w swym istnieniu umysł nie zdążył się domyśleć, że przed pędzącym koniem należy odskoczyć? Psujesz mi dobry dzień, panienko.
Odetchnąłem, uspokajając nieco moje nerwy. Zerknąłem na leżące wokół tkaniny, i z powrotem na dziewczynę, ale już bardziej ze złością niż otwartą pogardą. Cholera, te szmaty pewnie będą mnie kosztować. Oby nie były zbyt drogie, bo nie mam pieniędzy na takie głupoty. Znaczy się może mam, może nie mam, nie ważne! Moje wynalazki kosztują. I za pewne są o niebo więcej warte. Z niechęcią położyłem dłoń na mieszku u pasa, czekając aż dziewczyna wreszcie coś z siebie wypluje.

<Catlin? Pod żadnym pozorem nie bierz sobie tego do serca, to Sven, nie mógł się o nią nagle zatroszczyć xd>

Od Anny - CD. Ruth

- Chyba nie będziemy rozmawiać o długu publicznym? - zapytała Ruth, ukradkiem zaglądając na mnie.
- Nie będziemy. Nie jest na tyle wysoki, by się nim przejmować - odparłam w odpowiedzi. Ruth, chyba szczęśliwa z takiej odpowiedzi, opadła na krzesło.
- Proponuję się zbierać - rzekła Mer. - Mam jeszcze parę... Hm... Ważnych spraw do zrobienia.
- Ja również nie mam nic do dodania - rzucił Aron, gładkim ruchem poprawiając włosy.
- Rozumiem, że spotkanie można uznać za skończone? - spytałam.
- Tak - odparli po kolei.
- Następne spotkanie za miesiąc - zarządziłem.
- Żegnam - rzuciła na szybko Mer i wypadła z Sali Obrad. Usłyszałam jej mocne kroki w korytarzu.
- My również będziemy się zbierać - stwierdził Aron, wstając z fotelu. - Żegnam wszystkie piękne panie.
Pocałował mnie, Lyrinn i Ruth w rękę i wyszedł, wołając Mattiasa. Młodszy brat skłonił się szybko i pobiegł za bratem, zamykając głośno żółte drzwi. Lyrinn szybko rzuciła coś na pożegnanie i znikła cichutko.
Pożegnałam się ciepło z Ruth. Myślałam, że zostałam sama. Zebrałam szybko wszystkie moje dokumenty. Nagle za głosami usłyszałam głos Axela.
- Anno.
Odwróciłam się szybko. Patrzył na mnie maślanym wzrokiem, stojąc z sztywnej pozie.
- Och, Axel... Myślałam, że wyszedłeś razem z siostrą.
- Ach tak - zmarszczył brwi. - Nieważne. Chciałem spytać... Może przyjechałabyś do nas w odwiedziny? Do Królestwa Fuego'a. Serdecznie zapraszam. Powiedz tylko, a urządzę ucztę.
- Wiesz, bardzo chętnie. Ale ostatnio nie mam czasu. Zbliża się jesień, pora zbiorów.
Axel posmutniał, a wzrok mu zmętniał.
- Cóż... Jeśli jednak znajdziesz czas to daj mi znać.
- Oczywiście - odparłam z uśmiechem. Przyszło mu to z trudem, lecz odwzajemnił go.
- Do widzenia w takim razie - powiedział ciepło.
- Do widzenia, Axelu.
Ostatni raz rzucił mi maślane spojrzenie. Odwróciłam się i podeszłam do swoich drzwi. Axel krążył w kółko między tronami, wyraźnie o czymś mocno myśląc. Zdziwiłam się. Rzadko kiedy nie wychodzę ostatnia. I to dziwne zachowanie Axela. To było ogólnie dziwne spotkanie.
Nie myśląc o tym więcej ruszyłam do domu.

