Jak podejrzewałam wczoraj, tak też zaspałam. Promienie słoneczne przebijały się przez okno, oświetlając pomieszczenie, a także padały na moją twarz, zmuszając mnie tym samym do otworzenia oczu i wygramolenia się z łóżka. Przykryłam głowę poduszką, czując, że jak wstanę to padnę z powrotem na podłogę i już nie wstanę. Gdy jednak po chwili skapnęłam się która to może być godzina, wstałam. Co prawda moje kroki były ociężałe, a nogi odmawiały współpracy, wyjęłam ubrania oraz ogólnie rzecz biorąc ogarnęłam się. Jednak gdy otworzyłam i już chciałam zrobić krok za futryną, kątem oka spostrzegłam paczkę leżącą u drzwi. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się jaki to niekompetentny doręczyciel zostawił paczkę oraz list u drzwi nie pukając i nie zostawiając żadnego znaku lub informacji. W sumie… skoro tak mocno spałam, mogłam też nie usłyszeć go. Zresztą… nie ważne.
Położyłam pakunek na stoliczku, który stał pod ścianą. Gdy się tutaj wprowadzałam był bardzo zaniedbany. Zakurzony, poobgryzany przez myszy, a na blacie było widać wiele plam co wskazywało, że poprzedni właściciel domu nie był zbyt porządnicki. Jednak gdy wrócił od stolarza wyglądał jak nowy.
Zaczęłam przyglądać się małej karteczce, która była przyczepiona do pakunku. Nie wiem czemu miałam takie duże wątpliwości co do otworzenia tej paczki. Niby pod moimi drzwiami, ale nigdy w życiu nie dostałam od kogoś ani prezentu, nic. Zazwyczaj były to mało ważne listy. Jednak na papierze widniał napis, chyba adres, lecz nie mój. Intuicyjnie, pamiętając co nieco z map stwierdziłam, że pakunek powinien trafić aż na sam koniec Królestwa. Z czystej uczciwości powinnam od razu wsiąść na konia i pogalopować w tamtym kierunku, do człowieka, który powinien dostać tą przesyłkę, jednakże… w głębi czułam wątpliwości; na kartce nie widniało ani imię ani nazwisko tajemniczego właściciela pakunku. A gdy tylko odwróciłam paczkę, na jej dnie było napisane:
,,Ważny pakunek. Nie otwierać.”
Dobra, jak nie ruszać to nie ruszać. A, że długa droga mnie czeka, nie zastanawiając się dłużej nad tajemniczym wydarzeniem wyszłam z domu ku stajni po Deniver`a.
Początkowo ogier postawił do góry uszy i z ciekawością spoglądał na mnie, jednak gdy tylko wyczuł gotującą się podróż i zobaczył mnie niosącą siodło, odwrócił się tyłem, udając, że mnie wcale nie widzi.
-No Deni… Czeka nas dosyć długa podróż. Co prawda nie tak daleka jak wczoraj, ale również emocjonująca- założyłam mu siodło na grzbiet.
Ogier prychnął niezadowolony, przestawiając sobie siano pyskiem.
-Koniec jedzenia. Ubieramy się- poklepałam go po szyi i założyłam ogłowie.
Nie wiedziałam do końca którędy się kierować. A w dodatku z każdą chwilą brała mnie mocniejsza pokusa na otwarcie tajemniczej paczki. Podczas drogi wiele myślałam co tam może się znajdować i kto mieszka na końcu kraju. Być może czeka tam także posłaniec, który już wie co zrobić z paczką…? Im więcej o tym myślałam tym bardziej zbaczałam z trasy. Dopiero po chwili zauważyłam, że jestem zbyt na zachodzie. Zatrzymałam konia i rozejrzałam się. Nie pamiętałam tej okolicy z żadnych map. Wielokrotnie przyglądałam się miejscu.
-Chyba będziemy musieli wrócić na gościniec- zwróciłam się do konia, sama czując wielkie przygnębienie na myśl, że musimy zawrócić taki kawał drogi.
Jak tylko znajdę adresata to nieźle mu się oberwie, nawet nie wiem za co, bo przecież nie będzie jego wina, że się zgubiłam. Bardziej chyba powinien dostać doręczyciel. Teraz to i tak już nie ważne. Paczka znajdzie właściciela i zostanie dostarczona jeszcze dziś.
Większość drogi poszła gładko. Żadnych utrudnień, komplikacji czy też niespodziewanych wydarzeń. W Królestwie Aire`a panował spokój jaki dawno chyba nie odwiedzał tej wiatrowej krainy. Właśnie… nawet wiatry chyba urządziły sobie dzień lenistwa. Powoli brała nade mną górę błogość i senność. Oczy kleiły mi się niesamowicie. Oparłam głowę o szyję swojego ogiera, który także stąpał, krok po kroku po ziemi. Zamknęłam oczy, mocno ściskając paczkę, którą trzymałam cały czas ręką. Nagle Deniver stanął, a ktoś dotknął mojego uda. Zerwałam się niczym przestraszony kot, chwytając już drugą ręką rękojeść miecza, gdy spostrzegłam, że to mały chłopiec.
-Myślałem, że pani jest ranna- odezwał się na usprawiedliwienie.
-Nie, dziecko. Wszystko w porządku- odetchnęłam z ulgą, luzując się- Powiesz mi… wiesz może czy ktoś nie mieszka na końcu Królestwa Aier`a?- postanowiłam zapytać.
-Nie daleko granicy oraz morza jest mała wioska rybacka. Może liczyć z dwudziestu paru ludzi najwyżej. Jednak jeśli pani chce dotrzeć do niej to musi iść bardziej na wschód- oświadczył chłopak.
-Dziękuję za pomoc oraz radę. Jakoś się odwdzięczę- posłałam mu lekki uśmiech.
-Gdy pani będzie wracać z miasteczka, niech tu przyjedzie na to miejsce gdzie teraz. Będę czekał. Niech weźmie ze sobą trochę ryb. Zapłacę za nie. To będzie jako tako nagroda za wskazanie drogi i jak pani mówi… odwdzięczy mi się za to- mrugnął swoimi ciemnymi oczami i pobiegł w stronę pól uprawnych.
Chwilę odprowadzałam go wzrokiem. Miłe dziecko. Tylko teraz pewnie zacznę myśleć o ile konkretnie mu ryb chodziło i jak mam je przewieść. I oczywiście został problem paczki. Spięłam boki konia, który przeszedł do równego galopu aby zbytnio się nie zmęczyć.
Rzeczywiście, tak jak chłopiec mówił u wybrzeża stała mała wioska. Na morzu było można dostrzec przeróżne łodzie rybackie. Zsiadłam z konia przed wjazdem do miasteczka. Chwyciłam wodze i ruszyłam w kierunku wioski, poszukując dokładnego adresu jaki widniał na pakunku. Przy okazji przyglądałam się każdej osobie i każdej rzeczy bardzo dokładnie. Ludzie byli zapracowani, wcale nie zwracali na mnie uwagi, zresztą i dobrze, że nie przejmują się nowo przybyłym gościem. Jednak musiałam się kogoś zapytać o miejsce zamieszkania adresata. Zaczepiłam pewną kobietę, która akurat zajmowała się praniem ubrań.
-Przepraszam- zaczęłam dość ostrożnie- Wie pani może gdzie to jest?- wskazałam adres.
Kobieta jakby mnie nie słyszała. Była wręcz zapatrzona w swoją robotę, starannie piorąc każde ubranie. Miała na głowie zieloną chustę oraz białą suknię, sięgającą aż do kostek, a spod niej wystawały czarne trzewiki.
-Przepraszam- spróbowałam jeszcze raz tym razem nasilając swój ton głosu.
Jednak kobieta nawet nie odwróciła wzroku w moją stronę. Nie lubię gdy mnie ktoś ignoruje i nie posiada szacunku. Może i ona ciężko pracuje przez cały dzień, ale chyba pięć minut jej nie zbawi? Chwyciłam ją za ramię, dopiero wtedy kobieta, wziąwszy do dłoni kolejną rzecz spojrzała na mnie obojętnie i bez żadnego wyrazu.
-Wie pani gdzie znajduję się t…
-Musisz iść przez cały czas prosto aż wyjdziesz na przystań rybacką, potem będzie taki zaułek gdzie trzeba skręcić i wyjść obok lasku nieopodal. Tam powinien znajdować się dom- przerwała mi i wróciła z powrotem do pracy.
Jakże wielkie było moje zdziwienie. Kobieta jakby była telepatką, kimś kim ja jestem, czytała w myślach, jasnowidzem. Chwilę stałam i wpatrywałam się w jej twarz, za to ona nie drgnęła ani na chwilę.
-Dziękuję- powiedziałam niepewnie i poszłam dalej, wbijając wzrok w ziemię.
~Dziwna kobieta…~ ruszyłam drogą, którą wskazała mi praczka.
Wyszłam na przystań rybacką, potem skręcając w lewo i wychodząc z zaułku obok lasku, lecz żadnego domu nie widziałam. Tylko morze po jednej stronie, po drugiej las i otwarta przestrzeń pól i łąk ciągnących się do momentu gdzie momentalnie wyrastały góry. Poszłam dalej, lecz gdy zbytnio oddaliłam się od miasteczka zawróciłam. W końcu zmęczona padłam obok pnia drzewa. Nie miałam pojęcia co zrobić z paczką. Nie mogę znaleźć dokładnego adresu, domu, o którym mówiła kobieta ani nawet właściwej drogi. Do głowy przyszedł mi tylko jeden pomysł. Otworzyć pakunek. W tej chwili mało obchodziło mnie, że właściciel może i by nie życzył sobie tego, ale w końcu to nie jest koncert życzeń, a ja nie na darmo przejechałam całe Królestwo Aire`a. Gdy już miałam rozpakować pakuneczek, poczułam zimny dotyk stali na swojej szyi oraz ciepło ciała bijące za mną. Odruchowo podniosłam głowę do góry, próbując zobaczyć napastnika jednak on jakby schowany za rosnącą w dziwnym miejscu jak dla mnie trzciną był bardzo dobrze zamaskowany.
-Czego chcesz?- spytałam zimnym tonem głosu, automatycznie wzmacniając uścisk na paczce.
Deniver parsknął niespokojnie, cofając się parę kroków i z położonymi uszami do tyłu lustrował wzrokiem nieznajomego.
-To chyba mój pakunek- odezwał się męski głos za mną, próbując sięgnąć paczkę, lecz odsunęłam ją gwałtownie.
-A jaką mam pewność, że to dla ciebie- spięłam mięśnie, czując większy ucisk na szyi.
-Ty nie musisz mieć pewności, ja owszem- odparł, chichocząc pod nosem- I pragnę odebrać moją własność. Dziękuję, że mi ją przyniosłaś aż z samego końca miasta- kątem oka zobaczyłam jego bladą twarz, lecz bez zakrycia- A teraz jakbyś łaskawie mogła, oddaj mi ten list i ten pakunek.
-Wybacz, że tego nie zrobię, ale wolę mieć pewność. Widzisz… z natury jestem uciążliwą osobą- uśmiechnęłam się arogancko.
-Za chwilę możesz przestać nią być- to już brzmiało jak groźba.
-Czyżby?- uniosłam jedną brew do góry- A wiesz, że kobietom się nie grozi?- spytałam, wyciągając sztylet i szczęściem unikając jego ostrza pod gardłem.
Podniosłam się z ziemi, kierując w jego stronę wrogie spojrzenie oraz własną broń. Cofnęłam się do swojego konia, wkładając pakunek do torby przy siodle, widząc, że bez walki się nie obejdzie. Napastnik spokojnym krokiem podszedł do mnie. Miał blond włosy, przykryte kapturem, a na sobie szare, powycierane spodnie, brudne na kolanach od trawy, długie, skórzane buty oraz… na moje szczęście, a na jego pech, żółtą koszulę. Spojrzałem na Deniver`a, który z błyskiem w oku niczym byk na czerwoną płachtę spojrzał na mężczyznę.
-Musisz wiedzieć, że mój koń bardzo nie lubi żółtego koloru- powiedziałam, trzymając w ręce wodze aby mój ukochany rumak nie ruszył na niego z kopytami.
-Pierwszy raz takie coś słyszę- roześmiał się.
Uśmiechnęłam się zawadiacko. Jeżeli chce się przekonać..? Czemu mam oszczędzić dobrej zabawy z oglądania tak ciekawej akcji gdybym puściła ogiera na mężczyznę.
-Dobra paniusiu… skończmy to i oddawaj paczkę- wyjął miecz.
-Już mówiłam, że mam tajną broń?- odwróciłam się do niego bokiem, puszczając Den`iego i klepiąc go w zad.
Ogier machnął głową i stanął dęba, lecz w tym samym momencie, gdy tajemniczy napastnik cofnął się, przylegając do drzewa, przycisnęłam mu miecz do piersi.
-Spadaj za nim mój koń nie zgniecie cię na placka- ostrzegłam- A jak nie on… to ja- posłałam mu złośliwe spojrzenie.
Mężczyzna odsunął się i uciekł w las. Pogłaskałam konia po pysku i wyjęłam paczkę, w tym samym momencie widząc ukryty w lesie mały domek. Ruszyłam w jego kierunku, pukając do drzwi. Odezwał się jakiś głos i wkrótce otworzyły się drewniane drzwi, w których stał starzec, a na widok paczki oczy mu zabłysły. Wziął z wielkim łaknieniem pakunek, dając mi kilka piętników i zamykając drzwi. Stałam tak z otwartą buzią totalnie zaskoczona. Obudził mnie z transu dopiero mój wierzchowiec. Czy ta paczka rzeczywiście miała tak ogromne znaczenia dla staruszka jak i dla tego faceta w żółtej koszuli?
-Wracajmy do domu- nie mogłam poukładać w myślach tych wszystkich zdarzeń.
Wjechałam do miasta, kupując tak jak obiecałam chłopczykowi kilka ryb i z powrotem galopem wracając na miejsce gdzie go spotkałam. Dałam mu ryby(szczerze mówiąc będę musiała chyba wyprać ubrania od ich zapachu), lecz nie przyjęłam pieniędzy, bo była to forma odwdzięczenia. Teraz już tylko myślałam o swoim mieszkaniu i łóżku, jednak… nadal męczyły mnie myśli związane ze staruszkiem, rozbójnikiem i rybacką wioską z dość osobliwymi ludźmi.
W końcu dojechałam do domu. Dałam dzisiaj Deniver`owi nagrodę za długą podróż w postaci wybiegania się na otwartych terenach królestwa. Gdy jednak rozłożyłam się wygodnie w fotelu, zobaczyłam na stoliku małą karteczkę, podobną do tej, która była na paczuszce. Wzięłam ją do ręki.
,,Dziękuję ci za dowiezienie paczki na miejsce. Była to bardzo ważna przesyłka, a ty podołałaś zadaniu. Przykro mi, że zaatakował cię mężczyzna w lesie. Wszelakie szkody opłacę. Na twoim łóżku znajduje się również mały pakunek. Otwórz go. Mam nadzieję, że ci się podoba.”
~A skąd on lub ona, kim kolwiek jest, do cholery wie o wszystkich zdarzeniach?~
Spojrzałam na łóżko, wstając z fotela i otwierając go. Był w nim łańcuszek, który zgubiłam w dzieciństwie podczas pobytu w sierocińcu. Uśmiechnęłam się lekko gdy przejechałam po nim palcem. Pamiętam, że taki sam miał Jasper. Założyłam go na szyję, czując jak dużo wspomnień do mnie wraca.
Słońce powoli zaczęło zachodzić, a jego promienie powoli bladły aby móc jutro wstać w pełni sił na nowo oraz budzić mieszkańców Królestwa Aier`a. Skoro dzisiaj miałam taką przygodę jaka spotka mnie jutro? Życie chyba posiada nieskończona ilość pomysłów…
Strony
▼
Mieszkańcy
▼
22 sierpnia 2015
Od Margles - CD. Zefira
Nie lubiłam się kłócić. Nie lubiłam walczyć. Nawet nigdy tego nie robiłam. Bo po co? Lecz kiedy on kazał mi przefarbować włosy, coś we mnie pękło. "Nie ma mowy" - pomyślałam. "Nie zrobię tego". Włosy były ostatnią pamiątką, która pozostała mi po matce. Babcia wspominała, że jestem jej wierną kopią. Ja jednak nie pamiętałam, jak wyglądała.
- Możemy się przespać? Ciągle jestem zmęczona - poprosiłam błagalnym tonem.
- Jasne, pewnie. Śpij, a w tym czasie straż znajdzie nas i zabije - odparł gburowato.
Mimo sprzeciwów, położyłam się wygodnie i udałam, że zasypiam. On chyba też był wyczerpany, bo położył się po drugiej stronie jaskini. Już po chwili słyszałam jak chrapie. Cicho wstałam. Jeden nie ostrożny ruch i mógł się przebudzić. Musiałam uważać. Wyglądał dziwnie, gdy spał. Kaptur trochę się odchylił, dzięki czemu ujrzałam skrawek jego twarzy. Był przystojny. Nawet bardzo. Przybliżyłam się do niego. Nachyliłam się nad jego uchem i wyszeptałam:
- Nie... nie szukaj mnie.
Miałam nadzieję, że tak jak strażnicy zrobi, co kazałam. Że mnie nie znajdzie. Z drugiej strony, po co miałby szukać? Nie byłam dla niego ważna. Nawet nie wiedział, jak mam na imię. Nie obchodziłam go. Cichaczem uciekłam z zamiarem powrotu do domu.
***
Zbliżała się noc. Wędrówka przez las trwała w nieskończoność. Co chwilę nasłuchiwałam, czy nikt za mną nie idzie. Starałam sobie przypomnieć drogę powrotną. Nie było łatwo, ale nie mogłam się zatrzymywać. Nie wiedziałam, czy "zaklęcie" podziałało. Między drzewami zobaczyłam wydeptaną ścieżkę. Dzięki niej znalazłam wyjście z lasu. W duchu dziękowałam bogom. Dalsza droga nie była już trudna. Świtało. W dwie godziny później, byłam w domu. Cicha rudera stała na miejscu. Drzwi zaskrzypiały, gdy je otwierałam. Wszystko było w nienaruszonym stanie. Kto chciałby okraść dom, w którym nic nie ma? Przeszłam do sypialni i opadłam na łóżko. Było okropnie niewygodne, a nogi bolały mnie od kilku godzinnego marszu. Mężczyzna chyba był pod wpływem moich słów, bo jak do tej pory, nie odnalazł mnie. Lub miał mnie dość i cieszył się, ze sama odeszłam. Nie byłam już dla niego problemem. Nie byłam kulą u nogi. Po chwili już spałam, jednak nie dane mi było odpocząć. Usłyszałam jak ktoś mocno pcha drzwi i wchodzi prosto do salonu. Gdy go zobaczyłam, wydukałam tylko:
- Jak...? - nie zdążyłam jednak dokończyć, bo ten przyłożył mi nóż do gardła. Zaczął krzyczeć. Mówił, że nie jest idiotą i nie da się wykiwać, że pewnie chciałam go wydać w ręce strażników... Nie słuchałam go. Byłam przerażona. Z ledwo zagojonej rany, znów sączyła się krew. Bolało, jakby ktoś przeszył mi gardło. Spojrzałam mu w oczy. Były... puste. Tak okropnie puste. Ze strachu wybuchłam niepohamowanym szlochem.