Od Cirilli - CD. Ikaleta

"Najgorsze masz już za sobą" - chodziło mi to po głowie cały czas. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ale wydawało się to dziwnie śmieszne. Cały czas mam wrażenie, że najgorsze się dopiero zacznie. A co za tym idzie? Lęk powracający sprzed lat, bezsenność i cholerne ataki.
- Ma pan na myśli, że teraz będę miała same koszmary w nocy i w ciągu dnia? – zaśmiałam się lekko. Nie wiedziałam, co kryje się w słowach młodego mężczyzny. Nie chciałam wiedzieć, po prostu nie jest to mi do szczęścia potrzebne.
- Nie koniecznie, Ciri. – odpowiedział obojętnym tonem, jednak uważnie wpatrując się we mnie. Może znowu zbladłam jak ścierwo? Biała jak papier?
Najwyraźniej, bo zaczęło robić mi się zimno. Choera, co to za trucizna? O co chodzi w ogóle? Dotknęłam swojego policzka i tak jak myślałam: lodowate. Jednak nie zrobiło to na mnie wrażenia, ze względu na moje umiłowanie zimna i śniegu, mogę być taka przez cały czas i mi to przeszkadzać nie będzie.
Aspiryna podziałała, głowa przestała mnie boleć. I oby jak najdłużej ten stan pozostał.
- A czy mogę poprosić o pańskie imię? – zapytałam cicho, prawie szepcząc. Tak, aby usłyszał to tylko Pan. Żeby mieć pewność, że nikt nas nie słucha.

Ikalet? Przepraszam, że krótkie :/

Od Anny - CD. Inez

Ruszyłyśmy do miasta Refenne, zwanego też Miastem Dwóch Wierz. Znajdowało się niedaleko zamku, a mieścił się tam jeden z większych końskich targów w Królestwie. Część wierzchowców z królewskiej stajni właśnie stąd pochodziło. Refenne było bardzo urokliwym miastem. Oprócz koni, słynęło także z przepysznych rogali z miodem i z dwóch wierz. Owe wierze mieściły się na głównym placu, były zdecydowanie widoczne ponad dachami domów. Były one pięknie zdobione malowidłami, aż po sam czubek. A tym co wywoływało zdziwienie był fakt, że były one pomalowane kolorowymi wzorami i liczyły sobie ponad 2000 lat.
Oczywiście, w podróży towarzyszyła nam eskorta - paru rycerzy ubranych w złote zbroje, połyskujące w świetle słońca. Podróż zajęła nam w sumie 2 godziny. Gdy wjechaliśmy przez bramy, od razu zebrał się wokół nas tłumek. W końcu przyjazd księżniczki we własnej osobie był czymś w rodzaju święta.
Od razu któryś z miłych Refennowiczów wziął od nas konie - ode mnie Prisesse, od Inez stajennego kuca i kilka koni od rycerzy i zaprowadził je do gościnnej stajni. Ruszyliśmy ulicą w stronę targu. Ja przodem, Inez lekko z tyłu, otoczone rycerzami i mieszkańcami miasta. Co rusz ktoś wyskakiwał z propozycją spróbowania ciasta, mięsa, czy rogala z miodem (tak dla ciekawostki, rogale zwane było godami). Oczywiście z uśmiechem na twarzy próbowałam wszystkie dania podtykane mi pod nos i oceniałam wszystkie dane mi do rąk przedmioty. Po przejściu połowy ulicy miałam już kosz pełen jedzenia.
Przy kuźni kowala zobaczyłam zakapturzoną żebraczkę, trzymającą w rękach 3-letnie dziecko. Podeszłam do niej. Żebraczka była młoda, mogła mieć 20-coś lat i miała piękne oliwkowe oczy. Cała w brudnych, obdartych ciuchach, trzymała mocno dziecko i tuliła je do snu. Zrobiło mi się jej żal. Zawsze pragnęłam, by w Królestwie Armonii nie było biednych.
- Niech wasza wysokość na nią uważa! - krzyknął ktoś z tłumu. Nie zareagowałam
Podeszłam do dziewczyny, dałam jej kosz z jedzeniem i sakiewkę piętników. Spojrzała w górę, a wyraz jej oczu wyrażał wdzięczność. Pogłaskałam jej dziecko po małej główce i ruszyłam dalej, ciągnąc za sobą orszak poddanych.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała Inez, wskazując na uśmiechniętą żebraczkę, która oglądała rzeczy w koszyku.
- Nikt nie powinien biedować - odparłam. - A władza ma to do siebie, że ma tego pilnować.
- Aha. Wiesz...
- Tak.
- Jesteś bardzo dobra - odparła Inez, patrząc mi w oczy. - Dla mnie, dla tej żebraczki. Dla wszystkich.
- Dziękuję, Inez - pogłaskałam ją po zielonej główce.
- Myślisz, że ja też jestem dobra? - zapytała.
- Jesteś, Inez, jesteś.
Dalszą część ulicy przeszliśmy tak jak na początku. Otoczone przez rycerzy i poddanych. Minęłyśmy plac z 2 wieżami i dotarłyśmy do wielkiego placu, na którym odbywały się targi wierzchowców. Znajdowały się tu 4 duże stajnie, 2 wybiegi, 3 zakłady kowali i sklep z końskim wyposażeniem.
- Chodź - powiedziałam do dziewczynki. - Znajdziemy ci jakiegoś dobrego konia.

Inez? Znajdziesz swojego wierzchowca?

Od Salvi

Otworzyłam oczy w momencie, kiedy do mojego, małego pokoju wleciał kruk. Zerwałam się szybko z łóżka i miotłą go wygoniłam. Zamknęłam pospiesznie okno, odetchnęłam z ulgą i założyłam niesforny kosmyk włosów za ucho. Ubrałam się tak jak zawsze, ciemne ciuchy, żadnej biżuterii. Miałam dużo do zrobienia, dlatego truchtem przebiegłam dom, gdy otworzyłam drzwi frontowe, upadłam. Oślepiło mnie światło słoneczne, które tego dnia nad wyraz dawało się znaki. Wróciłam na czworaka do domu i oparłam się o drzwi głową. Co ja tu robię, pomyślałam. Tym razem poszłam po papiery leżące na stoliku. Założyłam kaptur i próbowałam po raz drugi. Tym razem udało się, ruszyłam nie patrząc się w górę. Niedopięta bluza falowała za mną jak peleryna, a kartki szeleściły w moich ramionach. To mi dodało jakieś mocy, dlatego ruszyłam jeszcze szybciej. Gdy dotarłam, oparłam się o ścianę i ciężko dysząc, pchnęłam drzwi. Wszystkie oczy zwrócone były na mnie. Poczułam się nieswojo, dlatego pospiesznie się ukłoniłam, zostawiłam papiery na najbliższym stoliku i wydukałam, że to do mojej nowej pracy. Zanim ktokolwiek odpowiedział, już byłam daleko. Koło wielkiej Biblioteki zwolniłam i skierowałam się z powrotem do domu. Nie siedziałam tam długo, ponieważ wyjęłam skrzypce z futerału i wpatrywałam się w nie, jakbym czekała aż coś powiedzą. Po dłuższej chwili spojrzałam się przez okno i stwierdziłam, że jest nadal słonecznie. Nie chciałam, by taka ładna pogoda się zmarnowała, dlatego postanowiłam iść nad Wodospad Życzeń. Dużo słyszałam o tym miejscu, aczkolwiek nigdy tam nie byłam. Tak, to był świetny pomysł. Ruszyłam przed siebie, podśpiewując piosenki, które wpadały mi do głowy. Spoglądałam na ludzi, ciągle zapracowanych i zabieganych. Niektórzy patrzyli się, gdy przechodziłam obok nich, inni zaś nic sobie z tego nie robili i dalej zajmowali się swoją pracą. Po jakimś czasie w końcu doszłam do tego miejsca. Było piękne, woda spadała na dół, tworząc przy tym coś w rodzaju mgiełki, a jak się spojrzało pod pewnym kątem, można było dostrzec mieniącą się różnymi kolorami tęczę. Stałam ciągle wpatrzona w ten Wodospad Życzeń. Nagle zapragnęłam zagrać na skrzypcach, tylko dla tego miejsca. Próbowałam włożyć w to całe swoje serce, melodia, która wydobywała się z moich skrzypiec była na zmianę raz radosna i piękna, czasem plątał się w niej smutek i powaga. Jak człowiek, pomyślałam, ma swoje gorsze i lepsze dni. Gdy skończyłam, siedziałam i rozmyślałam. Słychać było tylko szum wody. Położyłam się koło krawędzi i patrzyłam w niebo, rozmyślając. Podskoczyła, gdy koło mnie odezwał się głos. Usiadłam i spojrzałam w bok. Niedaleko siedziała jakaś osoba.
- Witaj, bardzo ładnie grasz- powiedział nieznajomy.
Speszyłam się i zalałam rumieńcem. Wykręcałam sobie palce, a po chwili wstałam i się przedstawiłam:
- Jestem Salvia. Salvia Olsen. A ty?