- Możemy się przespać? Ciągle jestem zmęczona - poprosiłam błagalnym tonem.
- Jasne, pewnie. Śpij, a w tym czasie straż znajdzie nas i zabije - odparł gburowato.
Mimo sprzeciwów, położyłam się wygodnie i udałam, że zasypiam. On chyba też był wyczerpany, bo położył się po drugiej stronie jaskini. Już po chwili słyszałam jak chrapie. Cicho wstałam. Jeden nie ostrożny ruch i mógł się przebudzić. Musiałam uważać. Wyglądał dziwnie, gdy spał. Kaptur trochę się odchylił, dzięki czemu ujrzałam skrawek jego twarzy. Był przystojny. Nawet bardzo. Przybliżyłam się do niego. Nachyliłam się nad jego uchem i wyszeptałam:
- Nie... nie szukaj mnie.
Miałam nadzieję, że tak jak strażnicy zrobi, co kazałam. Że mnie nie znajdzie. Z drugiej strony, po co miałby szukać? Nie byłam dla niego ważna. Nawet nie wiedział, jak mam na imię. Nie obchodziłam go. Cichaczem uciekłam z zamiarem powrotu do domu.
***
Zbliżała się noc. Wędrówka przez las trwała w nieskończoność. Co chwilę nasłuchiwałam, czy nikt za mną nie idzie. Starałam sobie przypomnieć drogę powrotną. Nie było łatwo, ale nie mogłam się zatrzymywać. Nie wiedziałam, czy "zaklęcie" podziałało. Między drzewami zobaczyłam wydeptaną ścieżkę. Dzięki niej znalazłam wyjście z lasu. W duchu dziękowałam bogom. Dalsza droga nie była już trudna. Świtało. W dwie godziny później, byłam w domu. Cicha rudera stała na miejscu. Drzwi zaskrzypiały, gdy je otwierałam. Wszystko było w nienaruszonym stanie. Kto chciałby okraść dom, w którym nic nie ma? Przeszłam do sypialni i opadłam na łóżko. Było okropnie niewygodne, a nogi bolały mnie od kilku godzinnego marszu. Mężczyzna chyba był pod wpływem moich słów, bo jak do tej pory, nie odnalazł mnie. Lub miał mnie dość i cieszył się, ze sama odeszłam. Nie byłam już dla niego problemem. Nie byłam kulą u nogi. Po chwili już spałam, jednak nie dane mi było odpocząć. Usłyszałam jak ktoś mocno pcha drzwi i wchodzi prosto do salonu. Gdy go zobaczyłam, wydukałam tylko:
- Jak...? - nie zdążyłam jednak dokończyć, bo ten przyłożył mi nóż do gardła. Zaczął krzyczeć. Mówił, że nie jest idiotą i nie da się wykiwać, że pewnie chciałam go wydać w ręce strażników... Nie słuchałam go. Byłam przerażona. Z ledwo zagojonej rany, znów sączyła się krew. Bolało, jakby ktoś przeszył mi gardło. Spojrzałam mu w oczy. Były... puste. Tak okropnie puste. Ze strachu wybuchłam niepohamowanym szlochem.
I jak, może być?
Od Inez - CD. Anny i Gabriela
Nie potrzebowałam więcej zachęty i z zapałem zaczęłam szperać w wielkiej szafie. Zachwycona przesuwałam kolejne wiesza, przyglądając się kolejnym sukniom. Były przeróżne, krótkie, długie, skromne i bardzo eleganckie, a każda z nich miała inny kolor. Wszystkie były bajeczne, ale jedna szczególnie mnie zachwyciła..
- Jest cudowna - szepnęłam, wyciągając z szafy wieszak ze zwiewną, bielusieńką jak śnieg kreacją.
- Też mi się podoba - przyznała z uśmiechem Anna. - Ale zanim ją założysz musimy cię doprowadzić do porządku - dodała, mierząc mnie uważnym spojrzeniem i wyjmując wieszak z ręki.
- Co to znaczy? - zapytałam z niepokojem
- Nic strasznego - Anna wydawała się rozbawiona moją miną. - Martha się tobą zajmie i zadba żebyś wyglądała jak prawdziwa dama. Zgadzasz się?
Pokiwałam głową i razem z księżniczką wróciłam do głównej części zamku. Tam Anna przywołała swoją służącą, Marthę, której powiedziała coś na ucho, po czym zwróciła się do mnie.
- Inez ja muszę teraz iść na ważne spotkanie, ale jak tylko się skończy to do ciebie przyjdę dobrze?
- W porządku - zgodziłam się, choć posmutniałam trochę na myśl, że Anna musi mnie zostawić.
Księżniczka chyba to zauważyła, bo posłała mi łagodny uśmiech i na odchodnym poradziła:
- Jeśli chcesz to możesz na mnie poczekać na zewnątrz i przy okazji zwiedzić pałacowe ogrody.
Pokiwałam głową na znak, że tak zrobię, a Anna odwróciła się i odeszła. Kiedy tylko całkiem zniknęła nam z oczu Martha pociągnęła mnie w zupełnie innym kierunku...
Po godzinie czyściutka, uczesana i odziana w nową kreację, opuściłam mury pałacu i zaczęłam krążyć po labiryncie tutejszych ogrodów. Były piękne i bardzo zadbane, ale nawet w najmniejszym stopniu nie przypominały mi lasu, za którym już zaczynałam trochę tęsknić. Spacerowałam tak bardzo długo, aż dotarłam do jakiegoś murku, za którym rozpościerało się dzikie i tajemnicze miejsce. Niewiele mogłam zobaczyć, ale to, co dostrzegłam w jakiś dziwny sposób mnie do siebie ciągnęło. Niemal bezwiednie zaczęłam wspinać się po bluszczu porastającym murek, kiedy przypomniałam sobie, że przecież Anna prosiła żebym czekała na nią w ogrodzie.
Ale to przecież też jest ogród. – pomyślałam rozdarta między ciekawością a posłuszeństwem – Może trochę dziki i magiczny, ale i tak ogród. Poza tym chyba nie wyjdę poza teren pałacu prawda?
To ostatnie przeważyło nad zdrowym rozsądkiem, więc ponownie zaczęłam wspinaczkę. Pokonanie murku nie zajęło mi zbyt długo toteż już po chwili wędrowałam między tajemniczymi drzewami. Zauważyłam, że na niektórych było coś wyryte, a za to inne jakby się ruszały. Było to dziwne, ale jakimś cudem nie budziło we mnie niepokoju, a wręcz przeciwnie gdyż czułam się tu swobodnie i pewnie. Szłam tak przez dłuższy czas prowadzona jakimś dziwnym przeczuciem aż moich do moich uszu dotarł dziwny dźwięk, jakby… popiskiwanie? Zdezorientowana podeszłam do miejsca, z którego dobiegały dźwięki i ostrożnie rozchyliłam rosnące wokół krzewy. To, co zobaczyłam sprawiło, że krzyknęłam cicho z przerażenia. Mianowicie na posłaniu z mchów i paproci spoczywała wadera z młodym. Co najgorsze w boku biednego wilczycy ziała ogromna, krwawa rana i wiedziałam, że choćbym miała moc leczenia to i tak nie zdołałabym jej pomóc. Było po prostu za późno i zwierzę zmarło. Kiedy sobie to uświadomiłam po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Zanim jednak zdążyłam całkiem się rozkleić moją uwagę przykuło młode. Do tej pory myślałam, że także nie żyje, ale na szczęście okazało się, że po prostu śpi.
Delikatnie wzięłam wilczka na ręce i postanowiłam się nim zaopiekować. Stracił mamę, a przecież był taki malutki, że sam nie dałby sobie rady... Kiedy wstałam i odwróciłam się by wrócić do pałacu z młodym w ramionach usłyszałam za sobą jakiś męski głos.
- Co Ty tu robisz mała?
Zaskoczona aż podskoczyłam i odwróciłam się na pięcie by stanąć twarzą w twarz z nieznajomym mężczyzną.
- Ja tylko...- zaczęłam, ale nie bardzo wiedziałam co powiedzieć.
- Małe dziewczynki nie powinny... - zaczął mnie pouczać, ale urwał, bo jego wzrok padł na wilczka, którego kurczowo do siebie przytulałam.
- Jest cudowna - szepnęłam, wyciągając z szafy wieszak ze zwiewną, bielusieńką jak śnieg kreacją.
- Też mi się podoba - przyznała z uśmiechem Anna. - Ale zanim ją założysz musimy cię doprowadzić do porządku - dodała, mierząc mnie uważnym spojrzeniem i wyjmując wieszak z ręki.
- Co to znaczy? - zapytałam z niepokojem
- Nic strasznego - Anna wydawała się rozbawiona moją miną. - Martha się tobą zajmie i zadba żebyś wyglądała jak prawdziwa dama. Zgadzasz się?
Pokiwałam głową i razem z księżniczką wróciłam do głównej części zamku. Tam Anna przywołała swoją służącą, Marthę, której powiedziała coś na ucho, po czym zwróciła się do mnie.
- Inez ja muszę teraz iść na ważne spotkanie, ale jak tylko się skończy to do ciebie przyjdę dobrze?
- W porządku - zgodziłam się, choć posmutniałam trochę na myśl, że Anna musi mnie zostawić.
Księżniczka chyba to zauważyła, bo posłała mi łagodny uśmiech i na odchodnym poradziła:
- Jeśli chcesz to możesz na mnie poczekać na zewnątrz i przy okazji zwiedzić pałacowe ogrody.
Pokiwałam głową na znak, że tak zrobię, a Anna odwróciła się i odeszła. Kiedy tylko całkiem zniknęła nam z oczu Martha pociągnęła mnie w zupełnie innym kierunku...
Po godzinie czyściutka, uczesana i odziana w nową kreację, opuściłam mury pałacu i zaczęłam krążyć po labiryncie tutejszych ogrodów. Były piękne i bardzo zadbane, ale nawet w najmniejszym stopniu nie przypominały mi lasu, za którym już zaczynałam trochę tęsknić. Spacerowałam tak bardzo długo, aż dotarłam do jakiegoś murku, za którym rozpościerało się dzikie i tajemnicze miejsce. Niewiele mogłam zobaczyć, ale to, co dostrzegłam w jakiś dziwny sposób mnie do siebie ciągnęło. Niemal bezwiednie zaczęłam wspinać się po bluszczu porastającym murek, kiedy przypomniałam sobie, że przecież Anna prosiła żebym czekała na nią w ogrodzie.
Ale to przecież też jest ogród. – pomyślałam rozdarta między ciekawością a posłuszeństwem – Może trochę dziki i magiczny, ale i tak ogród. Poza tym chyba nie wyjdę poza teren pałacu prawda?
To ostatnie przeważyło nad zdrowym rozsądkiem, więc ponownie zaczęłam wspinaczkę. Pokonanie murku nie zajęło mi zbyt długo toteż już po chwili wędrowałam między tajemniczymi drzewami. Zauważyłam, że na niektórych było coś wyryte, a za to inne jakby się ruszały. Było to dziwne, ale jakimś cudem nie budziło we mnie niepokoju, a wręcz przeciwnie gdyż czułam się tu swobodnie i pewnie. Szłam tak przez dłuższy czas prowadzona jakimś dziwnym przeczuciem aż moich do moich uszu dotarł dziwny dźwięk, jakby… popiskiwanie? Zdezorientowana podeszłam do miejsca, z którego dobiegały dźwięki i ostrożnie rozchyliłam rosnące wokół krzewy. To, co zobaczyłam sprawiło, że krzyknęłam cicho z przerażenia. Mianowicie na posłaniu z mchów i paproci spoczywała wadera z młodym. Co najgorsze w boku biednego wilczycy ziała ogromna, krwawa rana i wiedziałam, że choćbym miała moc leczenia to i tak nie zdołałabym jej pomóc. Było po prostu za późno i zwierzę zmarło. Kiedy sobie to uświadomiłam po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Zanim jednak zdążyłam całkiem się rozkleić moją uwagę przykuło młode. Do tej pory myślałam, że także nie żyje, ale na szczęście okazało się, że po prostu śpi.
Delikatnie wzięłam wilczka na ręce i postanowiłam się nim zaopiekować. Stracił mamę, a przecież był taki malutki, że sam nie dałby sobie rady... Kiedy wstałam i odwróciłam się by wrócić do pałacu z młodym w ramionach usłyszałam za sobą jakiś męski głos.
- Co Ty tu robisz mała?
Zaskoczona aż podskoczyłam i odwróciłam się na pięcie by stanąć twarzą w twarz z nieznajomym mężczyzną.
- Ja tylko...- zaczęłam, ale nie bardzo wiedziałam co powiedzieć.
- Małe dziewczynki nie powinny... - zaczął mnie pouczać, ale urwał, bo jego wzrok padł na wilczka, którego kurczowo do siebie przytulałam.
(Gabrielu?)
Od Finnin - Quest #1
Czy to szaleństwo? Czy ja śnię? Czy naprawdę jestem w zamku Królestwa Tierra'y? Nie, jednak rzeczywiście nogi mnie tam poniosły. Weszłam tam tak niepostrzeżenie, że była to wręcz dziecinna zabawa. Tak łatwo było sfałszować zaproszenie na bal, uśmiechnęłam się pod nosem. Odźwierny nie miał nawet żadnych podejrzeń co do tego, że jestem nieistniejącą Lady Arfué, której imię powstało z przypadkowego połączenia literek. Założyłam maskę na twarz ze zdobieniami, które wykonałam w zaciszu mego domostwa. Skąd więc ta niecodzienna, atłasowa suknia? Przelewający się przez moje ciało turkus był wynikiem farbowania jednej ze zwykłych, szarych sukien chabrami z odrobiną jaskrów. Byłam zadowolona z efektu, tym bardziej że wiele osób na mnie patrzyło. Może dlatego że miałam maskę mimo faktu iż to nie była maskarada? "Maskarada. To twoje przezwisko, dziw*o" przeszło mi przez głowę, jednak zmarszczyłam brwi, nie pozwalając myślom iść dalej. Nie było dziś czasu na szaleństwo, musiałam zgrywać choć pozory normalnej damy. Włosy spięłam w wysoki kok, wpinając w nie dwa filuterne chabry. Na dłonie dodałam sobie rękawiczki w kolorze sukienki, by nikt nie widział moich przesuszonych rąk. Buty były już błahostką, klasyczne czarne szpilki zachowane jeszcze z czasów etatu w burdelu. Na szyję założyłam jeszcze łańcuszek z turkusem, który odwracał uwagę od moich przeraźliwie wystających obojczyków. Czułam się piękną po raz pierwszy od wielu lat i nic ani nikt nie mógł mi zepsuć tego wieczoru. Cieszyłam się, piłam szampana, ba, tańczyłam! W dodatku zasłyszałam, że mam świetne ruchy. Ten komplement dodał mi śmiałości, więc zdecydowałam się wrzucić do urny głos z napisem "Lady Arfué, Królestwo Aire'a". Było to losowanie do krótkiego towarzyszenia swemu władcy. Właściwie z moim dzisiejszym ogromem szczęścia miałam szansę na wygraną. Bawiłam się dalej wesoło, oglądając salę balową z różnych perspektyw. W końcu zmęczona usiadłam przy stole, kusząc się na apetycznie wyglądające ciasto. Wzięłam kawałek smakołyku i włożyłam go do ust. Krem niestety okazał się zdradliwy i spadł mi na suknię, więc strzepnęłam go, szacując straty materialne. Wstałam od stołu by udać się w poszukiwaniu łazienki, lecz nagle muzyka ustała, a ludzie przestali tańczyć. Usłyszałam tylko jedno:
- Książęta Aire'a i ich dzisiejsza towarzyszka: Lady Arfué!- wszyscy zaczęli klaskać, a mnie zemdliło. Przez plamę na środku mojego nikłego biustu kompletnie zapomniałam o tym głupim konkursie. Co robić, co robić? W pierwszym momencie byłam gotowa do ucieczki, jednak to byłoby co najmniej głupie. Nagle olśniło mnie: na stole był bukiet chabrów! Wzięłam go w dłonie, zasłaniając plamę i cóż, przeszłam tak przez tłum aż do książąt, którzy stali już na podwyższeniu wraz z księżniczką Lyrinn. Kobieta zawsze budziła we mnie uznanie, dlatego już po pierwszym spojrzeniu poczułam ogromną gulę w gardle. Co ja niby miałam zrobić? Nagle poczułam szturchnięcie w łokieć, więc się obróciłam, chcąc wymierzyć policzek śmiałkowi dotykającego mnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam księcia Arona! Och, gdyby wiedział że jestem tą wariatką z rynku... Chrząknął znacząco, a ja opamiętałam się, odwracając do księżniczki Tierra'y. Pokłoniłam się z gracją, jednak przy tym opuściłam bukiet, ukazując cudowną plamę. "Brawo Finnin, brawo, już po tobie!" myślałam, jednak mięśnie kazały mi się odwrócić i do książąt, by wydać ten sam ukłon. Wszyscy się uśmiechali. Uśmiechali się tak sztucznie jak to na tych wszystkich bankietach można, a ja jednak pod maską miałam podkówkę. Tak, chciało mi się płakać. Po co się obżerałam?! Nagle książę Aron podszedł do mnie, mówiąc iż powinnam przedstawić ich księżniczce. Zdziwiłam się. Przecież oni dobrze się znają! Skłoniłam jednak tylko głowę, podchodząc do księżniczki z uniżoną głową.
- Szanowna pani, mam zaszczyt tego wieczoru przedstawić książąt Arttiasa i Marona Breeze...- nagle uświadomiłam sobie swoje faux pas, słysząc mocne bicie swego serca. Spojrzałam na samych przedstawianych, którzy patrzyli na mnie z ukosa. Aron z lekka się jeszcze uśmiechał, co dodało mi otuchy do powiedzenia jeszcze jednego zdania- Przepraszam za tę pomyłkę, to przez stres, pani. Miałam na myśli oczywiście księcia Arona i Mattiasa.- jąkałam się przy tym, jednak przynajmniej zdołałam jakoś to odkręcić. Zaśmiałam się nerwowo, jednak podziałało, bo reszta również się roześmiała. Odetchnęłam z ulgą, schodząc ze sceny podczas losowania następnej osoby, tym razem z królestwa Fuego'a. Już dotarłam do drzwi, gdy nagle muzyka znów rozbrzmiała, a mnie przycisnął do ściany jakiś osiłek. I nagle usłyszałam za sobą głos.
- Pani już odchodzi? Chcieliśmy jeszcze poznać twarz naszej, hm, przedstawicielki.- tak, to mówił nikt inny jak książę. Jak mógł mnie zauważyć? Znów się zestresowałam, jednak byłam już gotowa na chyba wszystko. Chwyciłam ręką klamkę, a sama wskazałam palcem na moją plamę na sukni.