Ktoś chciałby dokończyć?

Salvia Olsen

Imię: Salvia
Sel, Sal, Selvi
Nazwisko: Olsen
Płeć: Kobieta
Królestwo: Armonii

Od Margles - CD. Zefira

Wpatrywałam się w niego. Jego oczy, czasem smutne, czasem puste, spoczywały zamknięte. Czy pochłonęła go śmierć? Nachyliłam się. Nie przejmowałam się już krwawiącą raną, po której na pewno zostanie blizna, ważny był tylko on. Oddychał. Moje ciało zalała fala ulgi. Moje ręce nie pokryły się krwią. Jeszcze nie. Nie chciałam zabijać, lecz wiedziałam, że w obronie własnej, jestem w stanie to zrobić. Czy się bałam? Jak cholera. Jaki on miał na mnie wpływ! Nauczyłam się przeklinać jak stary marynarz i odkryłam w sobie... to coś. Pamięciom sięgnęłam do jego słów. Jak mnie nazwał? "Wiedźmą"? To było do przewidzenia. Nie zrozumiał. Nikt nie zrozumie. W oczach wszystkich, już zawsze będę tą samą... Z rozmyślań wyrwało mnie skrzypnięcie starych drzwi. Jeszcze tego brakowało! Jakiś miły przechodzień zobaczy mnie w takiej sytuacji i czekać mnie będzie stryczek. Ale to nie był zwykły przechodzień.
- Margles Mons? - zapytał twardym głosem. Spojrzałam na niego, zza zasłony łez. Nie odpowiedziałam. Kim był? Czego chciał? Spoglądał to na mnie, to na leżącego, u mych stup człowieka. Ale w jego spojrzeniu wyraźnie malował się spokój... Jakby o wszystkim wiedział! To już nie były żarty. Miałam ochotę powiedzieć mu by sobie poszedł, zostawił mnie samą z moją beznadziejnością, ale brakło mi odwagi. Ciągle mi jej brakowało. Byłam tchórzem. Co jeszcze mogło czekać takiego tchórza? Czy już niewystarczająco oberwałam? Do cholery, gdybym tamtego dnia, nie wyszła później z pracy... Może byłabym uboższa o parę miedziaków, ale nie wplątałabym się w to wszystko! Życie to jeden wielki splot przypadków. Nic nie możemy na to poradzić.
- Proszę wyjść - rzekłam słabym głosem. Nikt mnie jednak nie słuchał. Do mieszkania weszło więcej zakapturzonych mężczyzn. jednym silnym ruchem odciągnęli mnie od nadal nieprzytomnego mężczyzny i wynieśli na świeże powietrze. Mówili coś w jakimś starym, nieznanym mi języku. Nic nie rozumiałam. Zakneblowali mnie. Albo nie chcieli bym krzyczała, albo... wolałam nawet nie myśleć o drugim wariancie. Jeśli wiedzieli... Mojego niedoszłego mordercę przerzucili przez konia. Czy ich znał? Do czego byliśmy im potrzebni? Coraz więcej pytań i żadnych odpowiedzi.
***
Dojechaliśmy do jakieś rudery. Była na prawdę obskurna. Takie miejsca kojarzyły mi się tylko z jednym. Byłam spanikowana. W środku, panował zupełny mrok. Nie widziałam ich twarzy. Nagle ktoś zaczął mówić w moim języku.
- Margles Mons... urodzona 1 grudnia... krew z krwi... kość z kości... - starałam się słuchać, lecz ich słowa mieszały mi się w głowie. Nadal nic nie rozumiałam.
- Wiemy kim jesteś. Wiemy, co potrafisz robić. Wiemy wszystko. Jeśli wyświadczysz nam małą przysługę to ciebie i twojego koleżkę puścimy wolno, jeśli nie... koleżka ucierpi. Bardzo. I twoje magiczne słówka już mu nie pomogą - zaśmiał się. A jego śmiech wędrował po całym pomieszczeniu, zakradając się nawet do uszu, nic nie wiedzącej myszy. Zrobiło mi się niedobrze. Stałam przed dylematem: zdradzić samą siebie i pomóc tym.. tym ludziom, lub skazać na śmierć człowieka, którego znałam od kilku dni. Był niewinny. Ale pragnął mojej śmierci. Miałam szansę na zemstę. Pewnie ktoś normalny na moim miejscu, bez wahania by się zgodził, ale ja... Cóż, ja nie byłam normalna.

<Czy Zefir obudzi się na czas? :p>

26 sierpnia 2015

Od Daenerys

Promienie słońca przebiły się przez cienkie zasłony w moim pokoju. Wstałam z łoża i założyłam zwiewną suknie. Wyjrzałam przez okno. Moim oczom ukazał się typowy widok. Targ, zamek, domy bogaczy i biednych. Jednak tego dnia mą uwagę przykuł targ. Słońce nie było jeszcze w pełni lecz było na nim pełno ludzi. Zbiegłam po schodach i wyszłam na ganek.
Można było stąd usłyszeć krzyki ludzi znajdujących się na targu. Skierowałam swe kroki w jego stronę. Na środku placu ludzie stali w wielkim kręgu. Na środku stał jakiś mężczyzna i krzyczał do zebranych:
- Ten kto zabije wielką smoczycę dostanie ode mnie sakiewkę monet! Ludzie! Ludzie! Okazja jakich mało!
Krzyki człowieka przyciągały coraz większą liczbę osób. Wieśniacy przepychali się i trącili łokciami tylko po to aby dowiedzieć się co mówi mężczyzna. Po chwili z tłumu wydobył się stłumiony krzyk:
- Skąd będziemy wiedzieć który smok jest tym którego szukasz?
- Odpowiedź jest prosta człowieku! Smoczyca jest ogromna jak zamek księżniczki, czarna jak smoła i wściekła jak osa! Na łbie jej znajdują się dwa rogi długie i zakręcone niczym u barana! Ale ludzie! Najważniejsze! Na szyi tego potwora widnieje wielka biała rana w kształcie koła.
Kiedy mężczyzna wypowiedział ostatnie zdanie me serce zabiło szybciej. Opis świetnie pasował do Firei. Ranę zdobyła podczas gdy walki z wędrownym smokiem. Byłam przerażona! Wieśniacy nie cofną się przed niczym aby tylko zarobić kilka monet. Ze strachem w sercu słuchałam dalszej opowieści mężczyzny:
- Lecz prędko ludzie! Powiadam wam, prędko! Kto pierwszy ten lepszy!
Kiedy wieśniacy rozbiegli się po placu stałam przez chwilkę zastanawiając się co zrobić. Nie mogłam przecież pozwolić, aby ją zabili! Szybko pobiegłam na Smoczą Polanę.
Na moje szczęście nie było na niej nikogo. Szybko odszukałam Firee, spała w jednej z podziemnych jam. Szybko schyliłam się i podniosłam z ziemi kamień. Wycelowałam prosto w łeb smoka. Ten rozjuszony zaryczał i zionął ogniem.
- Firea! Nie ma czasu! Muszę cię stąd zabrać. Wieśniacy chcą cię zabić, musimy ruszać.
Smok jakby znał ludzką mowę wyciągnął szyję umożliwiając mi wejście na grzbiet. Z oddali usłyszałam krzyki wieśniaków. Kiedy usiadłam na grzbiecie smoka ten poderwał się do lotu. Z każdą chwilą wzbijałyśmy się wyżej i wyżej ...
Po kilku dwóch czy trzech godzinach lotu uznałam iż jesteśmy wystarczająco daleko. Leciałyśmy na wschód więc pewnie jesteśmy w Królestwie Tierra'y. Smoczyca wylądowała w lesie łamiąc kilka drzew. Kiedy zastanawiałam się co będzie z nami dalej z lasu za mną wyłonił się jakiś wysoki mężczyzna...