- Cóż, muszę jakoś zaprać tę niedoskonałość. Przepraszam za moją gafę... Za chwilę wrócę.- odparłam głosem najbardziej przekonującym na jaki mogłam się zdobyć i, cóż, po prostu wyszłam. Niewinne kłamstewko jak każde inne. Odetchnęłam z ulgą dopiero za murami, widząc wynajętego konia i dorożkę. Chwyciłam lejce, gnając do mojego kochanego Aire'a. "Już nigdy więcej takiej kompromitacji!" obiecałam sobie w myślach.
- Książęta Aire'a i ich dzisiejsza towarzyszka: Lady Arfué!- wszyscy zaczęli klaskać, a mnie zemdliło. Przez plamę na środku mojego nikłego biustu kompletnie zapomniałam o tym głupim konkursie. Co robić, co robić? W pierwszym momencie byłam gotowa do ucieczki, jednak to byłoby co najmniej głupie. Nagle olśniło mnie: na stole był bukiet chabrów! Wzięłam go w dłonie, zasłaniając plamę i cóż, przeszłam tak przez tłum aż do książąt, którzy stali już na podwyższeniu wraz z księżniczką Lyrinn. Kobieta zawsze budziła we mnie uznanie, dlatego już po pierwszym spojrzeniu poczułam ogromną gulę w gardle. Co ja niby miałam zrobić? Nagle poczułam szturchnięcie w łokieć, więc się obróciłam, chcąc wymierzyć policzek śmiałkowi dotykającego mnie. Jakie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam księcia Arona! Och, gdyby wiedział że jestem tą wariatką z rynku... Chrząknął znacząco, a ja opamiętałam się, odwracając do księżniczki Tierra'y. Pokłoniłam się z gracją, jednak przy tym opuściłam bukiet, ukazując cudowną plamę. "Brawo Finnin, brawo, już po tobie!" myślałam, jednak mięśnie kazały mi się odwrócić i do książąt, by wydać ten sam ukłon. Wszyscy się uśmiechali. Uśmiechali się tak sztucznie jak to na tych wszystkich bankietach można, a ja jednak pod maską miałam podkówkę. Tak, chciało mi się płakać. Po co się obżerałam?! Nagle książę Aron podszedł do mnie, mówiąc iż powinnam przedstawić ich księżniczce. Zdziwiłam się. Przecież oni dobrze się znają! Skłoniłam jednak tylko głowę, podchodząc do księżniczki z uniżoną głową.
- Szanowna pani, mam zaszczyt tego wieczoru przedstawić książąt Arttiasa i Marona Breeze...- nagle uświadomiłam sobie swoje faux pas, słysząc mocne bicie swego serca. Spojrzałam na samych przedstawianych, którzy patrzyli na mnie z ukosa. Aron z lekka się jeszcze uśmiechał, co dodało mi otuchy do powiedzenia jeszcze jednego zdania- Przepraszam za tę pomyłkę, to przez stres, pani. Miałam na myśli oczywiście księcia Arona i Mattiasa.- jąkałam się przy tym, jednak przynajmniej zdołałam jakoś to odkręcić. Zaśmiałam się nerwowo, jednak podziałało, bo reszta również się roześmiała. Odetchnęłam z ulgą, schodząc ze sceny podczas losowania następnej osoby, tym razem z królestwa Fuego'a. Już dotarłam do drzwi, gdy nagle muzyka znów rozbrzmiała, a mnie przycisnął do ściany jakiś osiłek. I nagle usłyszałam za sobą głos.
- Pani już odchodzi? Chcieliśmy jeszcze poznać twarz naszej, hm, przedstawicielki.- tak, to mówił nikt inny jak książę. Jak mógł mnie zauważyć? Znów się zestresowałam, jednak byłam już gotowa na chyba wszystko. Chwyciłam ręką klamkę, a sama wskazałam palcem na moją plamę na sukni.
- Cóż, muszę jakoś zaprać tę niedoskonałość. Przepraszam za moją gafę... Za chwilę wrócę.- odparłam głosem najbardziej przekonującym na jaki mogłam się zdobyć i, cóż, po prostu wyszłam. Niewinne kłamstewko jak każde inne. Odetchnęłam z ulgą dopiero za murami, widząc wynajętego konia i dorożkę. Chwyciłam lejce, gnając do mojego kochanego Aire'a. "Już nigdy więcej takiej kompromitacji!" obiecałam sobie w myślach.
Od Ikaleta - Quest #2
Stałem, gryzą paznokcie dalej. Powoli zaczynało mi ich
brakować. Strażnik, który mnie wyprowadził dalej stał obok mnie i dziwnie na
mnie patrzył. Starałem się ignorować jego wzrok. Wiedziałem, że popełniłem idiotyzm.
Nie trzeba mi o tym było przypominać.
Księżniczki rozmawiały od jakiś 30 min. Co rusz z sali
tronowej słychać było jakieś śmiechy. A ten pajac w srebrnej zbroi dalej się na
mnie patrzył. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem:
- Chce pan czegoś? - spytałem, ukrywając zdenerwowanie w
głosie. Wiedziałem, że wciąż ktoś może odkryć moją prawdziwą tożsamość.
- Ja? - zapytał zdziwiony tak, jakbym powiedział "ma
pan 3 ręce".
- Tak pan, patrzy się pan na mnie jak zjawisko od co najmniej
20 minut - stwierdziłem ostro.
- A bo tak... Zastawiam się... Bo jest pan ubrany na
niebiesko...
Spojrzałem na niego. Był moim ode mnie najwyżej o 3 lata
starszy. Miał rudą, krótką czuprynę i ciemne oczy. Obok nosa miał małą bliznę,
najpewniej po rany ciętej.
- I co to ma do rzeczy, proszę waszmościa? - starałem się
zachować spokój.
- Mówmy sobie po imieniu - jestem Tedrin, rycerz Królestwa
Aqua'y - odparł, wystawiając do mnie rękę i uśmiechając się. Uścisnąłem mu ją -
niechętnie i bez uśmiechu.
- Eee... Ikalet. Doktor z Królestwa Armonii.
- Wracając - mówił dalej lekko schrypiałym głosem. - Ładnie
wyglądasz w niebieskim, Ikalecie. Po za tym jesteś wykształcony, zwracasz się
elokwentnie. Trochę jesteście nieśmiali, ale to się zmieniłoby u nas.
- Do czego pan zmierza? - nie podobało mi się mówienie per
ty. - I co znaczy u nas?
- W Królestwie Aqua'y. Brakuje nam lekarzy w Wiosce Wody.
Uważam, że świetnie byście się nadawali - uśmiechał się dalej, robiąc niewinną
minę.
- Rozumiem, że chcesz mnie, panie, przekierować na Królestwo
Aqua'y?
- Tak. Wie...
- Nie dziękuje - odparłem, oddychając ciężko.
- Ale dlaczego? Nie podoba się u nas? Co ma Królestwo Armonii,
czego my nie mamy.
- Nie, nie podoba się - a starałem się być miły. Rozmowa po
prostu zaczęła mnie drażnić. - Jest tu jak dla mnie trochę za zimno. Po za tym
w Armonii mam dość dobrą pracę i warunki, które mi dopowiadają. Jest tam cicho,
spokojnie. Może nie płacą mi jak jakiemuś księciu, ale podoba mi się.
- My też możemy to zapewnić - odparł rycerz, naburmuszając
się trochę.
- Nie zrozumie pan. Zakończę tą rozmowę stwierdzeniem, że
Królestwo Armonii ma w sobie taką niezwykłą aurę. I ta aura mi odpowiada. Dlatego
nie chce się przenosić.
- Ależ Ikalecie - uśmiech wrócił na jego usta. - Nie bądź nierozsądny,
w Aqua'ie też jest wspaniała atmosfera.
Wesoło u nas. A w Mieście na pewno wiele byś zarobił. Mógłbyś żyć jak
szlachcic.
- A skąd pan wie, że już nie żyję jak szlachcic?
Nie odpowiedział.
- Niech mi pan lepiej da spokój. Jeżeli całe Królestwo
Aqua'y jest tak nachalne jak pan, to stanowczo dziękuje.
Posmutniał, ale nie odpuścił:
- Niech pan się jeszcze zastanowi. Naprawdę warto.
- Niech pan przyzna, dlaczego panu tak zależy - powiedziałem
z naciskiem.
- Nie zależy mi. Po prostu przydałby się ktoś taki -
stwierdził i zamilknął.
Uśmiechnąłem się. Wreszcie był cicho. Nie chciałem być nie
miły, ale takie przekomarzanie się mnie drażniło. Szczególnie jeśli
przekomarzałem się bezcelowo.
Stałem, opierając się o zimną, lodową kolumnę. Zdenerwowanie
z powodu mojego błędu wcale nie przeszło po rozmowie z rycerzem Tedrinem. Bałem
się, że księżniczka zdenerwuje się. Każe mnie wychłostać, albo podpalić mój
dom. Albo coś równie złego. Chociaż szczerze powiedziawszy nie sądziłem, że się
obrazi. Kiedy jadąc w ciszy w karawanie gwardii patrzyłem jak rozmawia z
kapitanem, nie sądziłem, że jest zdolna do czegoś takiego. Była zbyt łagodna. "Pewnie
byłaby o wiele mniej łagodna, gdyby dowiedziała się o moim pochodzeniu" -
stwierdziłem w myślach - "Pewnie kazałaby mnie zabić".
Zacząłem znów myśleć na temat tego, co księżniczka Anna
zrobiłaby ze mną gdyby się dowiedziała czyim synem jestem. Żeby moja wyobraźnia
nie powędrowała za daleko, postanowiłem popatrzeć sobie, co robi rycerz.
Tedrin stał i trącał srebrnym butem niebieski dywan ze
znakiem Królestwa Aqua'y na środku. Chyba nudziło mi się tak samo jak mnie.
Władczynie rozmawiały już od jakiejś godziny. Albo i więcej.
I tak po piętnastu minutach ślęczenia przy kolumnie
usłyszałem kroki z sali tronowej. Zza wielkich drzwi wyszła Księżniczka Anna,
prowadzona przez rycerza. Ogarnęła złote włosy do tyłu i wygładziła przód
białej sukni.
Ja i rycerz ukłoniliśmy się jej. Skinęła ręką.
- Wracamy. Prowadź rycerzu Tedrinie - powiedziała do tego
nachalnego żółtodzioba.
Zawsze zastanawiałem się skąd ona zna te wszystkie imiona. I
po co je zna. Mogłaby przecież zwracać się do ludzi bezosobowo - jest w końcu
postawiona wyżej.
Tedrin ukłonił się ponownie, rzucił "do usług" i
zaczął prowadzić nas korytarzem. Zanim
ktokolwiek się odezwał, powiedziałem szybko:
- Księżniczko, proszę o wybaczenie mojego błędu - zrobiłem
minę zbitego psa i pochyliłem głowę.
Anno?
Od Sabethy
Klik, klak, klik, klak. Siedziałam wygodnie na dachu chaty jakiegoś rybaka bawiąc się nowo nabytym ukrytym ostrzem. Akurat trafiło mi się, że byłam w królestwie Aquy podczas wizyty tego całego artysty z Tierry. Zaopatrzała się u niego chyba cała przestępczość Amazji i w sumie nie ma się co dziwić. Fortuny nie kazał płacić, a już na pierwszy rzut oka widać było, że nie sprzedaje badziewia. A stałym klientom ponoć dorzucał różne bajery gratis. Za mocowane na przedramieniu ostrze połączone z lekkim, a wytrzymałym karwaszem dałam mu jeden z kamieni szlachetnych z ostatniej roboty. I wysuwa się...i wsuwa... Przyjrzałam się samemu ostrzu. Wąskie, smukłe idealne do prześlizgiwania się między żebrami ofiar. Zsunęłam się na ziemię zamierzając odwiedzić jakąś gospodę, zjeść coś, kompana do picia znaleźć czy coś... Zack właśnie zajął się obgryzaniem czegoś rosnącego w niewielkim ogródku przy budynku. Odciągnęłam go za uzdę, prychnął niezadowolony.-Nie okradajmy biednego ludu, bogacze są ciekawszymi celami.-Mruknęłam wzruszając ramionami. Pomyślałam o kupcach, z którymi przybyłam na wybrzeże. Z początku zamierzałam im zwinąć co lepsze w ramach 'prezentu pożegnalnego', ale...cóż, rozstaliśmy się uczciwie i w zgodzie. Sophia ukłoniła się dziękując za towarzystwo i miłe rozmowy, Ovidio wraz z towarzyszami żartobliwie zasalutował i ja pojechałam w jedną stronę, oni w drugą. Za pierwszym zakrętem zasłoniłam twarz chustą. Szczur wrócił. Tego samego dnia, pod wieczór wymieniłam jeszcze kolejną część klejnotów w podobnej obskurnej norze do jakiej zawitałam w Aire. Przy stole siedział jednak nie zasuszony staruszek, a pulchny mężczyzna w średnim wieku, czytający książkę. Wszystko jak poprzednio przebiegło szybko, bez zbędnej gadaniny i z premią za dyskrecję. Standard. Stłumiłam ziewnięcie wlokąc się w stronę karczmy. Zostawiwszy konia przywiązanego do płotu weszłam do środka. Przepchnęłam się do kontuaru pomagając sobie łokciami żeby przedrzeć się przez pijaczków i stanęłam jak wryta widząc siedzącą tam barczystą, brodatą postać. Podeszłam doń powoli zastanawiając się czy to aby na pewno...
- Roland?- odwrócił się w moją stronę, w jego oczach zagościło zdziwienie, a na ustach szeroki uśmiech.- No nie wierzę! Pchła?- skłoniłam się szczerząc zęby.
- Do usług jak zawsze.- Roland był jednym z dzieciaków ulicy, które mój wychowawca uczył różnych sztuczek w zamian za przynoszenie mu jedzenia czy też pieniędzy. Prócz tego był świetnym kompanem zarówno do rozmowy, kradzieży jak i zabaw. Potem poczuł, że coś ciągnie go do wody i tak pojawił się Roland Czarny Lis, kapitan pirackiego Kruka. Zaskakująca była jego obecność tutaj, gdyż podobnie jak ja, zalazł za skórę wielu wpływowym ludziom i też go ścigano. Ale cóż, o tej porze to zazwyczaj same szumowiny w takich miejscach chlały, a przestępca przestępcy nie wyda, bo ściągnąłby na siebie zawiść i nienawiść 'kolegów po fachu'.
- Ty tak sobie siedzisz...Wolne masz? spytałam zajmując stołek obok.
- Nie, na coś czekam. A ty?- wlepił we mnie zaciekawione spojrzenie..
- Ja tu tylko na chwilę coś zjeść i napić się z kim...- wzruszyłam ramionami. Klepnął mnie w ramię.
- Ej, durnoto, chodźże ze mną. Napijesz się z moją załogą, żarcie też mamy.- kuszące...
- Dzięki, ale nie.- pokręciłam głową. Już kiedyś chciał mnie wywlec na swój statek, oberwał za to pazurami po twarzy. Wiedział, że nie umiem pływać i zwyczajnie boję się głębokiej wody. A wszelkie łodzie, zarówno duże jak i małe mogą zatonąć.
- Rumu odmówisz? W takiej ładnej zatoczce się zatrzymaliśmy, trap możemy spuścić dla tak honorowego i uczciwego gościa.- zarechotał.
- Kusisz, cholero. Najbardziej tym rumem.-Przymrużyłam oczy. Niby każdy alkohol jest dobry, ale rum? Heh, cudo! A w sumie ciekawa też byłam jego załogi.- Godzina, nie więcej. I bez durnych żartów.- podniosłam się z siedziska. Nie zapomnę mu tego, jak chciał mnie kiedyś omal do rzeki nie wrzucił. Uniósł ręce z tą jego miną 'ja nic przecież nie robię'. W tym momencie pojawił się karczmarz, rzucił na nas okiem i wydobył małą paczkę spod kontuaru. Roland zwinął ową szybko, cisnął mężczyźnie kilka monet i ruszył do wyjścia. Ludzie uskakiwali mu z drogi nie chcąc oberwać. Pirat słynął ze swej wybuchowości, w jednej chwili potrafił śmiać się i żartować, a w następnej już chwytał za broń z żądzą mordu w oczach. Zresztą sam jego widok mówił, że to niebezpieczny człek. Kordelas przy pasie, rękojeść noża stercząca z buta, obszarpane ubranie, ciemna, zmierzwiona broda i lśniące, czujne ślepia. Opuściliśmy przybytek, zobaczyłam Zacka z kawałkiem deski przywiązanym do wodzy.-No super.-Westchnęłam patrząc na rozwalony płotek.
- Jak zgaduję, ten konik to Twój.- parsknął brodacz.
- Tak, mój. Sam potrafi zrobić większą demolkę niż cała Twoja załoga.- powiedziałam zaczepnie. Ogier parsknął z oburzeniem potrząsając łbem, aż drewno odczepiło się i pacnęło o ziemię.
- No widzę właśnie. Jaki właściciel taki zwierzak, jak to mawiają. Może nauczy moich wilków morskich paru sztuczek? - mrugnął do mnie z uśmiechem.
- Może, niewykluczone. Dobra, dość już o Zacku, gadaj lepiej co ry robiłeś od naszego ostatniego spotkania...- szliśmy niespiesznie, a on opowiadał o swoich podróżach i atakach. Przez myśl mi przeszło, że fajne jest takie życie wyjętego spod prawa żeglarza. Pływa, zwiedza, bierze udział w rozbojach... Sama radość. Ale ile radości, a ile niebezpieczeństwa? Okręty to ledwie kruche łupiny, które muszą się zmagać ze sztormami, prądami, wodnymi stworami i cholera wie czym jeszcze. Eh, zdecydowanie lepiej jest siedzieć na lądzie.-
Patrz, a oto i mój piękny Kruk!- wyrwał mnie z rozmyślań głos starego przyjaciela.
- Czy ja wiem... Pierzaste kruki są ładniejsze. odparłam wzruszając ramionami. Statek jak statek, jeno z czarną banderą na maszcie.
- Eh, nie znasz się.- westchnął.- Chodź, poznam cię z załogą i pogadamy jeszcze przy butelce...-
- Jak to szorujesz, patałachu! Mam się przeglądać jak w lustrze, do roboty!- czy oni muszą tak wrzeszczeć? Jęknęłam cicho podnosząc się na łokciu. Nigdy więcej chlania z piratami, pomyślałam mętnie, ból rozsadzał mi czaszkę. Ta godzina trochę się przeciągnęła... Która jest do cholery godzina? Otworzyłam oczy. Byłam w kajucie kapitana, o dziwo odstąpił mi ją. Pewnie mnie tu wsadzili jak padłam po zbyt dużej ilości rumu... Szlag by to. Podniosłam się i omal nie wyłożyłam się na podłodze. Mamrocząc pod nosem klątwy na własną głupotę wyszłam na pokład chcąc się pożegnać z Rolandem i iść gdzieś w odosobnione miejsce żeby dojść do siebie. Zesztywniałam natychmiast. Wypłynęli, a chociaż widziałam w oddali przesuwający się równolegle do statku brzeg... Poczułam narastający strach dławiący mi oddech.
- No proszę, któż to się właśnie po pijaństwie przebudził?- usłyszałam za sobą wesoły głos brodacza. Kilku kręcących się po pokładzie wilków morskich zarechotało.
- WYPŁYNĄŁEŚ?!- przecież wiedział, on jeden spośród niewielu wiedział... Zakręciło się mi w głowie, szybko jednak orzeźwiła mnie wściekłość. Widział! Najeżyłam się podchodząc doń i wybuchając potokiem wszelkich znanych mi bluzgów, wiązanek oraz klątw. Dźgnęłam go przy tym oskarżycielsko palcem w pierś, aż się cofnął patrząc na mnie osłupiałym wzrokiem podobnie jak jego ludzie, którzy zamarli gapiąc się z rozdziawionymi gębami. Przez głowę im najwyraźniej nie przeszło, że ktoś może się w taki sposób zwrócić do kapitana.- I pewnie jeszcze zabiłeś mi Zacka, co?!-Pokazał coś za moimi plecami. Odwróciłam się, ogier leżał na płachcie rozłożonej na deskach pokładu i podobnie jak wszyscy wkoło obserwował rozgrywające się właśnie przedstawienie.
- No jeszcze jak żyję nie słyszałem tak długiej i bogatej w...epitety tyrady. powiedział Roland, w jego głosie słychać było wyraźne zdziwienie.- Zawstydzasz mnie przed moimi ludźmi. I moich ludzi przede mną.- wybuchnął szczerym śmiechem, piraci także zaczęli się szczerzyć.
- Możesz mi z łaski swojej wytłumaczyć, dlaczego nie mogłeś mnie na ląd wywalić?- warknęłam.
- Cóż, podczas gadaniny przy butelce wspomniałaś, że chcesz udać się do Tierry, a tam akurat chcemy się udać, więc postanowiliśmy cię podwieźć...- przerwałam mu prychnięciem.
- Wiesz, że nienawidzę TAKICH podróży.- machnęłam ręką wskazując wodę.
-...Po drugie chciałem Cię do takich właśnie podróży przekonać...-Skrzyżowałam ręce na piersi.- W dupę se wsadź te swoje chęci i odstaw mnie na ląd.- burknęłam.
-...I po trzecie ktoś nas odkrył, a ciebie o ile pamiętam także ścigają.- kontynuował spokojnie.-A chcesz chyba zachować głowę na karku i wolność, nie?- rozłożył ręce. Fakt, chcę.
- Oczywiście. Roland, odstaw mnie w Aire, dobra? Proszę cię, na wszystkie morskie demony.-Westchnęłam ciężko wycofując się z powrotem do jego kajuty i zatrzaskując drzwi nim zdołał coś powiedzieć. Padłam na rozwieszony w niewielkim pomieszczeniu hamak. Było się nauczyć pływać za gówniarza, pomyślałam gorzko. Nigdy więcej chlania z piratami...
- Roland?- odwrócił się w moją stronę, w jego oczach zagościło zdziwienie, a na ustach szeroki uśmiech.- No nie wierzę! Pchła?- skłoniłam się szczerząc zęby.
- Do usług jak zawsze.- Roland był jednym z dzieciaków ulicy, które mój wychowawca uczył różnych sztuczek w zamian za przynoszenie mu jedzenia czy też pieniędzy. Prócz tego był świetnym kompanem zarówno do rozmowy, kradzieży jak i zabaw. Potem poczuł, że coś ciągnie go do wody i tak pojawił się Roland Czarny Lis, kapitan pirackiego Kruka. Zaskakująca była jego obecność tutaj, gdyż podobnie jak ja, zalazł za skórę wielu wpływowym ludziom i też go ścigano. Ale cóż, o tej porze to zazwyczaj same szumowiny w takich miejscach chlały, a przestępca przestępcy nie wyda, bo ściągnąłby na siebie zawiść i nienawiść 'kolegów po fachu'.
- Ty tak sobie siedzisz...Wolne masz? spytałam zajmując stołek obok.
- Nie, na coś czekam. A ty?- wlepił we mnie zaciekawione spojrzenie..
- Ja tu tylko na chwilę coś zjeść i napić się z kim...- wzruszyłam ramionami. Klepnął mnie w ramię.
- Ej, durnoto, chodźże ze mną. Napijesz się z moją załogą, żarcie też mamy.- kuszące...
- Dzięki, ale nie.- pokręciłam głową. Już kiedyś chciał mnie wywlec na swój statek, oberwał za to pazurami po twarzy. Wiedział, że nie umiem pływać i zwyczajnie boję się głębokiej wody. A wszelkie łodzie, zarówno duże jak i małe mogą zatonąć.
- Rumu odmówisz? W takiej ładnej zatoczce się zatrzymaliśmy, trap możemy spuścić dla tak honorowego i uczciwego gościa.- zarechotał.
- Kusisz, cholero. Najbardziej tym rumem.-Przymrużyłam oczy. Niby każdy alkohol jest dobry, ale rum? Heh, cudo! A w sumie ciekawa też byłam jego załogi.- Godzina, nie więcej. I bez durnych żartów.- podniosłam się z siedziska. Nie zapomnę mu tego, jak chciał mnie kiedyś omal do rzeki nie wrzucił. Uniósł ręce z tą jego miną 'ja nic przecież nie robię'. W tym momencie pojawił się karczmarz, rzucił na nas okiem i wydobył małą paczkę spod kontuaru. Roland zwinął ową szybko, cisnął mężczyźnie kilka monet i ruszył do wyjścia. Ludzie uskakiwali mu z drogi nie chcąc oberwać. Pirat słynął ze swej wybuchowości, w jednej chwili potrafił śmiać się i żartować, a w następnej już chwytał za broń z żądzą mordu w oczach. Zresztą sam jego widok mówił, że to niebezpieczny człek. Kordelas przy pasie, rękojeść noża stercząca z buta, obszarpane ubranie, ciemna, zmierzwiona broda i lśniące, czujne ślepia. Opuściliśmy przybytek, zobaczyłam Zacka z kawałkiem deski przywiązanym do wodzy.-No super.-Westchnęłam patrząc na rozwalony płotek.
- Jak zgaduję, ten konik to Twój.- parsknął brodacz.
- Tak, mój. Sam potrafi zrobić większą demolkę niż cała Twoja załoga.- powiedziałam zaczepnie. Ogier parsknął z oburzeniem potrząsając łbem, aż drewno odczepiło się i pacnęło o ziemię.
- No widzę właśnie. Jaki właściciel taki zwierzak, jak to mawiają. Może nauczy moich wilków morskich paru sztuczek? - mrugnął do mnie z uśmiechem.
- Może, niewykluczone. Dobra, dość już o Zacku, gadaj lepiej co ry robiłeś od naszego ostatniego spotkania...- szliśmy niespiesznie, a on opowiadał o swoich podróżach i atakach. Przez myśl mi przeszło, że fajne jest takie życie wyjętego spod prawa żeglarza. Pływa, zwiedza, bierze udział w rozbojach... Sama radość. Ale ile radości, a ile niebezpieczeństwa? Okręty to ledwie kruche łupiny, które muszą się zmagać ze sztormami, prądami, wodnymi stworami i cholera wie czym jeszcze. Eh, zdecydowanie lepiej jest siedzieć na lądzie.-
Patrz, a oto i mój piękny Kruk!- wyrwał mnie z rozmyślań głos starego przyjaciela.
- Czy ja wiem... Pierzaste kruki są ładniejsze. odparłam wzruszając ramionami. Statek jak statek, jeno z czarną banderą na maszcie.
- Eh, nie znasz się.- westchnął.- Chodź, poznam cię z załogą i pogadamy jeszcze przy butelce...-
- Jak to szorujesz, patałachu! Mam się przeglądać jak w lustrze, do roboty!- czy oni muszą tak wrzeszczeć? Jęknęłam cicho podnosząc się na łokciu. Nigdy więcej chlania z piratami, pomyślałam mętnie, ból rozsadzał mi czaszkę. Ta godzina trochę się przeciągnęła... Która jest do cholery godzina? Otworzyłam oczy. Byłam w kajucie kapitana, o dziwo odstąpił mi ją. Pewnie mnie tu wsadzili jak padłam po zbyt dużej ilości rumu... Szlag by to. Podniosłam się i omal nie wyłożyłam się na podłodze. Mamrocząc pod nosem klątwy na własną głupotę wyszłam na pokład chcąc się pożegnać z Rolandem i iść gdzieś w odosobnione miejsce żeby dojść do siebie. Zesztywniałam natychmiast. Wypłynęli, a chociaż widziałam w oddali przesuwający się równolegle do statku brzeg... Poczułam narastający strach dławiący mi oddech.
- No proszę, któż to się właśnie po pijaństwie przebudził?- usłyszałam za sobą wesoły głos brodacza. Kilku kręcących się po pokładzie wilków morskich zarechotało.
- WYPŁYNĄŁEŚ?!- przecież wiedział, on jeden spośród niewielu wiedział... Zakręciło się mi w głowie, szybko jednak orzeźwiła mnie wściekłość. Widział! Najeżyłam się podchodząc doń i wybuchając potokiem wszelkich znanych mi bluzgów, wiązanek oraz klątw. Dźgnęłam go przy tym oskarżycielsko palcem w pierś, aż się cofnął patrząc na mnie osłupiałym wzrokiem podobnie jak jego ludzie, którzy zamarli gapiąc się z rozdziawionymi gębami. Przez głowę im najwyraźniej nie przeszło, że ktoś może się w taki sposób zwrócić do kapitana.- I pewnie jeszcze zabiłeś mi Zacka, co?!-Pokazał coś za moimi plecami. Odwróciłam się, ogier leżał na płachcie rozłożonej na deskach pokładu i podobnie jak wszyscy wkoło obserwował rozgrywające się właśnie przedstawienie.
- No jeszcze jak żyję nie słyszałem tak długiej i bogatej w...epitety tyrady. powiedział Roland, w jego głosie słychać było wyraźne zdziwienie.- Zawstydzasz mnie przed moimi ludźmi. I moich ludzi przede mną.- wybuchnął szczerym śmiechem, piraci także zaczęli się szczerzyć.
- Możesz mi z łaski swojej wytłumaczyć, dlaczego nie mogłeś mnie na ląd wywalić?- warknęłam.
- Cóż, podczas gadaniny przy butelce wspomniałaś, że chcesz udać się do Tierry, a tam akurat chcemy się udać, więc postanowiliśmy cię podwieźć...- przerwałam mu prychnięciem.
- Wiesz, że nienawidzę TAKICH podróży.- machnęłam ręką wskazując wodę.
-...Po drugie chciałem Cię do takich właśnie podróży przekonać...-Skrzyżowałam ręce na piersi.- W dupę se wsadź te swoje chęci i odstaw mnie na ląd.- burknęłam.
-...I po trzecie ktoś nas odkrył, a ciebie o ile pamiętam także ścigają.- kontynuował spokojnie.-A chcesz chyba zachować głowę na karku i wolność, nie?- rozłożył ręce. Fakt, chcę.
- Oczywiście. Roland, odstaw mnie w Aire, dobra? Proszę cię, na wszystkie morskie demony.-Westchnęłam ciężko wycofując się z powrotem do jego kajuty i zatrzaskując drzwi nim zdołał coś powiedzieć. Padłam na rozwieszony w niewielkim pomieszczeniu hamak. Było się nauczyć pływać za gówniarza, pomyślałam gorzko. Nigdy więcej chlania z piratami...
Od Namidy - CD. Cirilli
Wzięłam głęboki oddech. Nie przywykłam do tak długich rozmów. W sumie... W ogóle nie przywykłam do rozmów. Przez cztery lata nie widziałam żadnej żywej duszy.
Spojrzałam na dziewczynę, która wyczekiwała niespokojnie odpowiedzi. Muszę się wziąć w garść.
- Nic mu nie jest. Kiedy lekarz się Tobą zajmował zaprowadziłam oba konie do stajni - odpowiedziałam.
Zauważyłam, że Cirilli się trochę uspokaja. Widocznie dla niej również koń był najważniejszy. Rozumiałam ją.
- Jak się czujesz? - spytałam po chwili, niepewnie.
Spojrzałam na dziewczynę, która wyczekiwała niespokojnie odpowiedzi. Muszę się wziąć w garść.
- Nic mu nie jest. Kiedy lekarz się Tobą zajmował zaprowadziłam oba konie do stajni - odpowiedziałam.
Zauważyłam, że Cirilli się trochę uspokaja. Widocznie dla niej również koń był najważniejszy. Rozumiałam ją.
- Jak się czujesz? - spytałam po chwili, niepewnie.
Cirilla?
Od Anthony'ego - CD. Elisabeth
Obudziłem się dopiero kiedy ktoś wszedł do komnaty i zaczął mnie dotykać, mimo prawdopodobnej delikatności nadal sprawiało mi to ból. Otworzyłem wolno powieki, a przede mną pochylona, starsza kobieta. Jej posypana zmarszczkami twarz nie wyglądała jakoś bardzo zachęcająco. Niemniej jednak to tak wyobrażałem sobie medyków i zielarki, można by to uznać za stereotyp takich osób. Nigdy nie spotkałem młodego lekarza, prawdopodobnie spowodowane to było ich naukami tego zawodu. Musiały być długotrwałe i pracochłonne.
Staruszka każde mije siniaki oraz rany posmarowała ohydnie galaretowatą mazią o niebieskawym kolorze. Była zimna i nieprzyjemna. Mimo to, ona nie pomagała w złapaniu oddechu, ani nie stopowała krwawienia. Kobiecina nagle podwinęła moją koszulkę i zachowała się tak jakby chciała włożyć mi palce pod żebra. Wrzasnąłem krztusząc się z bólu i nalotu krwi do gardła. W pewnym momencie jednak, mój oddech polepszył się, a ona owinęła mnie bandażem ówcześnie smarując miejsce dziwnym brązowym płynem, wypowiadając przy tym niezrozumiałe dla mnie słowa. Na chwilę zamknąłem oczy, kiedy zielarka bez pożegnania odeszła. Chciałem jej podziękować, ale po uniesieniu powiek, jej po prostu nie było. Usiadłem, blady jak śmierć z sińcami pod oczami, siniakami na rękach, twarzy, szyi i bandażem na klatce piersiowej. Cóż, musiałem wyglądać zabójczo, a moje włosy stojące na wszystkie strony utwierdzały ten wniosek. Siedząc tak na łóżku patrzyłem na nią. Kobietę, która mnie tutaj przywiozła. Delikatna twarz i złote włosy, ta sama zgrabna i smukła sylwetka. Powstrzymałem się od instynktownego przesunięcia językiem po zębach. Czasami po prostu czasami zdarzało się tak zrobić. Chciałem się podnieść, ale mimo interwencji uczonego, nadal byłem słaby. Skory byłem siedzieć i leżeć.
- Wybacz mi kłopot i zakrwawioną pościel, piękna. - rzuciłem nieco ochryple, co ani trochę nie zależało ode mnie.
Mój głos pod wpływem wcześniejszego bólu co wiązało się z krzykami do zdarcia gardła, zmienił się tylko o tymczasową chrypę. Powinienem teraz odnaleźć El Dia Octavo, ale w tym stanie mogłem pozwolić sobie... Na nic.
Staruszka każde mije siniaki oraz rany posmarowała ohydnie galaretowatą mazią o niebieskawym kolorze. Była zimna i nieprzyjemna. Mimo to, ona nie pomagała w złapaniu oddechu, ani nie stopowała krwawienia. Kobiecina nagle podwinęła moją koszulkę i zachowała się tak jakby chciała włożyć mi palce pod żebra. Wrzasnąłem krztusząc się z bólu i nalotu krwi do gardła. W pewnym momencie jednak, mój oddech polepszył się, a ona owinęła mnie bandażem ówcześnie smarując miejsce dziwnym brązowym płynem, wypowiadając przy tym niezrozumiałe dla mnie słowa. Na chwilę zamknąłem oczy, kiedy zielarka bez pożegnania odeszła. Chciałem jej podziękować, ale po uniesieniu powiek, jej po prostu nie było. Usiadłem, blady jak śmierć z sińcami pod oczami, siniakami na rękach, twarzy, szyi i bandażem na klatce piersiowej. Cóż, musiałem wyglądać zabójczo, a moje włosy stojące na wszystkie strony utwierdzały ten wniosek. Siedząc tak na łóżku patrzyłem na nią. Kobietę, która mnie tutaj przywiozła. Delikatna twarz i złote włosy, ta sama zgrabna i smukła sylwetka. Powstrzymałem się od instynktownego przesunięcia językiem po zębach. Czasami po prostu czasami zdarzało się tak zrobić. Chciałem się podnieść, ale mimo interwencji uczonego, nadal byłem słaby. Skory byłem siedzieć i leżeć.
- Wybacz mi kłopot i zakrwawioną pościel, piękna. - rzuciłem nieco ochryple, co ani trochę nie zależało ode mnie.
Mój głos pod wpływem wcześniejszego bólu co wiązało się z krzykami do zdarcia gardła, zmienił się tylko o tymczasową chrypę. Powinienem teraz odnaleźć El Dia Octavo, ale w tym stanie mogłem pozwolić sobie... Na nic.
Elisabeth?
Od Alexandry - Quest #2
Jagody zmieniały kolor wraz z dotykiem. Raz spotykałam je różowe, raz czerwone i tak na okrągło. Dobrze, że mama kiedyś dała mi poradnik z tymi wszystkimi odcieniami różnych leśnych przysmaków, dzięki czemu wiem, które trafią do mojego brzucha, a które zostaną tam, gdzie były. Las spodobał mi się przez tętniące w nim życie. Czasami tu i ówdzie przechadzał się jelonek, czy wilk, a nawet lis. Nie spodziewałam się tego, że ktoś będzie na mnie czekał przy dróżce, więc spokojnie uznałam, że to nikt do mnie. Spojrzałam na zapełniony leśnymi owocami koszyk i powędrowałam ku osobie stojącej przy drzewie. Z lekkim uśmiechem na twarzy opuściłam las i przeszłam obok mężczyzny opierającego się o pień. Spojrzałam na domki i stanęłam jak wryta. To nie jest Królestwo, do którego należę! Obróciłam się na pięcie w stronę lasu i zobaczyłam stojącego przed sobą tego samego mężczyznę, który jakby czekał, aż zrozumiem, że to nie moje miejsce.
- Dzień dobry - powiedziałam z uśmiechem i dygnęłam. On jednak dalej miał surową minę, więc spróbowałam z innej strony - Moja koleżanka wskazała mi złą drogę. Nie tutaj się umawiałyśmy - zrobiłam zmartwioną minę - Będę musiała zawrócić - oznajmiłam i zrobiłam krok w przód, by go ominąć.
- Zaraz, zaraz - powiedział niskim głosem, po czym zaczął się głośno śmiać - Nie wypuszczę cię stąd.
- Dlaczego? - zapytałam cicho opuszczając głowę. Może chce mnie za to zamknąć? O nie!
- Wydaje mi się, że nie jesteś z tego Królestwa, czyż nie? - uśmiechnął się pokazując przy tym żółte zęby z próchnicą.
Nie odpowiedziałam. Jednak za wszelką cenę musiałam opuścić to Królestwo jak najprędzej. Uśmiechnęłam się, po czym wybuchnęłam śmiechem. Miałam nadzieję, że tym niespodziewanym wybuchem odpędzę gościa, jednak on popatrzył na mnie z wyrzutem, potem spuścił głowę by zobaczyć co mam w koszyku.