<Winter?>

Od Daenerys - CD. Nerona

Może i moje ciało nigdy nie należało do najgorszych byłam trochę zdenerwowana. Nie byłam pewna czy rozbieranie się przy obcym mężczyźnie było etyczne. Nie mówiąc już o jakim ktokolwiek kontakcie cielesnym. Żyję się tylko raz- pomyślałam całując namiętnie mężczyznę. Przytuliłam się do mężczyzny uśmiechając się delikatnie. Kolejny raz pocałowałam mężczyznę i rzekłam:
- Uwierz mi że nie pożałujesz...
Uśmiechnęłam się delikatnie i pogładziłam mężczyznę po włosach. Neron odwzajemnił mój uśmiech. Znowu pocałował mnie w szyję.
- Mam taką nadzieję...
Mężczyzna powiedział przeczesując moje czerwone włosy. Pocałowałam mężczyznę w tors i pozwoliłam aby Neron zdjął ze mnie stanik. Mój plan toczył się idealnie. Za kilka minut mężczyzna powinien zacząć krwawić. Uśmiechnęłam się szeroko gdy Neron wpatrywał się łakomie w me piersi. Miałam ochotę zaśmiać mu się prosto w twarz. Musiałam jednak poczekać. Pozwoliłam aby mężczyzna robił to na co miał ochotę. Znowu uśmiechnął się lecz po chwili na jego twarzy zagościł grymas strachu. Z jego nosa pociekła gęsta, czerwona ciecz. Szybko zrzucił mnie ze swojej klatki piersiowej ale po chwilce zorientował się iż nie może ruszyć choćby palcem. Wstałam z łóżka i odszukałam swój biustonosz. Założyłam go pośpiesznie. Już się napatrzał- pomyślałam.
- O co chodzi?!
- Jak to? Skarbie... Naprawdę myślałeś że jestem taka łatwa jak jakaś tania dziwka?
Podeszłam do mężczyzny i wyszeptałam mu do ucha:
-Naprawdę tak myślałeś?
- Co mi zrobiłaś do cholery?!
-J a? -Odrzekłam udając niewiniątko - A teraz posłuchaj. Trucizna zabiję cię za dziesięć minut chyba że...
- Chyba że co?! Gadaj!
- Dobrze. Kiedy pełniłeś straż przy zachodniej granicy podszedł do ciebie stary, brudny mężczyzna. Pytał się jaka jest droga do zamku. A ty odprawiłeś go z kwitkiem! Powiedziałeś iż tacy nędzarze nie powinni krzątać się po zamku.
- Skąd to wiesz?!
- Jeden ze strażników mi o tym powiedział, ale niestety nie wiedział o co ciebie spytał ani gdzie poszedł. W którą stronę udał się ten żebrak?
- Do królestwa Aquay...
Uśmiechnęłam się chytrze do mężczyzny i z małej kieszonki sukni wyjęłam buteleczkę z odtrutką. Otworzyłam ją i wlałam do ust mężczyzny. Kim jak kim ale morderczynią nie zamierzałam być! Podeszłam bliżej łoża Nerona i pocałowałam go mówiąc:
- No to co kochanie? Może jeszcze kiedyś się spotkamy?
Uśmiechnęłam się zalotnie i ruszyłam szybko w stronę Smoczej Polany. Smok jest o wiele szybszy niż koń.- Pomyślałam wsiadając na czarną smoczycę. Odtrudka zadziała za pół godziny. Teraz najważniejsze jest to żeby uratować tego brudnego żebraka. Nie wiem co mogłoby się stać kiedy spotkałby w Królestwie Aquay mego wuja... Muszę uratować ojca.

<Neron?>

Od Daenerys - CD. Elisabeth

Muszę przyznać, iż nie uśmiechało mi się gawędzenie z dziewczyną-koniem. Uśmiechnęłam się jednak krzywo do niej i popędziłam jej klacz. Oczywiście nie dało się tego porównać do jazdy na Demonice. Klacz dziewczyny była nieco wolniejsza i nie aż tak narowista jak moja arabska piękność. Kiedy dotarłyśmy do królestwa Feuego miło pożegnałam się z nowo poznaną dziewczyną:
- Do widzenia. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś.
Dziewczyna wskakując na swą klacz rzekła szybko:
-Tak, tak.
Popędziła klacz i tyle było ją widać...

***

Siedziałam spokojnie na ganku mego domu. Niedaleko grał grajek. Z jego skrzypek wydobywała się cicha, smutna melodia. Była piękna lecz kiedy tylko skończył zachciało mi się płakać. Nagle przed moimi oczyma przebiegł jakiś kształt. Szybko zerwałam się z siedzenia i podbiegłam w stronę jakiejś dziewczyny. Rozpoznałam w niej kobietę która wczoraj odprowadziła mnie do Królestwa Ognia.