- Ty... Ty jesteś... Wiedźmą? - zapytał łamiącym się głosem. To już coś.
- Nie. Te prawdziwe siedzą tam - pokazałam mu na trzy siedzące starsze panie, które kiedyś spotkałam. Śmiały się ze mnie, bo miałam "nie taką" fryzurę - Właśnie mają sabat - oznajmiłam wyprostowując się.
Zaczął się śmiać. Miałam nadzieję, że mnie teraz przepuści, ale niestety to nie był koniec.
- Wydajesz mi się sympatyczną dziewczyną. Chodź ze mną pokażę ci Królestwo - powiedział wyciągając do mnie rękę.
To nie tak miało wyjść. Miał mnie przepuścić i dać mi spokój. Ależ oczywiście, uwielbiam przeszkody na drodze.
- Z największą przyjemnością, ale wydaje mi się, że powinnam wracać, muszę zrobić dla mojego miasteczka zupę z jagód, a jeszcze nie zebrałam wystarczająco - powiedziałam zmartwiona spoglądając na koszyk przepełniony jagodami - Może chcesz trochę?
On spoglądał na mnie jak na rozjechaną przed chwilą kupę. Fajnie.
- Spójrz - otworzyłam swój poradnik na stronie jagód - one nie są trujące, nie chcę cię otruć, jeśli to chodzi ci po głowie - Uśmiechnęłam się zachęcająco.
Podszedł do mnie powoli i wziął garść jagód po czym ukłoniłam się i poszłam w stronę lasu mając nadzieję, że koniec przedstawienia. Niestety doszedł mnie jeszcze głos jednej z pań, które siedziały na ławce. Okazało się, że jedna stoi tuż za mną.
- Jesteś strasznie spięta. Od miesięcy chowasz się w innym Królestwie - powiedziałam z uśmiechem odwracając się do nienawidzącej mnie staruszki.
- Ciekawe dlaczego? - prychnęła.
- Bo jesteś chora... Na głowę - przesłałam jej całusa i pobiegłam mając nadzieję, że ta wiedźma mnie nie dogoni. Miałam rację.
Po drodze zebrałam jeszcze kilka garści jagód, które nieść musiałam bardzo powoli, aby mi nie pospadały. Może byłam zbyt surowa i okrutna? Pamiętając to jak ona wraz z przyjaciółkami ( choć starsze ode mnie i to o wiele, to paskudne z charakteru ) upokarzały mnie przy każdej okazji, która się natrafiała. Haha, chyba dobrze zrobiłam. Gdy wróciłam z lasu, ugotowałam zupę i zrobiła sobie pyszny deser. Palce lizać!
- Dzień dobry - powiedziałam z uśmiechem i dygnęłam. On jednak dalej miał surową minę, więc spróbowałam z innej strony - Moja koleżanka wskazała mi złą drogę. Nie tutaj się umawiałyśmy - zrobiłam zmartwioną minę - Będę musiała zawrócić - oznajmiłam i zrobiłam krok w przód, by go ominąć.
- Zaraz, zaraz - powiedział niskim głosem, po czym zaczął się głośno śmiać - Nie wypuszczę cię stąd.
- Dlaczego? - zapytałam cicho opuszczając głowę. Może chce mnie za to zamknąć? O nie!
- Wydaje mi się, że nie jesteś z tego Królestwa, czyż nie? - uśmiechnął się pokazując przy tym żółte zęby z próchnicą.
Nie odpowiedziałam. Jednak za wszelką cenę musiałam opuścić to Królestwo jak najprędzej. Uśmiechnęłam się, po czym wybuchnęłam śmiechem. Miałam nadzieję, że tym niespodziewanym wybuchem odpędzę gościa, jednak on popatrzył na mnie z wyrzutem, potem spuścił głowę by zobaczyć co mam w koszyku.
- Ty... Ty jesteś... Wiedźmą? - zapytał łamiącym się głosem. To już coś.
- Nie. Te prawdziwe siedzą tam - pokazałam mu na trzy siedzące starsze panie, które kiedyś spotkałam. Śmiały się ze mnie, bo miałam "nie taką" fryzurę - Właśnie mają sabat - oznajmiłam wyprostowując się.
Zaczął się śmiać. Miałam nadzieję, że mnie teraz przepuści, ale niestety to nie był koniec.
- Wydajesz mi się sympatyczną dziewczyną. Chodź ze mną pokażę ci Królestwo - powiedział wyciągając do mnie rękę.
To nie tak miało wyjść. Miał mnie przepuścić i dać mi spokój. Ależ oczywiście, uwielbiam przeszkody na drodze.
- Z największą przyjemnością, ale wydaje mi się, że powinnam wracać, muszę zrobić dla mojego miasteczka zupę z jagód, a jeszcze nie zebrałam wystarczająco - powiedziałam zmartwiona spoglądając na koszyk przepełniony jagodami - Może chcesz trochę?
On spoglądał na mnie jak na rozjechaną przed chwilą kupę. Fajnie.
- Spójrz - otworzyłam swój poradnik na stronie jagód - one nie są trujące, nie chcę cię otruć, jeśli to chodzi ci po głowie - Uśmiechnęłam się zachęcająco.
Podszedł do mnie powoli i wziął garść jagód po czym ukłoniłam się i poszłam w stronę lasu mając nadzieję, że koniec przedstawienia. Niestety doszedł mnie jeszcze głos jednej z pań, które siedziały na ławce. Okazało się, że jedna stoi tuż za mną.
- Jesteś strasznie spięta. Od miesięcy chowasz się w innym Królestwie - powiedziałam z uśmiechem odwracając się do nienawidzącej mnie staruszki.
- Ciekawe dlaczego? - prychnęła.
- Bo jesteś chora... Na głowę - przesłałam jej całusa i pobiegłam mając nadzieję, że ta wiedźma mnie nie dogoni. Miałam rację.
Po drodze zebrałam jeszcze kilka garści jagód, które nieść musiałam bardzo powoli, aby mi nie pospadały. Może byłam zbyt surowa i okrutna? Pamiętając to jak ona wraz z przyjaciółkami ( choć starsze ode mnie i to o wiele, to paskudne z charakteru ) upokarzały mnie przy każdej okazji, która się natrafiała. Haha, chyba dobrze zrobiłam. Gdy wróciłam z lasu, ugotowałam zupę i zrobiła sobie pyszny deser. Palce lizać!
Od Alexandry - Quest #1
Drzwi prowadzące do ogromnej sali konferencyjnej otworzyły się powoli przede mną i strażnikami, którzy stali obok mnie, pilnując abym czegoś nie "zbroiła". To nie miało sensu, bo i tak praktycznie nic nie mówię i robię. Wracając. Sala zaparła mi dech w piersiach. Ujrzałam ogromne pomieszczenie, wszystkie drobiazgi i szczegóły były pokryte złotem, poza tym w sali dominowała biel. Na ogromnym tronie siedziała śliczna, młoda kobieta. Uśmiechała się lekko, wydawało mi się, że chyba do mnie. Chciałam dobrze przy niej wypaść, choć we mnie mieszał się stres i strach. Nie miałam pojęcia dlaczego akurat ja zostałam wezwana i to do tego do samej Księżniczki Anny! Niesamowite. Uśmiechnęłam się lekko i powoli podążyłam za strażnikami. Chyba mnie nie lubią. Mają surowy wyraz twarzy, choć wydaje mi się, że są szczęśliwi zarazem, oczywiście w duchu. Po kilku sekundach marszu stałam przed piękną Księżniczką, która wzrok swój utrzymywała cały czas na mnie. Nieśmiało opuściłam nieco głowę, poczym pochyliłam się zgrabnie przed Jej Wysokością. Uśmiechnięta w duchu, że udało mi się ładnie pokłonić, powoli wstałam nie patrząc Księżniczce w oczy.
Obok niej stał mężczyzna z pergaminem w dłoni. Jego biało-złoty strój składający się z ciasno przylegających spodni jak i koszuli, niczym nie dorównałam ślicznej sukni Anny. Złote akcenty podkreślały jej inteligentne, niebieskie oczy, a biel, choć miała nieco inny odcień niż wielkie ściany, pięknie wyglądała na tle złotego tronu.
- Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial wybrała Alexandrę Loterry, aby przedstawiła Jej Wysokość przed Władcą dalekiego Królestwa Tierrar'y - Księżniczką Lyrinn Scuttenbach! - ogłosił mężczyzna donośnym głosem.
Mógłby powiedzieć to nieco ciszej, przecież i tak wszyscy by go usłyszeli, pomyślałam, po czym zrozumiałam co do mnie dotarło.
- Ja? - wymknęło mi się przez przypadek. - Przepraszam Księżniczko. - wyszeptałam z opuszczoną głową. Moje policzki oblały ogromne rumieńce, ale nie tym się przejmowałam. Ja? Mam przedstawić Księżniczkę przed inną Księżniczką?
- Tak, ty - odpowiedziała z lekkim uśmiechem Księżniczka Anna. Nie wiem czy mi się wydaje, czy wymusza ten swój uśmiech, by mnie nieco uspokoić. - Chciałabym, abyś to ty przedstawiła mnie przed Księżniczką Lyrinn Scuttenbach.
- To dla mnie zaszczyt - powiedziałam spoglądając na jej twarz.
- Bardzo mnie to cieszy - odpowiedziała, po czym jednym zgrabnym ruchem wstała z tronu.
Straże pociągnęli mnie za sobą, co chyba oznaczało, że to koniec audiencji. Ledwo za nimi nadążałam. Gdzie oni się tak śpieszą? Podbiegłam by się z nimi wyrównać i spoglądałam za nich przelotnie na różne kolorowe plakietki zamieszczone na drzwiach. W pewnym momencie ktoś mnie popchnął i straciłam równowagę. Oczywiście efektem tego było upadnięcie na wspaniały dywan, choć miękki i tak nie powstrzymał mojej wspaniałej głowy na upadnięcie po za dywan. Wspaniale! Jeden z mięśniaków podniósł mnie dość szybko i podtrzymywał mnie do czasu, aż lekko wypchnął za drzwi pałacu.
Otrzepałam się nieco i poszłam szybkim krokiem do własnego małego mieszkanka. Już moja głowa nie wirowała przy pięknym zachowaniu straży, tylko była daleko, daleko stąd. Rozmyślania poszły w Księżniczkę Annę. Dlaczego ja? Niczym praktycznie tutaj nie zaistniałam. Są w tym królestwie o wiele ładniejsze dziewczyny, to one mogłyby ją przedstawić innej Księżniczce! Podniosłam głowę, ponieważ zbliżałam się do drzwi, gdyż znalazłam piękną kopertę u moich stóp. Podniosłam ją i sprawdziłam skąd przyszła, choć to doskonale wiedziałam. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Opadłam ciężko na kanapę i spojrzałam na pięknie wykaligrafowane zdania.
"Alexandra Loterry zjawić się musi o godzinie 5:00 przed Pałacem Księżniczki Anny. Prosimy o punktualność i pięknie zapisaną w głowie zapowiedź.
Księżniczka Anna".
Zamknęłam oczy i zaczęłam układać sobie jedno jedyne wyrażenie: Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial! Świetnie! Wszystko gotowe! Zapisałam to na małej karteczce, bym przypominała sobie co 10 minut co jest tam napisane. Zaśmiałam się nerwowo, poczym zaczęłam przygotowywać sobie obiad.
***
Przekręciłam się na bok i spojrzałam na mały, stojący, zielony zegarek. Była już 4:07, więc wstałam z kanapy i poszłam pod prysznic. Powinien mi dobrze zrobić, ponieważ kolana ledwo wytrzymywały. Mój płyn do kąpieli pachniał malinami, tak samo włosy. Moje mięśnie powoli jeden po drugim się rozluźniały. Po kilku minutach wyszłam marząc o tym, aby ciepło z mojego ciała cały czas się utrzymywało. Wymyłam buzię i zęby. Uśmiechnęłam się do zbitego o góry lustra i ruszyłam po moje ubrania na dzisiejszą ceremonię. Ubrałam się w białą, zwiewną tunikę i czarne getry. Miałam nadzieję, że dobrze wyglądam. Zaczesałam moje włosy w cztery warkocze i spięłam je styłu, jeden po drugim. Już było późno, więc chwyciłam małą karteczkę z moją zapowiedzią i pobiegłam w stronę Królestwa.
Zdążyłam w samą porę. Stałam z chwiejącymi się nogami przed pięknie ozdobionymi bryczkami. Nigdy takich pięknych nie widziałam. Wiedziałam, że ten po środku jest przeznaczony dla Księżniczki Anny, był najpiękniejszy i miał królewską koronę na dachu. Może i ja będę jechała takim cudeńkiem?
- Alexandra Loterry! Chodź tutaj! - wyrwał mnie z zamyśleń donośny głos, ten sam, który usłyszałam wczoraj.
Podeszłam do mężczyzny, który wyglądał o niebo lepiej niż wczoraj. Miał biały długi płaszcz, który przykuł moją uwagę.
- Jak ty się ubrałaś? - zapytał z taką wrogością z głosie, że bałam się, że mnie za to zamkną. - Chodź szybko do pałacu. Dobrze, że jedna z krawcowych postanowiła uszyć ci sukienkę na tą okazję.
Poszłam z nim truchtem do pokoju krawcowych. Dziwiło mnie, że ktoś chciał uszyć dla mnie sukienkę, może kierowała go myśl, że nie ubiorę się do tej ceremonii tak pięknie, jak to on sobie wyobraził?
- Oto twoja suknia, wkładaj ją szybko i jedziemy! - powiedział z uśmiechem, po czym podbiegł do jednego ze straży.
Odwróciłam się by spojrzeć na to, w co mam się ubrać. WOW! Była wprost wspaniała! Nigdy nie widziałam piękniejszego cuda na całej tej Ziemi!
- I co, podoba ci się? - spytała młoda kobieta, która uśmiechała się widząc moją reakcję.
- Jest... śliczna, piękna, cudowna! - podeszłam do niej bliżej i położyłam dłoń na pięknym białym materiale.
- Bardzo mnie cieszy twoja reakcja. Chodź, ubierzemy cię w nią.
***
Ale tu pięknie..., pomyślałam spoglądając na różne komnaty i sale, które były otwarte. Szliśmy równym krokiem do sali, w której czekała na nas Księżniczka Lyrinn Scuttenbach. Tak bardzo się stresuję! W tej chwili otworzono ogromne drzwi i jedna z dziewcząt mi towarzyszących popchnęła mnie lekko w stronę stojącej w oddali Księżniczki Lyrinn. Od razu ugięły się pode mną kolana, więc wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:
- Jej Wysokość Księżniczka Anna Ceselstial!
Zapadła głucha cisza. Wszyscy popatrzyli na mnie ze zgrozą, inni byli w ogromnym szoku, a ja zamarłam jak pozostali. O Jeny! Przekręciłam nazwisko Księżniczki! Prawie zemdlałam, ale wtedy zrozumiałam, że każdy może popełnić błąd, więc widząc, że drzwi powoli się otwierają, wstałam wyprostowana, uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Oto Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial z Królestwa Armonii! - wtedy wszyscy zebrani powstali, a do sali weszła Księżniczka Anna.
Ja opuściłam za to głowę, by nikt nie zobaczył jakiego buraka złapałam.
Obok niej stał mężczyzna z pergaminem w dłoni. Jego biało-złoty strój składający się z ciasno przylegających spodni jak i koszuli, niczym nie dorównałam ślicznej sukni Anny. Złote akcenty podkreślały jej inteligentne, niebieskie oczy, a biel, choć miała nieco inny odcień niż wielkie ściany, pięknie wyglądała na tle złotego tronu.
- Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial wybrała Alexandrę Loterry, aby przedstawiła Jej Wysokość przed Władcą dalekiego Królestwa Tierrar'y - Księżniczką Lyrinn Scuttenbach! - ogłosił mężczyzna donośnym głosem.
Mógłby powiedzieć to nieco ciszej, przecież i tak wszyscy by go usłyszeli, pomyślałam, po czym zrozumiałam co do mnie dotarło.
- Ja? - wymknęło mi się przez przypadek. - Przepraszam Księżniczko. - wyszeptałam z opuszczoną głową. Moje policzki oblały ogromne rumieńce, ale nie tym się przejmowałam. Ja? Mam przedstawić Księżniczkę przed inną Księżniczką?
- Tak, ty - odpowiedziała z lekkim uśmiechem Księżniczka Anna. Nie wiem czy mi się wydaje, czy wymusza ten swój uśmiech, by mnie nieco uspokoić. - Chciałabym, abyś to ty przedstawiła mnie przed Księżniczką Lyrinn Scuttenbach.
- To dla mnie zaszczyt - powiedziałam spoglądając na jej twarz.
- Bardzo mnie to cieszy - odpowiedziała, po czym jednym zgrabnym ruchem wstała z tronu.
Straże pociągnęli mnie za sobą, co chyba oznaczało, że to koniec audiencji. Ledwo za nimi nadążałam. Gdzie oni się tak śpieszą? Podbiegłam by się z nimi wyrównać i spoglądałam za nich przelotnie na różne kolorowe plakietki zamieszczone na drzwiach. W pewnym momencie ktoś mnie popchnął i straciłam równowagę. Oczywiście efektem tego było upadnięcie na wspaniały dywan, choć miękki i tak nie powstrzymał mojej wspaniałej głowy na upadnięcie po za dywan. Wspaniale! Jeden z mięśniaków podniósł mnie dość szybko i podtrzymywał mnie do czasu, aż lekko wypchnął za drzwi pałacu.
Otrzepałam się nieco i poszłam szybkim krokiem do własnego małego mieszkanka. Już moja głowa nie wirowała przy pięknym zachowaniu straży, tylko była daleko, daleko stąd. Rozmyślania poszły w Księżniczkę Annę. Dlaczego ja? Niczym praktycznie tutaj nie zaistniałam. Są w tym królestwie o wiele ładniejsze dziewczyny, to one mogłyby ją przedstawić innej Księżniczce! Podniosłam głowę, ponieważ zbliżałam się do drzwi, gdyż znalazłam piękną kopertę u moich stóp. Podniosłam ją i sprawdziłam skąd przyszła, choć to doskonale wiedziałam. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Opadłam ciężko na kanapę i spojrzałam na pięknie wykaligrafowane zdania.
"Alexandra Loterry zjawić się musi o godzinie 5:00 przed Pałacem Księżniczki Anny. Prosimy o punktualność i pięknie zapisaną w głowie zapowiedź.
Księżniczka Anna".
Zamknęłam oczy i zaczęłam układać sobie jedno jedyne wyrażenie: Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial! Świetnie! Wszystko gotowe! Zapisałam to na małej karteczce, bym przypominała sobie co 10 minut co jest tam napisane. Zaśmiałam się nerwowo, poczym zaczęłam przygotowywać sobie obiad.
***
Przekręciłam się na bok i spojrzałam na mały, stojący, zielony zegarek. Była już 4:07, więc wstałam z kanapy i poszłam pod prysznic. Powinien mi dobrze zrobić, ponieważ kolana ledwo wytrzymywały. Mój płyn do kąpieli pachniał malinami, tak samo włosy. Moje mięśnie powoli jeden po drugim się rozluźniały. Po kilku minutach wyszłam marząc o tym, aby ciepło z mojego ciała cały czas się utrzymywało. Wymyłam buzię i zęby. Uśmiechnęłam się do zbitego o góry lustra i ruszyłam po moje ubrania na dzisiejszą ceremonię. Ubrałam się w białą, zwiewną tunikę i czarne getry. Miałam nadzieję, że dobrze wyglądam. Zaczesałam moje włosy w cztery warkocze i spięłam je styłu, jeden po drugim. Już było późno, więc chwyciłam małą karteczkę z moją zapowiedzią i pobiegłam w stronę Królestwa.
Zdążyłam w samą porę. Stałam z chwiejącymi się nogami przed pięknie ozdobionymi bryczkami. Nigdy takich pięknych nie widziałam. Wiedziałam, że ten po środku jest przeznaczony dla Księżniczki Anny, był najpiękniejszy i miał królewską koronę na dachu. Może i ja będę jechała takim cudeńkiem?
- Alexandra Loterry! Chodź tutaj! - wyrwał mnie z zamyśleń donośny głos, ten sam, który usłyszałam wczoraj.
Podeszłam do mężczyzny, który wyglądał o niebo lepiej niż wczoraj. Miał biały długi płaszcz, który przykuł moją uwagę.
- Jak ty się ubrałaś? - zapytał z taką wrogością z głosie, że bałam się, że mnie za to zamkną. - Chodź szybko do pałacu. Dobrze, że jedna z krawcowych postanowiła uszyć ci sukienkę na tą okazję.
Poszłam z nim truchtem do pokoju krawcowych. Dziwiło mnie, że ktoś chciał uszyć dla mnie sukienkę, może kierowała go myśl, że nie ubiorę się do tej ceremonii tak pięknie, jak to on sobie wyobraził?
- Oto twoja suknia, wkładaj ją szybko i jedziemy! - powiedział z uśmiechem, po czym podbiegł do jednego ze straży.
Odwróciłam się by spojrzeć na to, w co mam się ubrać. WOW! Była wprost wspaniała! Nigdy nie widziałam piękniejszego cuda na całej tej Ziemi!
- I co, podoba ci się? - spytała młoda kobieta, która uśmiechała się widząc moją reakcję.
- Jest... śliczna, piękna, cudowna! - podeszłam do niej bliżej i położyłam dłoń na pięknym białym materiale.
- Bardzo mnie cieszy twoja reakcja. Chodź, ubierzemy cię w nią.
***
Ale tu pięknie..., pomyślałam spoglądając na różne komnaty i sale, które były otwarte. Szliśmy równym krokiem do sali, w której czekała na nas Księżniczka Lyrinn Scuttenbach. Tak bardzo się stresuję! W tej chwili otworzono ogromne drzwi i jedna z dziewcząt mi towarzyszących popchnęła mnie lekko w stronę stojącej w oddali Księżniczki Lyrinn. Od razu ugięły się pode mną kolana, więc wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:
- Jej Wysokość Księżniczka Anna Ceselstial!
Zapadła głucha cisza. Wszyscy popatrzyli na mnie ze zgrozą, inni byli w ogromnym szoku, a ja zamarłam jak pozostali. O Jeny! Przekręciłam nazwisko Księżniczki! Prawie zemdlałam, ale wtedy zrozumiałam, że każdy może popełnić błąd, więc widząc, że drzwi powoli się otwierają, wstałam wyprostowana, uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Oto Jej Wysokość Księżniczka Anna Celestial z Królestwa Armonii! - wtedy wszyscy zebrani powstali, a do sali weszła Księżniczka Anna.
Ja opuściłam za to głowę, by nikt nie zobaczył jakiego buraka złapałam.
Od Ikaleta - Quest #1
Minęły 3 dni od kiedy gwardia przyjechała do mnie. Yhon czuł
się już lepiej i opowiedział mi trochę o sobie. Miał 17 lat, urodził się w
Mieście Harmonii w mieszczańskiej rodzinie. Był dopiero co pasowany na rycerza.
Zaraz po pasowaniu poszedł tam, gdzie poszedł jego brat - do gwardii
królewskiej (starszy brat wstawił się za nim i tylko dlatego przyjęli takiego
młodzika do tak ważnej służby). Bardzo się z tego cieszył, bo gwardia to wielki
prestiż, sporo pieniędzy i ładne kobiety. No i można sobie często pooglądać
księżniczki. Cóż z pewnością Yhon nie
był małomówny.
Z kolei ja powiedziałem tylko, że zwę się Ikalet Enamel i to
mu chyba wystarczyło.
Dnia 4 jak co rano wstałem wczesnym świtem i poszedłem zająć
się Jascierem. Ostatnio nie miałem dla niego czasu i był tym wyraźnie
niezadowolony. Ale cóż ja mogłem na to poradzić. Nie często przychodzi mi do
domu gwardia królewska. Zjadłem liche śniadanie składające się z pajdy chleba z
dżemem truskawkowym od niejakiej Kerumdy i wody. Przygotowałem leki dla Yhona,
który jeszcze smacznie spał. Potem postanowiłem wziąć książkę i poczytać aż
kapitan i jego zespół nie wstaną.
Nie wiedzieć kiedy zasnąłem, z książkę na kolanach. Obudziły
mnie odgłosy przebiegających przez mój gabinet ludzi w złotych zbrojach.
"Co się dzieje?" - pomyślałem. "Gwardia dostała owsików?".
Podniosłem się z fotela i zatrzymałem jednego z rycerzy,
chyba Gabera i zapytałem:
- Coś się dzieje? Rozwalicie mi podłogę.
- Księżniczka Anna tu jedzie! - wykrzyknął rozemocjonowany.
- Kto? - zapytałem zaskoczony.
- Księżniczka! Jej orszak zaraz tu przyjedzie! Nasz koniuszy
ruszył im na przeciw i teraz właśnie wrócił, oznajmiając, że jest tuż, tuż!
Pobiegł dalej. W przypływie emocji ruszyłem za nim. Kapitan
Dqqur ustawiał swoich ludzi w rządku. Część z nich dopiero zakładała lśniące
napierśniki. Jeden ziewał, drugi mrużył oczy. Chyba nikt nie był przygotowany
na przyjazd księżniczki. Łącznie ze mną.
Kapitan przerwał wydawanie rozkazów i podszedł do mnie
szybkim krokiem.
- Panie Ikalet - kiwnął głową. Odkiwnąłem. - Księżniczka nie
chce rozgłosu. Mieszkańcy tej wsi nie mogą się dowiedzieć, że przyjeżdża.
Zresztą nie zabawi tu długo. Tylko na chwilę, żeby odsapnąć, a potem ruszy
dalej. Zależy nam na dyskrecji i na
gościnie. Da się to załatwić?
- Eee... Oczywiście. Ale radziłbym być ciszej i schowajcie
się gdzieś z tymi świecącymi zbrojami - odparłem. - Jeżeli zależy wam na
dyskrecji to nie radzę budzić całej wsi.
- Ma pan rację. Już ich uspokoję. Yhon już ma się dobrze?
Może ruszać dalej?
- Owszem może.
- Świetnie, w takim razie wyjedziemy dzisiaj. Opłacimy panu
wszystko, jak tylko księżniczka zajedzie. Przybędzie tu na swoim koniu, w
7-osobowej eskorcie. Będą wyglądali na zwykłych przejezdnych - otrzymałem
wskazówki od kapitana.
Na szczęście mój dom był na samym skraju wsi i zasłaniał go
kawałek lasu. Ostatnio tez miałem mniej klientów. Nikt, dzięki Bogu, nie
zauważył pare-nastu chłopa w moim tylnym ogródku.
- Panie Ikalet - mówił dalej Dqqur - do księżniczki proszę
zwracać się per wasza wysokość. Proszę zachowywać się kulturalnie i szanownie.
I...
- Kapitanie - odparłem upokorzony. - Znam podstawy etykiety,
nie musi mnie pan instruować jak się zachowywać przy księżniczce Annie.
- Niech doktor...
- Tak wiem, zaraz przygotuje w środku godne miejsce dla
księżniczki i coś do picia.
- Świetnie. W takim razie idę po moich chłopców - odparł
sucho, zawrócił na pięcie i odmaszerował do rycerze.
Gdy rycerze ustawili się już w rządku (łącznie z Yhonem), kapitan
zabrał jednego z nich i ruszył do lasu. Mi kazali się ustawić lekko przed
szeregiem i włożyć coś znośnego. Więc ubrałem to co zwykle noszę.
Wtedy zacząłem się denerwować. A jeśli zapyta się mnie o
pochodzenie? Zawsze mogę skłamać. Ale jeśli zacznie drążyć... Nie, księżniczce
nie wypada. Ale jeśli jednak? Albo jeśli np. zobaczy we mnie jakieś
podobieństwa do ojca? Albo...
Z nerwów zacząłem bawić się szablą. Kapitan i rycerz wyszli
zza drzew. Dqqur dzierżył w ręku wodze przyczepione do nadzwyczaj pięknego,
perłowego konia, o grzywie sięgającej ziemi. Na koniu tym siedziała
zakapturzona postać. Księżniczka Anna. Za nimi jechali na koniach rycerze
gwardii. Kapitan doszedł z koniem do mojej bramki i zatrzymał się. Chciał
zaoferować pomoc księżniczce, więc już począł rozglądać się za jakimś podestem,
gdy księżniczka zręcznie sama zeskoczyła z wierzchowca.
Podeszli do nas - zakapturzona księżniczka i zaskoczony
kapitan gwardii królewskiej z koniem w ręku. Dopiero teraz zdjęła kaptur. I...
Zaniemówiłem. Zawsze myślałem, że opowieści o jej urodzie to zwykłe wymysły
poddanych ze zbyt dużą wyobraźnią, ale myliłem się. Uśmiechała się do mnie. Do
mnie. Usta miała piękne, aż chciało się na nią rzucić i ją wycałować (straszny
pomysł, zważając, że mógłby się skończyć szubienicą). Włosy długie, poniżej
pasa, a złote niczym światło słoneczne. I bardzo piękne niebieskie oczy. Stałem
jak wryty, nie mogąc się ruszyć, czy odwzajemnić jej pięknego uśmiechu. Nawet
moja niefrasobliwa ręka, która do tej pory bawiła się szablą, zatrzymała się.
Delikatnie poprawiła diadem na swojej kształtnej głowie. Jej
biała suknie powiewała na wietrze.
- Wasza wysokość, oto poczciwiec, który odratował naszego
Yhona oraz zapewnił nam gościnę w tej wiosce.
Skłoniłem się, mówiąc:
- Ikalet Enamel, do usług jej królewskiej mości - ręce
trzęsły mi się niemiłosiernie.
Wystawiła rękę, a ja delikatnie ją pocałowałem. Była tak
lekka, że myślałem, że się rozleci.
- Witaj, Ikalecie. Jestem Anna, księżniczka Królestwa
Armonii z rodu Celestialów. Jestem niezmiernie wdzięczna za twoje oddania dla
mojej gwardii. Oczywiście wynagrodzę wszelkie koszty - mówiła tak, jakby każde
słowo było melodią.
Miałem zamiar powiedzieć, że nie trzeba, ale nie opłacało mi
się to z ekonomicznego punktu widzenia.
- Jeśli wasza wysokość zechce, zapraszam do środka. Mam coś
na pragnienie. Konie można dać do stajni za domem.
- Dziękuje, jeśli to nie będzie problem, skorzystam. Padam z
nóg. Kapitanie!
- Tak, pani - odezwał się pokornie rycerz.
- Zawieś Prinsesse do stajni, o której mówił pan Ikalet, a
potem przyjdź do nas. Niech reszta odpocznie.
Dqqur wydał odpowiednie rozkazy i sam poszedł do stajni. Ja
natomiast, zjadany żywcem przez tremę, poszedłem do domu. Księżniczka szła za
mną.
Kiedy weszliśmy od razu zacząłem gadać. Z nerwów.
- Przepraszam za ten bałagan. Nie byłem gotowy na przyjazd
takiego gościa. I nie mam też warunków, żeby takowego przyjmować. Księżniczka
wybaczy, moje maniery. Denerwuję się. Mam nadzieje...
- Już dobrze, panie Ikalet. Niech pan się nie denerwuje.
Bywałam w gorszych miejscach - powiedziała, uśmiechając się.
"I chyba wiem, kto cię w te miejsca wpędził" -
pomyślałem smutno.
Stwierdziłem, że w gabinecie nie będzie źle. Poustawiałem ładnie
fotele, przesunąłem stolik. Było dobrze. Wprowadziłem ją. Trochę martwiłem się,
że na widok tych wszystkich fiolek i słoików weźmie mnie za szaleńca. Ale nie
wzięła.
- Bardzo tu klimatycznie - stwierdziła i to nie z
fałszywością w głosie.
Siadła na fotelu, a ja jej go podsunąłem. Jak dżentelmen.
Spytałem się o wodę, herbatę, kawę. Chciała herbaty. Bez większych wymagań.
Opowiadała mi o drodze tutaj. Ja za wiele się nie odzywałem.
Jakoś język odmawiał mi posłuszeństwa. Akurat gdy uporałem się z herbatą dla
księżniczki i jakimiś ciastkami, które dostałem od klienta, wszedł kapitan Dqqur. Oczywiście nie usiadł w
drugim fotelu, tylko stanął za królewną. Coś do siebie szeptali.
Zaniosłem herbatę i marne ciastka (na pewno niegodne
księżniczki) na stół.
- Niechaj pan siada, panie Ikalet - rozkazała księżniczka
Armonii. Siadłem więc posłusznie.
- Mam do pana 2
sprawy. Pierwsza to zapłata - mówiła głosem łagodnym, ale jednocześnie bardzo
urzędowym. - Czy tyle wystarcz za gościnę i uleczenie chorego?
Położyła na stole 3 sakiewki złota. Otworzyłem oczy ze
zdumienia. Od paru lat nie widziałem tyle złota naraz.
- Oczywiście, księżniczko. Nawet może wyjść za dużo.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się, a ja jakoś dałem radę
się odwzajemnić. - Gościny człowieka nie da się wycenić. Teraz druga sprawa. Wybieram
się do Królestwa Aqua'y. Potrzebuję kogoś kto mnie przedstawi.
Zamarłem i otwarłem oczy. Dlaczego ja?
- Ale... Nie wiem czy się nadaje - stwierdziłem.
- Z opowieści kapitana wnioskuję, że jest pan dość
elokwentny i wykształcony. To mi
wystarczy. Nie mam nikogo innego na zastępstwo, a niegodne jest, żeby przedstawiał
mnie kapitan mojej gwardii. Oczywiście opłacę wszystkie trudy związane z tym
zadaniem.
Zastanowiłem się i podjąłem spontaniczną decyzje.
- Dobrze. Zgadzam się. Ale proszę mnie nie wychłostać,
jeżeli palnę jakąś głupotę - odpowiedziałem półżartem - półserio. Księżniczka
zaśmiała się perlistym śmiechem.
- W takim razie nie czekajmy już, księżniczko - rzucił
Dqqur. - I tak będziemy spóźnieni, ponieważ musimy wcześniej jechać i sprawdzić
okolicę.
- Masz słuszność, kapitanie Dqqur - odparła. - Jeśli da pan
radę, panie Ikalet, wyruszymy od zaraz.
- Dam, dam - zapewniłem szybko, ze zdenerwowaniem w głosie.
- Pan Ikalet ma konia, wasza wysokość - dorzucił Dqqqur.
Nie wiedzieć kiedy zamykałem drzwi do swojego domu,
zostawiając w środku herbatę i liche ciastka. Przywiesiłem do drzwi karteczkę,
że wyjechałem na jakiś czas. Mieszkańcy sobie poradzą. Radzili sobie przed moim
przyjściem to i teraz. Ruszałem na przygodę. Z piękną księżniczką i nieznanym
królestwem. Ale było coś co nie dawało mi spokoju - moje pochodzenie.
Jechaliśmy chyba 4 tygodnie, ale straciłem rachubę. Jascier
czuł się jak młody bóg - biegał galopem, skakał przez powalone drzewa. Dawno już
nie był tak rozemocjonowany.
Odkryłem w międzyczasie, że wszelkie legendy o złotowłosej
księżniczce Annie nie odbiegają zbytnio od prawdy. Była nadzwyczaj miła, delikatna
i dobra. Uwielbiałem jej słuchać. Nie rozmawialiśmy za wiele. Bardziej z mojej
winy. Cały czas martwiłem się o pochodzenie, a co za tym idzie, życie.
Dotarliśmy w końcu do Królestwa Aqua'y. Różniło się nieco od
Armonii. Było to przede wszystkim zimniej. Zamek zrobiony był z lodu - a to o
czymś świadczyło. Cieszyłem się, że wziąłem swój płaszcz.
Wprowadzili nam do zamku. Rycerze musieli poczekać na dziedzińcu,
a ja zostałem sam na sam z księżniczką. Zacząłem się denerwować.
- Księżniczka Królestwa Aqua'y nazywa się Ruth Cartier, ale
wystarczy imię - odparła władczyni Armonii. - To moja przyjaciółka.
Kiwnąłem głową. Księżniczka najwyraźniej czytała mi w
myślach, bo właśnie zacząłem się zastanawiać jak ma na imię ta, której mam Annę
przedstawić.
Ktoś ze służby otworzył nam drzwi do sali tronowej. Była
pełna kryształów z lodu. Na końcu stał tron, a na nim czarnowłosa kobieta w
koronie. Księżniczka Ruth we własnej osobie. Po bokach sali stali ustawieni na
baczność strażnicy.
Podeszliśmy do tronu. Moja władczyni z gracją i spokojem, ja
pełen nerwów o kroku maszyny. Odezwałem się:
- Wielmożna księżniczko Ruth. Mam zaszczyt zaanonsować Annę
C...
Zamilkłem. No tak. Znałem nazwisko księżniczki Aqua'y, a nie
znałem swojej. A raczej zapomniałem. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Zacząłem
się czerwienić. Księżniczka Anna spojrzała na mnie wyczekująco.
- Annę, księżniczkę Armonii - odparowałem szybko, starając
się zatuszować mój błąd. Wyraz oczekiwania znikł z twarzy księżniczek.
- Witaj Anno i ty, nieznajomy - powiedziała Ruth, kiwając na
mnie głową. - Możesz już się oddalić - powiedziała do mnie. - Straż pokaże ci
gdzie możesz zaczekać.
Czerwony jak burak udałem się za strażnikiem. Usłyszałem
śmiechy za plecami. Czyli nie było tak źle. Co nie znaczyło, że nie czułem się
jak ostatni idiota. Strażnik z miną wzgardy na twarzy wyprowadził mnie za drzwi.
Kazał czekać na moją księżniczkę. Więc czekałem, z nerwów obgryzając paznokcie.
CD w następnym poście
Od Cirilli - CD. Namidy
Obudziłam się w pomieszczeniu, ku mojemu zdziwieniu. Nie było ono za specjalne, wszędzie można było gołym okiem zauważyć latający kurz, podnoszący się z każdym nieznacznym ruchem. Słyszałam wokół siebie uciążliwie brzęczące muchy, których mogło się wydawać, iż było ich niczym stado mustangów. Smród unosił się tak, że moje oczy wychwytywały żółty kolor w powietrzu. Cóż, mogło być gorzej.