<Elisabeth?>

Od Melisandre - CD. Ashlyn

- No, no, no… - mruknęłam. Ładna historia. Nasza królewna zaginęła? Uśmiechnęłam się kąśliwie na tę myśl. Sądząc po dziwnym wyrazie twarzy, który zagościł na pobladłej twarzy Ashlyn i drżącym głosie posłańca można się było spodziewać niezłego przedstawienia. Dziwił mnie tylko jeden fakt. Dlaczego pozwolono by ta wiadomość dotarła do uszu kogoś spoza ścisłego królewskiego grona? No cóż… Widocznie wszyscy byli zbyt zszokowani by przejmować się takimi szczegółami.
- Dobrze. Zaraz zajmę się to sprawą. Możesz odejść. – powiedziała Ashlyn do lokaja, zaciskając swe szczupłe palce na moim ramieniu. – A ty chodź za mną.

***
Klik. Klucz w drzwiach zatrzasnął się odgradzając mnie od słonecznego korytarza. Wnętrze pokoju, do którego zostałam prawie wepchnięta było przestronne i jasne. Różniło się od agresywnego wystroju całego pałacu. Było przejrzyste, można by wręcz powiedzieć, że puste… Na beżowych ścianach ozdobionych delikatnymi ornamentami nie wisiały żadne obrazy. Główne miejsce w pokoju zajmowało duże łoże z baldachimem, toaletka połączona z biurkiem i duża szafa. W rogu pokoju rozstawione były pufy i sofa z mnóstwem poduszek. Wszystko utrzymane było w delikatnych, pastelowych barwach.
- Usiądź proszę. – powiedziała dziewczyna, chowając duży klucz do kieszeni swojej sukni. - A teraz, porzućmy te dworskie maniery, bo zaczyna mnie mdlić i porozmawiajmy normalnie.
- Stawiasz dość wysokie wymagania. – powiedziałam pytająco unosząc brew i siadając na złotej pufie. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. 
- Przejdźmy do rzeczy. – rzekła zajmując miejsce na dużej zdobionej sofie naprzeciwko mnie. – Ta wiadomość nie miała prawa dojść do twoich uszu.
- No co ty nie powiesz… – przewróciłam oczami. Niezrażona tym gestem dziewczyna ciągnęła dalej.
-  Jednak, stało się. Muszę cię zmartwić, ale wygląda na to, że wpadłaś w to bagno tak samo jak ja.
Zmarszczyłam brwi. Czyżby było aż tak źle? 
- Nie ma jej tylko jeden dzień. Czy to taka straszna tragedia? Z tego co wiem, księżniczka słynie z rozrywkowego życia…
- Masz rację. Ale mówimy tutaj o polowaniu. Z reguły nie organizuję się tego typu atrakcji w nocy, prawda? 
Nie mogłam nie przyznać jej racji.
- Myślisz, że coś jej się stało? – zapytałam. Szczerze, to w ogóle mnie to nie obchodziło, ale wypadało zapytać. 
- Nie mam pojęcia. W każdym razie, zdecydowanie jest to niepokojące. – odparła blondynka marszcząc czoło.
- Co możemy zrobić? – zapytałam i nie, wcale nie miałam ochoty szukać naszej zasranej księżniczki, ale… Wiecie jak uwielbiam tajemnice, a może i jakaś nagroda za znalezienie tej dziwki się znajdzie…
- Jutro pojedziesz ze mną do Wilczego Lasu. Podobno tam właśnie udała się królowa. Załatwię ci wierzchowca. – powiedziała Ashlyn.
- Nie trzeba. – odrzekłam. Zaraz potem uświadomiłam sobie gafę jaką popełniłam. No tak… Zwykła pokojówka nie posiadała wierzchowca…
Dziewczyna popatrzyła na mnie spod uniesionych brwi.
- Posiadasz wierzchowca… Jak się nazywa? – zapytała świdrując mnie spojrzeniem.
- Vizerys. – odparłam jak gdyby nigdy nic, wzruszając ramionami.
- Wiedziałam. – rzekła. – Po prostu wiedziałam. Nie jesteś zwykłą pokojówką, prawda?
- Tak się jakoś dziwnie składa… - odparłam odbijając jej zimne spojrzenie.
- Słuchaj… - rzekła przybliżając się do mnie. – Mam duże możliwości. Uwierz. Jeżeli chcesz możemy współpracować, ale…
- Ale? – odparłam.
- Ale musimy być ze sobą szczere i nikomu nie zdradzać swoich sekretów. – powiedziała.
- Wybacz, ale właśnie wyobraziłam sobie parę jednorożców stojących na polance pod tęczą, które składają sobie przysięgę przyjaźni sypiąc dookoła brokatem i serduszkami. – odrzekłam, uśmiechając się lekko. Chwila powagi bezpowrotnie minęła. Dziewczyna wybuchnęła perlistym śmiechem. Zaczynałam ją lubić.
- Masz rację. – powiedziała ocierając łzę śmiechu, która słynęła jej po policzku. – Więc zawrzyjmy jednorożcowe porozumienie.