Chciałam się podnieść, lecz od razu tego pożałowałam. Moje ramię było szczelnie i mocno zawiązane w miejscu rany. Już bandaż zdążył przybrać kolor różowy. Nie mam pojęcia jakim cudem - było to zaledwie draśnięcie i tylko draśnięcie. Mimo iż korciło mnie aby zobaczyć ranę, powstrzymałam się przed tym ruchem. Nie chciałam tego ruchu żałować jak próbowania dosiadu.
Moja sukienka miała oderwany rękaw, co z resztą mnie nie zdziwiło. Dla niektórych młodych byłaby ona już nieużyteczna, jednak dla mnie będzie to nie modne ubranie z niecodziennym wyglądem będzie w sam raz.
W tej chwili wszystkie moje wątpliwości się rozwiały. Wszedł lekarz, a za nim Namida. Moje pierwsze pytanie nie mogło być inne.
- Co z Kickerem? - zapytałam i podniosłam się szybko, po czym syknęłam i znów upadłam na podziurawiony materac wypełniony sianem. Twarze znajomych się radykalnie zmieniły. Na dobre, czy złe?
- Czemu nic nie mówicie? - zapytałam słabo.
Chciałam się podnieść, lecz od razu tego pożałowałam. Moje ramię było szczelnie i mocno zawiązane w miejscu rany. Już bandaż zdążył przybrać kolor różowy. Nie mam pojęcia jakim cudem - było to zaledwie draśnięcie i tylko draśnięcie. Mimo iż korciło mnie aby zobaczyć ranę, powstrzymałam się przed tym ruchem. Nie chciałam tego ruchu żałować jak próbowania dosiadu.
Moja sukienka miała oderwany rękaw, co z resztą mnie nie zdziwiło. Dla niektórych młodych byłaby ona już nieużyteczna, jednak dla mnie będzie to nie modne ubranie z niecodziennym wyglądem będzie w sam raz.
W tej chwili wszystkie moje wątpliwości się rozwiały. Wszedł lekarz, a za nim Namida. Moje pierwsze pytanie nie mogło być inne.
- Co z Kickerem? - zapytałam i podniosłam się szybko, po czym syknęłam i znów upadłam na podziurawiony materac wypełniony sianem. Twarze znajomych się radykalnie zmieniły. Na dobre, czy złe?
- Czemu nic nie mówicie? - zapytałam słabo.
Namida?
Przepraszam, że krótkie pisze w podróży :c
Od Zefira - C.D. Margles
Nie wiedziała.
Za każdym razem, gdy ktoś pytał mnie o imię, stawałem przed wyborem, aby skłamać, lub wyznać prawdę. Moje kredo brzmiało - Maska noszona zbyt długo staje się twarzą. Była to przykra konsekwencja zachowania błogiej anonimowości - maska, kaprut i fałszywe nazwisko.
Zefirem stawałem się bardzo rzadko, ona nawet nie miała pojęcia, jak rzadko. Wiele moich alter ego było poszukiwanych listami gończymi. Za każdym razem zmieniałem maskę, w każdym mieście, w każdym królestwie byłem kimś innych.
Teraz stałem przed wyborem:
"Którą maskę przedstawisz?"
Nie miało to znaczenia. Każda moja maska miała krew na rękach. Każda.
- To nie ma znaczenia - powiedziałem, co było prawdą. I tak miałem zamiar ją odstawić do najbliższej wioski. Nie dałem jej zaprotestować, chociaż szybkie mówienie zapierało mi dech i pompowało krew do ust - Masz jakąś rodzinę? - spytałem.
Koni nigdzie nie znalazłem. Przeklęta kobyła, musiała zwiać. Pewnie dziewucha nawet ich nie przywiązała... Świetnie, po prostu wspaniale.
- Nie - odezwała się po chwili milczenia - Mieszkam sama.
- Aha - odparłem zamyślony. Tym lepiej. Problem będzie miała jednak z sąsiadami. Może tutaj, w wiosce nikt jej nie rozpozna...
- Gdzie mieszkasz? - kontynuowałem.
- W slumsach.
Idealnie.
- Myślisz, że nikt by nie zauważył twojego zniknięcia?
Umilkła. Dłuższe nieudzielanie mi odpowiedzi zaczęło mnie z lekka irytować. Odwróciłem się i, chcąc powtórzyć swoje pytanie, jednak gdy zobaczyłem jej twarz, zauważyłem poważny niepokój i strach. Powiał lekki wiatr, poruszając słupkiem ognia.
Wtedy do mnie dotarło, o co jej chodziło. Mój błąd. Nie byłbym.jednak sobą, gdybym się do niego przyznał.
- Mów - warknąłem.
Wzdrygnęła się i spuściła wzrok.
- Nie - wypowiedziała drżącym głosem.
Kiwnąłem głową. Naprawdę robiłem takie straszliwe wrażenie?
- Dobrze - powiedziałem - Jeśli przefarbujesz włosy, istnieje spora szansa, że straż cię nie złapie. Ta biel zbyt mocno rzuca się w oczy, skorwonku - powiedziałem.
Dziewczynie widocznie ulżyło, jednak dla mnie nie miało to większego znaczenia. Podniosłem trochę popiołu z ziemi po ciałach, przetarłem je w palcach i spojrzałem na jej włosy.
- To powinno załatwić sprawę - stwierdziłem, gdy nagle ona, ni z tego, ni z owego, zapytała:
- Dlaczego mi pomagasz?
Jak to baba. Zawsze chciała wszystko wiedzieć. W głowie wpadły mi wszystkie najbardzuej egoistyczne wytłumaczenia jakie potrafiłem sobie wyobrazić.
Bo stwarzasz ryzyko, chciałem jej powiedzieć. Bo jesteś kłopotem, problemem, którego muszę się pozbyć możliwie ludzkim sposobem. Bo nie mam po co cię zabijać. Bo wierzę, że potrafię działać nie tylko ostrzem noża.
Prychnąłem.
Przecież jej tego nie powiem.
- Bo jesteś za głupia, żeby nie wpakować mnie w kłopoty bez mojej pomocy - powiedziałem grubiańsko - Jutro o mnie zapomnisz. Jutro stwierdzisz, że nic się nie wydarzyło. I nie masz udawać - zraziłem ją wzrokiem - Ty masz tym żyć.
Za każdym razem, gdy ktoś pytał mnie o imię, stawałem przed wyborem, aby skłamać, lub wyznać prawdę. Moje kredo brzmiało - Maska noszona zbyt długo staje się twarzą. Była to przykra konsekwencja zachowania błogiej anonimowości - maska, kaprut i fałszywe nazwisko.
Zefirem stawałem się bardzo rzadko, ona nawet nie miała pojęcia, jak rzadko. Wiele moich alter ego było poszukiwanych listami gończymi. Za każdym razem zmieniałem maskę, w każdym mieście, w każdym królestwie byłem kimś innych.
Teraz stałem przed wyborem:
"Którą maskę przedstawisz?"
Nie miało to znaczenia. Każda moja maska miała krew na rękach. Każda.
- To nie ma znaczenia - powiedziałem, co było prawdą. I tak miałem zamiar ją odstawić do najbliższej wioski. Nie dałem jej zaprotestować, chociaż szybkie mówienie zapierało mi dech i pompowało krew do ust - Masz jakąś rodzinę? - spytałem.
Koni nigdzie nie znalazłem. Przeklęta kobyła, musiała zwiać. Pewnie dziewucha nawet ich nie przywiązała... Świetnie, po prostu wspaniale.
- Nie - odezwała się po chwili milczenia - Mieszkam sama.
- Aha - odparłem zamyślony. Tym lepiej. Problem będzie miała jednak z sąsiadami. Może tutaj, w wiosce nikt jej nie rozpozna...
- Gdzie mieszkasz? - kontynuowałem.
- W slumsach.
Idealnie.
- Myślisz, że nikt by nie zauważył twojego zniknięcia?
Umilkła. Dłuższe nieudzielanie mi odpowiedzi zaczęło mnie z lekka irytować. Odwróciłem się i, chcąc powtórzyć swoje pytanie, jednak gdy zobaczyłem jej twarz, zauważyłem poważny niepokój i strach. Powiał lekki wiatr, poruszając słupkiem ognia.
Wtedy do mnie dotarło, o co jej chodziło. Mój błąd. Nie byłbym.jednak sobą, gdybym się do niego przyznał.
- Mów - warknąłem.
Wzdrygnęła się i spuściła wzrok.
- Nie - wypowiedziała drżącym głosem.
Kiwnąłem głową. Naprawdę robiłem takie straszliwe wrażenie?
- Dobrze - powiedziałem - Jeśli przefarbujesz włosy, istnieje spora szansa, że straż cię nie złapie. Ta biel zbyt mocno rzuca się w oczy, skorwonku - powiedziałem.
Dziewczynie widocznie ulżyło, jednak dla mnie nie miało to większego znaczenia. Podniosłem trochę popiołu z ziemi po ciałach, przetarłem je w palcach i spojrzałem na jej włosy.
- To powinno załatwić sprawę - stwierdziłem, gdy nagle ona, ni z tego, ni z owego, zapytała:
- Dlaczego mi pomagasz?
Jak to baba. Zawsze chciała wszystko wiedzieć. W głowie wpadły mi wszystkie najbardzuej egoistyczne wytłumaczenia jakie potrafiłem sobie wyobrazić.
Bo stwarzasz ryzyko, chciałem jej powiedzieć. Bo jesteś kłopotem, problemem, którego muszę się pozbyć możliwie ludzkim sposobem. Bo nie mam po co cię zabijać. Bo wierzę, że potrafię działać nie tylko ostrzem noża.
Prychnąłem.
Przecież jej tego nie powiem.
- Bo jesteś za głupia, żeby nie wpakować mnie w kłopoty bez mojej pomocy - powiedziałem grubiańsko - Jutro o mnie zapomnisz. Jutro stwierdzisz, że nic się nie wydarzyło. I nie masz udawać - zraziłem ją wzrokiem - Ty masz tym żyć.
(Chciałabyś. Nie ten poziom, skarbie. XD Pisz dalej, Margles.)
Od Zefira (kontunuacja)
- Co..? - patrzył na mnie, jakbym powiedział coś niewyraźnie. Nie odpowiedziałem mu na to beznadziejne pytanie. Powinno do niego dotrzeć, gdy objawy zaczną występować.
Oho, o wilku mowa.
Młodzieniec odruchowo podrapał się po szyi. Nawet jak na taką dawkę zauważyłem, że trucizna wolno rozprowadza się po jego ciele, co występowało raczej u ludzi tęgich. On natomiast wyglądał na niedożywionego.
Zgiąłem kolana i przykucnąłem przy nim tak, aby przyjrzał się mojej twarzy. Kontakt wzrokowy był teraz kluczowym momentem w tym przesłuchaniu. Zauważyłem, jak w jego oczach czaił się niepokój. Wyciągnąłem z sakiewki przytoczonej do paska malutką buteleczkę z przezroczystym płynem. Wyciąg z korzenia Netriff, zmieszany z surowicą i szczyptą magii ziemi miał działania przeciwdziałające truciźnie, pod warunkiem, że nie minęło więcej niż 20 minut od ukąszenia. Przeciętny człowiek ginął w przeciągu czterdziestu.
- To serum zniweluje działanie trucizny - odparłem, pokazując, że nie żartuję. W oczach chłopca zaiskrzyło się. Niepewnie spojrzał na mnie. Wykrzywiłem usta w półuśmiechu. Wiedział, że nie oddam mu jej za darmo. Zamknąłem fiolkę w pięści.
- Ty szakalu - syknął rudzielec przez zęby. Nie zareagowałem, jakby pewnie chciał, ale osiągnąłem swój cel. Znowu się podrapał.
- Wiesz czego chcę, młody - powiedziałem spokojnie - To tylko kilka informacji. Kilka słów i nie będziesz musiał żegnać się z tum Bożym światem. O! - ożywiłem się nagle - Wierzysz w Boga?
Zdawał się być zagubiony przez to pytanie. Nic dziwnego, sam byłbym zdziwiony, gdybym nie wiedział, co ma to na celu. Chciałem mu ukraść cenne minuty życia, sprawić, aby miał mniej czasu na zastanowienie się. Szybsze myślenie zawsze było bardziej podatniejsze na strach, jaki w nim zasiałem.
Nie odpowiedział mi. Zwiesił tylko głowę. Mógł stąd uciec, a przynajmniej spróbować. Mógł myśleć, że kłamię i mnie spławić, ryzykując to, że za jakieś pół godziny będzie martwy. Nie byłem pewien, co wybierze, jak silna jest jego lojalność. Kim był dla Sabethy. To wszystko miało znaczenie.
Wzruszyłem ramionami.
- Ja też nie - powiedziałem - Bóg jest dobry, opiekuje się swoimi owieczkami, chroni ich ode złego. Z pewnością chrześcijanie znajdą wytłumaczenie dla tego, co teraz tutaj zachodzi, dlaczego cię szantażuję, dlaczego ty właśnie umierasz i dlaczego, o ironio, ja jestem twoim jedynym wybawieniem. Tak, wierzący mają bardzo bujną wyobraźnię. Jednak skoro wszyscy jesteśmy jego owcami, dlaczego pozwala doprowadzić się do takiego stanu? Przecież Bóg jest "wszechmogący i niepokonany". Dlaczego więc pozwala balować diabłu po naszej ziemi? Znasz odpowiedź na to pytanie?
Znowu cisza. Wysłałem mu lisi uśmiech.
- Ja też nie.
- Ale ja znam - głos za moimi plecami był melodyjny, z nutą rozdrażnienia i irytacji. Wyniosły, le delikatny. Przymknąłem powieki, gdy zrozumiałem, że ta kobieta pomiesza mi całą zabawę.
Wyprostowałem się, nie odwracając głowy, pomimo pokusy.
- Co robisz w Rusher, Ren? - spytałem, wcale nie ciekawy odpowiedzi.
Poczułem, jak przewierca moją klatkę piersiową wzrokiem na wylot. Nie było to miłe uczucie, ale miewała gorsze humory.
Usłyszałem ciężki krok jednego ze strażników, spieszącego się, aby wytłumaczyć. Nie musiałem nawet tego słuchać, aby wiedzieć, że Reneste jest uparta.
- Wybacz, Alexie, nie mam bladego... - zaczął klecić naprędce wytłumaczenia.
Uniosłem dłoń, przerywając mu. Odwróciłem się, lecz zignorowałem magiczkę.
- Oszczędź sobie trudu i wracaj do swojego zadania - powiedziałem - Ale jeśli tym razem kogoś wpuścisz, twoja głowa zawiśnie nad moim kominkiem - którego, nawiasem mówiąc, rzecz jasna, nie miałem. Ale ta groźba w moich ustach, jak nieskromnie uważałem, brzmiała dosyć przekonująco. Żołnierz kiwnął głową i wrócił na stanowisko za drzwiami. Jego kolega ciekawie łypał okiem na wydarzenie, ale się nie poruszył, słysząc moje słowa. I dobrze.
Dopiero teraz na nią spojrzałem. Jej pełne wyrzutów fiołkowe spojrzenie nie zmieniło się od naszego ostatniego spotkania. Było hipnotyzująco piękne.
Uniosła lekceważąco brwi.
- "Alexie"..? - spytała retorycznie. Oczywiście, że usłyszałem w tym pytaniu drwinę z mojego kolejnego wymyślonego nazwiska, ale nie odpowiedziałem na ten akt. Wysłałem jej tylko lisi uśmiech.
Zatrzęsła burzą włosów koloru kruczego pierza, kiedy kręciła głową z udanym załamaniem.
- Sądziłaś, że zmienię nawyki? - spytałem beznamiętnie.
Jej wzrok padł na rudego chłopaka siedzącego za mną. Powiodłem za jej spojrzeniem. Z przerażeniem starał się poruszyć palcami dłoni.
Tik, tak, tik, tak.
- Co mu podałeś?
- Jad chitynogi - odparłem. Spojrzała na mnie z drwiną. Komu jak komu, ale jej nie powinienem prawić o truciznach. Swego czasu była moim przemytnikiem najlepszego i najbardziej śmiercionośnego towaru, jaki zdarzyło mi się używać w całej mojej karierze.
Wyciągnęła otwartą rękę ku mnie.
- Antidotum - zażądała.
- Pracuję - odparłem chłodno. Nie miałem zamiaru tak łatwo poddawać swojej taktyki, a i nie miałem zamiaru prosić ją o wykorzystanie swoich świdrujących, hipnotyzujących oczu do wyciągnięcia z niego informacji.
Pokiwała głową, tłumiąc oburzenie.
Nigdy nie podobała się jej moja praca. Zabijanie uważała za zbędne działanie w celu zarobienia pieniędzy. Była ambitna, człowiekiem czynu, zawsze starała się uzyskać kompromis. Głównie tego w niej nie cierpiałem.
- Jasne - wypaliła przez zaciśnięte zęby - Ty i twoje sposoby załatwiania problemów - dorzuciła oburzona. Uniosłem lekceważąco brwi, widząc jak jej dobroduszne spojrzenie na chłopaka za mną przeplata się z wściekłym spojrzeniem skierowanym na mnie. Nie wiedziałem, o co jej chodziło zawsze miała dziwne sposoby takich operacji jak na przykład przesłuchania.
Ja byłem zabójcą. Musiałem siać strach, gdyż nie znałem takich ścieżek, jak pokojowe podejście, zachęcenie do wyznania prawdy. Nie znałem się na magii, a tylko ona mogła zmusić innego człowieka do ćwierkania tego, co chcę. Czarodziejskie usługi natomiast kosztowały niemało, a samych czarodziei spotykało się raz na 500 obywateli.
Poza tym, patrzenie na przerażone twarze niezmiernie mnie relaksowało. Jak śpiewają, jak im zagram, jak robili wszystko, abym darował im życie. To było na swój sposób satysfakcjonujące, a nawet zabawne.
Reneste jednak tego nie rozumiała.
I jak tu zrozumieć czarodziejki.
- Wy zabójcy, wszyscy jesteście tacy sami - ciągnęła swój monolog. Zachowałem taktyczne milczenie - Strachem chcecie przyszpilić swoje ofiary do ściany, nawet wtedy, kiedy jest praktycznie niewinna, a tylko przypadkiem wpakowała się w jakieś bagno...
Przypadki nie istnieją, skarbie, chciałem rzec, jednak ugryzłem się w porę w język. Ciężko było wygrać z tą kobietą jakąkolwiek dyskusję. Miała nade mną tą przewagę, że wiedziała o mnie niemal wszystko. I vice wersa.
- ...i zamiast kulturalnie do sprawy podejść, wy możecie tylko przemocą psychiczną i fizyczną. Bo was to bawi, bo lubicie się wyżyć na nieodpornych umysłach, ciesząc się z własnej silnej woli i wybitnego sprytu, pysznie chwaląc się nim przy każdej nadarzającej się okazji. Jesteście po prostu NIEMOŻLIWI - podsumowała dobitnie, gniewnie mnie wymijając. O po zawodach, pomyślałem z goryczą.
- To ty jesteś niemożliwa - poprawiłem ją, spoglądając co robi.