Od Ikaleta - CD. Cirilli

Przyznam, że zdziwiła mnie wieść o strzale. Brzmiało to co najmniej niepokojąco. Chyba nie będę już wracam tamtymi okolicami.
- Hm... Dobrze więc, Ciri - odparłem do dziewczyny.  - Nie denerwuj się już. Jesteś pod dobrą opieką. Lepiej się już czujesz?
- Trochę - odparła, siadając na łóżku. Była jeszcze blada i widziałem, że słabo trzyma się w pozycji siedzącej. - Ale dam radę iść do domu.
- Nie, nie dasz - spojrzałem na nią bacznie. - Jesteś jeszcze zbyt słaba. Powinnaś tu zostać.
- Ale... Szczerze... Ja nie chcę tu zostawać.
- Bez odpowiedniej opieki możesz nie przeżyć.
- Namida mi pomoże - nie dawała za wygraną.
- Musiałaby zostać przeszkolona - odparłem tak spokojnie, jak tylko mogłem.
- No więc zostanie. Poproszę ją o to - odparła i klapnęła na łóżko. Przyłożyłem jej rękę do czoła - było rozpalone. Gorączka wraca.
Szybko przykryłem ją kocem i pobiegłem po lekarstwa. W korytarzu minąłem tego pajaca w okularach. Patrzył na mnie wrogo.
Wpadłam do szpitalnej spiżarni i wziąłem szybko aspirynę i lek na wstrząsy. Pobiegłem szybko w z powrotem. Ciemnowłosa Ciri już drgała w gorączkowych konwulsjach. Wlałem jej do ust kilka kropel leku na wstrząsy. Aspiryna będzie na potem. Zaczęła się lekko rzucać na boki. Domyśliłem się, że zaczynają się koszmarne majaczenia.
- Wujku... Nie! - krzyknęła i ruszyła się, prawie spadając z łóżka. Szybko chwyciłem ją i podciągnąłem do góry. - Zostaw! Nie! Błagam! Proszę!
Krzyczała coraz bardziej. Jeden z lekarzy, chyba Geo, zauważył co się dzieje i zaproponował pomoc. Odmówiłem. Chwyciłem mocno dziewczynę za talię i starałem się utrzymać na łóżku.
***
Po 20 minutach majaczenie i rzucanie się przeszło. Ciri znów była blada jak kartka papieru, co w kontraście z czerwonymi ustami i ciemnymi włosami dawało straszny efekt. Była zmęczona, bardzo zmęczona. Pojawiły się podkowy pod oczami. Teraz powoli budziła się z gorączki.
- Boli... Głowa... - powiedziała słabym głosem.
- Znowu majaczyłaś. Masz tu aspirynę, pomoże na głowę - podałem jej tabletkę. Wzięła ją drżącą ręką do ust. Podałem jej szklankę wody.
- Masz, popij - dodałem. - Powinnaś dużo pić. To pomoże zwalczyć gorączkę.
Posłusznie wypiła do dna. Klapnęła na łóżko, ale już nie zasnęła. Gorączka przeszła, oby na długo.
- Zaczynam sie martwić o Namidę - wyznała cicho.
- Twoją znajomą?
- Tak
- Pocieszę cię tym, że najgorsze masz już chyba za sobą.

Ciri? Żyjesz? ;p