Ona tylko nachyliła się nad 'ofiarą przemocy'. Młodzieniec nerwowo sprawdzał czucie w dłoniach, jednak niczego już w nich nie czuł. Ledwo poruszał palcami. Zlituje się nad nim? Magia przy tej truciźnie nic nie wskóra, a wątpiłem, aby Ren nosiła przy sobie antudotum na tak rzadką truciznę. Nadal miałem go w garści.
- Może i tak... - powiedziała już spokojniej, głsem zdradzającym pełne skupienie. Wzbudziła moją ciekawość - ...ale przecież mnie znasz.
Nie mogłem się niezgodzić. Była uparta, nie znosiła zbędnego rozlewu krwi. Znałem ją do bólu.
Kiedy ujęła jego twarz i zastygli obydwoje ze wzrokie utkwionym w swoich oczas zrozumiałem, do czego zmierzała. Powoli, łagodnym głosem mamrotała słowa, kojące niczym miód. Chciała zrelaksować chłopaka, choć w małym stopniu.
Lubiłem ten proces. Spoglądając na zaawansowaną hipnozę niejednokrotnie miałem ochotę samemu być poddanym podobnej terapii. Magiczne metody hipnotyczne pozotawiały jednak trwały ślad w psychice, mogącym niekorzystnie odbić się w przyszłości. Utalentowany terapeuta potrafił sprawić, że pacjent trwale zapominał o czymś, o czym nie chciał pamiętać, zmienić jego pamięć, wmówić mu coś, a nawet wywołać trwałą amnezję. Hipnoza była potężną bronią i tylko głupcy mogli ją podważyć.
- Jak masz na imię? - spytała łagodnie, niczym anioł. Znakomicie grała.
Chłopak spoglądał w jej oczy zafascynowany, jakby patrzył na najpiękniejszy cud świata. Ren zmodyfikowała swoje źrenice, aby miały większą moc przekonywania. Tylko raz zdarzyło mi się je podziwiać, i tylko przz parę sekund, zanim... zanim mój umysł całkowicie poddał się jej zniewalającej purpurze. Potem wyczyściła mo pamięć.
To było jak pranie mózgu, jednak do tej pory umiałem je sobie przypomnieć. To były najgorsze chwile mojego życia.
- Garry - odparł młodzeniec z rudą czupryną, nawet nie mrugając. Następnie szeptem powtórzył swoje imię.
Patrząc w jego oczy dość długo, rozmawiała z nim jak ze smutnym dzieckiem, idealnie dopasowując słowa, aby go uspokoić. Trucizna wolniej przepływała przez jego ciało. Teraz miał najwyżej piętnaście minut na wyjawienie tego, czego chciałem od początku.
Postaraj się, Ren, bo twoja niewinna 'ofiara' będzie gryzła ziemię.
Po krótkiej rozmowie łagodnym głosem przemówiła do niego:
- Twoja przyjaciółka wzięła coś, co nie należy do niej - rzekła - Chcemy tylko się dogadać, by oddała mi coś, co jest dla mnie bardzo, bardzo ważne. Chcemy tylko pomocy. Jeśli nas pokierujesz, przyrzekam, że nie stanie jej się najmniejsza krzywda...
Mów za siebie, rzuciłem w myślach kąśliwie.
W jego oczach pojawiła się jednak jakby ulga, biło od nich kojące zaufanie, chęć pomocy.
- Chce je sprzedać - powiedział - Łup wymieni u nieuczciwych i chciwych paserów. Ona tak lubi. Nie zostawiać śladów. Uciekać przez puszczę, co jednak zajmie jej o wiele dłużej, niż po trakcie. Nie wiem, dokąd pojechała, ale jestem niemal pewien, że pojechała na północ, ku Wspólnym Terenom. Tam moża zbić majątek - mówił bez ogródek, nawet się nie zawahał, kiedy zdradzał złodziekę. Byłem pod wrażeniem.
- Dziękuję ci, Garry - szepnęła Reneste - A teraz śpij. Gdy się obudzisz, niczego nie będziesz pamiętał. Będziesz myślał, że to bardzo, bardzo niewyraźny, spokojny sen. Śpij, Garry... Śpij...
I oczy młodzieńca powędrowały na dół. Triumfalny fiołkowy wzrok czarodziejki przeszył mnie, uświadamiając mi moją porażkę. Z udawanym ociąganiem oddałem jej fiolkę z antidotum.
Oho, o wilku mowa.
Młodzieniec odruchowo podrapał się po szyi. Nawet jak na taką dawkę zauważyłem, że trucizna wolno rozprowadza się po jego ciele, co występowało raczej u ludzi tęgich. On natomiast wyglądał na niedożywionego.
Zgiąłem kolana i przykucnąłem przy nim tak, aby przyjrzał się mojej twarzy. Kontakt wzrokowy był teraz kluczowym momentem w tym przesłuchaniu. Zauważyłem, jak w jego oczach czaił się niepokój. Wyciągnąłem z sakiewki przytoczonej do paska malutką buteleczkę z przezroczystym płynem. Wyciąg z korzenia Netriff, zmieszany z surowicą i szczyptą magii ziemi miał działania przeciwdziałające truciźnie, pod warunkiem, że nie minęło więcej niż 20 minut od ukąszenia. Przeciętny człowiek ginął w przeciągu czterdziestu.
- To serum zniweluje działanie trucizny - odparłem, pokazując, że nie żartuję. W oczach chłopca zaiskrzyło się. Niepewnie spojrzał na mnie. Wykrzywiłem usta w półuśmiechu. Wiedział, że nie oddam mu jej za darmo. Zamknąłem fiolkę w pięści.
- Ty szakalu - syknął rudzielec przez zęby. Nie zareagowałem, jakby pewnie chciał, ale osiągnąłem swój cel. Znowu się podrapał.
- Wiesz czego chcę, młody - powiedziałem spokojnie - To tylko kilka informacji. Kilka słów i nie będziesz musiał żegnać się z tum Bożym światem. O! - ożywiłem się nagle - Wierzysz w Boga?
Zdawał się być zagubiony przez to pytanie. Nic dziwnego, sam byłbym zdziwiony, gdybym nie wiedział, co ma to na celu. Chciałem mu ukraść cenne minuty życia, sprawić, aby miał mniej czasu na zastanowienie się. Szybsze myślenie zawsze było bardziej podatniejsze na strach, jaki w nim zasiałem.
Nie odpowiedział mi. Zwiesił tylko głowę. Mógł stąd uciec, a przynajmniej spróbować. Mógł myśleć, że kłamię i mnie spławić, ryzykując to, że za jakieś pół godziny będzie martwy. Nie byłem pewien, co wybierze, jak silna jest jego lojalność. Kim był dla Sabethy. To wszystko miało znaczenie.
Wzruszyłem ramionami.
- Ja też nie - powiedziałem - Bóg jest dobry, opiekuje się swoimi owieczkami, chroni ich ode złego. Z pewnością chrześcijanie znajdą wytłumaczenie dla tego, co teraz tutaj zachodzi, dlaczego cię szantażuję, dlaczego ty właśnie umierasz i dlaczego, o ironio, ja jestem twoim jedynym wybawieniem. Tak, wierzący mają bardzo bujną wyobraźnię. Jednak skoro wszyscy jesteśmy jego owcami, dlaczego pozwala doprowadzić się do takiego stanu? Przecież Bóg jest "wszechmogący i niepokonany". Dlaczego więc pozwala balować diabłu po naszej ziemi? Znasz odpowiedź na to pytanie?
Znowu cisza. Wysłałem mu lisi uśmiech.
- Ja też nie.
- Ale ja znam - głos za moimi plecami był melodyjny, z nutą rozdrażnienia i irytacji. Wyniosły, le delikatny. Przymknąłem powieki, gdy zrozumiałem, że ta kobieta pomiesza mi całą zabawę.
Wyprostowałem się, nie odwracając głowy, pomimo pokusy.
- Co robisz w Rusher, Ren? - spytałem, wcale nie ciekawy odpowiedzi.
Poczułem, jak przewierca moją klatkę piersiową wzrokiem na wylot. Nie było to miłe uczucie, ale miewała gorsze humory.
Usłyszałem ciężki krok jednego ze strażników, spieszącego się, aby wytłumaczyć. Nie musiałem nawet tego słuchać, aby wiedzieć, że Reneste jest uparta.
- Wybacz, Alexie, nie mam bladego... - zaczął klecić naprędce wytłumaczenia.
Uniosłem dłoń, przerywając mu. Odwróciłem się, lecz zignorowałem magiczkę.
- Oszczędź sobie trudu i wracaj do swojego zadania - powiedziałem - Ale jeśli tym razem kogoś wpuścisz, twoja głowa zawiśnie nad moim kominkiem - którego, nawiasem mówiąc, rzecz jasna, nie miałem. Ale ta groźba w moich ustach, jak nieskromnie uważałem, brzmiała dosyć przekonująco. Żołnierz kiwnął głową i wrócił na stanowisko za drzwiami. Jego kolega ciekawie łypał okiem na wydarzenie, ale się nie poruszył, słysząc moje słowa. I dobrze.
Dopiero teraz na nią spojrzałem. Jej pełne wyrzutów fiołkowe spojrzenie nie zmieniło się od naszego ostatniego spotkania. Było hipnotyzująco piękne.
Uniosła lekceważąco brwi.
- "Alexie"..? - spytała retorycznie. Oczywiście, że usłyszałem w tym pytaniu drwinę z mojego kolejnego wymyślonego nazwiska, ale nie odpowiedziałem na ten akt. Wysłałem jej tylko lisi uśmiech.
Zatrzęsła burzą włosów koloru kruczego pierza, kiedy kręciła głową z udanym załamaniem.
- Sądziłaś, że zmienię nawyki? - spytałem beznamiętnie.
Jej wzrok padł na rudego chłopaka siedzącego za mną. Powiodłem za jej spojrzeniem. Z przerażeniem starał się poruszyć palcami dłoni.
Tik, tak, tik, tak.
- Co mu podałeś?
- Jad chitynogi - odparłem. Spojrzała na mnie z drwiną. Komu jak komu, ale jej nie powinienem prawić o truciznach. Swego czasu była moim przemytnikiem najlepszego i najbardziej śmiercionośnego towaru, jaki zdarzyło mi się używać w całej mojej karierze.
Wyciągnęła otwartą rękę ku mnie.
- Antidotum - zażądała.
- Pracuję - odparłem chłodno. Nie miałem zamiaru tak łatwo poddawać swojej taktyki, a i nie miałem zamiaru prosić ją o wykorzystanie swoich świdrujących, hipnotyzujących oczu do wyciągnięcia z niego informacji.
Pokiwała głową, tłumiąc oburzenie.
Nigdy nie podobała się jej moja praca. Zabijanie uważała za zbędne działanie w celu zarobienia pieniędzy. Była ambitna, człowiekiem czynu, zawsze starała się uzyskać kompromis. Głównie tego w niej nie cierpiałem.
- Jasne - wypaliła przez zaciśnięte zęby - Ty i twoje sposoby załatwiania problemów - dorzuciła oburzona. Uniosłem lekceważąco brwi, widząc jak jej dobroduszne spojrzenie na chłopaka za mną przeplata się z wściekłym spojrzeniem skierowanym na mnie. Nie wiedziałem, o co jej chodziło zawsze miała dziwne sposoby takich operacji jak na przykład przesłuchania.
Ja byłem zabójcą. Musiałem siać strach, gdyż nie znałem takich ścieżek, jak pokojowe podejście, zachęcenie do wyznania prawdy. Nie znałem się na magii, a tylko ona mogła zmusić innego człowieka do ćwierkania tego, co chcę. Czarodziejskie usługi natomiast kosztowały niemało, a samych czarodziei spotykało się raz na 500 obywateli.
Poza tym, patrzenie na przerażone twarze niezmiernie mnie relaksowało. Jak śpiewają, jak im zagram, jak robili wszystko, abym darował im życie. To było na swój sposób satysfakcjonujące, a nawet zabawne.
Reneste jednak tego nie rozumiała.
I jak tu zrozumieć czarodziejki.
- Wy zabójcy, wszyscy jesteście tacy sami - ciągnęła swój monolog. Zachowałem taktyczne milczenie - Strachem chcecie przyszpilić swoje ofiary do ściany, nawet wtedy, kiedy jest praktycznie niewinna, a tylko przypadkiem wpakowała się w jakieś bagno...
Przypadki nie istnieją, skarbie, chciałem rzec, jednak ugryzłem się w porę w język. Ciężko było wygrać z tą kobietą jakąkolwiek dyskusję. Miała nade mną tą przewagę, że wiedziała o mnie niemal wszystko. I vice wersa.
- ...i zamiast kulturalnie do sprawy podejść, wy możecie tylko przemocą psychiczną i fizyczną. Bo was to bawi, bo lubicie się wyżyć na nieodpornych umysłach, ciesząc się z własnej silnej woli i wybitnego sprytu, pysznie chwaląc się nim przy każdej nadarzającej się okazji. Jesteście po prostu NIEMOŻLIWI - podsumowała dobitnie, gniewnie mnie wymijając. O po zawodach, pomyślałem z goryczą.
- To ty jesteś niemożliwa - poprawiłem ją, spoglądając co robi.
Ona tylko nachyliła się nad 'ofiarą przemocy'. Młodzieniec nerwowo sprawdzał czucie w dłoniach, jednak niczego już w nich nie czuł. Ledwo poruszał palcami. Zlituje się nad nim? Magia przy tej truciźnie nic nie wskóra, a wątpiłem, aby Ren nosiła przy sobie antudotum na tak rzadką truciznę. Nadal miałem go w garści.
- Może i tak... - powiedziała już spokojniej, głsem zdradzającym pełne skupienie. Wzbudziła moją ciekawość - ...ale przecież mnie znasz.
Nie mogłem się niezgodzić. Była uparta, nie znosiła zbędnego rozlewu krwi. Znałem ją do bólu.
Kiedy ujęła jego twarz i zastygli obydwoje ze wzrokie utkwionym w swoich oczas zrozumiałem, do czego zmierzała. Powoli, łagodnym głosem mamrotała słowa, kojące niczym miód. Chciała zrelaksować chłopaka, choć w małym stopniu.
Lubiłem ten proces. Spoglądając na zaawansowaną hipnozę niejednokrotnie miałem ochotę samemu być poddanym podobnej terapii. Magiczne metody hipnotyczne pozotawiały jednak trwały ślad w psychice, mogącym niekorzystnie odbić się w przyszłości. Utalentowany terapeuta potrafił sprawić, że pacjent trwale zapominał o czymś, o czym nie chciał pamiętać, zmienić jego pamięć, wmówić mu coś, a nawet wywołać trwałą amnezję. Hipnoza była potężną bronią i tylko głupcy mogli ją podważyć.
- Jak masz na imię? - spytała łagodnie, niczym anioł. Znakomicie grała.
Chłopak spoglądał w jej oczy zafascynowany, jakby patrzył na najpiękniejszy cud świata. Ren zmodyfikowała swoje źrenice, aby miały większą moc przekonywania. Tylko raz zdarzyło mi się je podziwiać, i tylko przz parę sekund, zanim... zanim mój umysł całkowicie poddał się jej zniewalającej purpurze. Potem wyczyściła mo pamięć.
To było jak pranie mózgu, jednak do tej pory umiałem je sobie przypomnieć. To były najgorsze chwile mojego życia.
- Garry - odparł młodzeniec z rudą czupryną, nawet nie mrugając. Następnie szeptem powtórzył swoje imię.
Patrząc w jego oczy dość długo, rozmawiała z nim jak ze smutnym dzieckiem, idealnie dopasowując słowa, aby go uspokoić. Trucizna wolniej przepływała przez jego ciało. Teraz miał najwyżej piętnaście minut na wyjawienie tego, czego chciałem od początku.
Postaraj się, Ren, bo twoja niewinna 'ofiara' będzie gryzła ziemię.
Po krótkiej rozmowie łagodnym głosem przemówiła do niego:
- Twoja przyjaciółka wzięła coś, co nie należy do niej - rzekła - Chcemy tylko się dogadać, by oddała mi coś, co jest dla mnie bardzo, bardzo ważne. Chcemy tylko pomocy. Jeśli nas pokierujesz, przyrzekam, że nie stanie jej się najmniejsza krzywda...
Mów za siebie, rzuciłem w myślach kąśliwie.
W jego oczach pojawiła się jednak jakby ulga, biło od nich kojące zaufanie, chęć pomocy.
- Chce je sprzedać - powiedział - Łup wymieni u nieuczciwych i chciwych paserów. Ona tak lubi. Nie zostawiać śladów. Uciekać przez puszczę, co jednak zajmie jej o wiele dłużej, niż po trakcie. Nie wiem, dokąd pojechała, ale jestem niemal pewien, że pojechała na północ, ku Wspólnym Terenom. Tam moża zbić majątek - mówił bez ogródek, nawet się nie zawahał, kiedy zdradzał złodziekę. Byłem pod wrażeniem.
- Dziękuję ci, Garry - szepnęła Reneste - A teraz śpij. Gdy się obudzisz, niczego nie będziesz pamiętał. Będziesz myślał, że to bardzo, bardzo niewyraźny, spokojny sen. Śpij, Garry... Śpij...
I oczy młodzieńca powędrowały na dół. Triumfalny fiołkowy wzrok czarodziejki przeszył mnie, uświadamiając mi moją porażkę. Z udawanym ociąganiem oddałem jej fiolkę z antidotum.
21 sierpnia 2015
Od Anny - CD. Inez
- Rozumiem, że to twoja moc - stwierdziłam, biorąc łyżkę zupy do ust.
- Tak. Bardzo ją lubię - Inez uśmiechnęła się promiennie.
- Bardzo wcześnie odkryłaś swoją moc. Pewnie jest przez to silniejsza.
Jadła dalej, biorąc drugą już dokładkę.
- A ty jaką masz moc? - zapytała, wycierając usta o rękaw brudnej sukienki. Spojrzałam na nią bacznie.
- Nic ciekawego - odparłam.
- Czyli jaką? - była strasznie ciekawska. No cóż, jak dziecko.
- Taką... Która nie pozwala zapomnieć.
Wnieśli drugie dania i Inez rzuciła się na jedzenie.
- Zostaw sobie miejsce na deser - poradziłam, gdy kończyła jeść nóżkę kurczaka.
- Deser?
- Deser.
- Jeju... Ostatni deser jadłam jak moja mama żyła - powiedziała z goryczą.
- Te ci na pewno zasmakują. Telemav robi najlepsze ciasta w całym Królestwie Armonii!
- Księżniczka ma racje, jak zwykle - krzyknął Telemav z kuchni.
- Patrz, jaki podsłuchiwacz się znalazł - szepnęłam do dziewczynki, a ta się zaśmiała.
Kelnerzy wnieśli desery. Inez łakomym wzrokiem patrzyła n ciasta (czekoladowe i truskawkowe), lody oraz owoce w czekoladzie.
Gdy już zjadłyśmy, a ona oświadczyła "jestem pełna" zaproponowałam:
- Chodź, damy ci jakieś czyste ubranie. Gdzieś powinnam mieć swoje stare suknie.
Chwyciłam dziewczynkę za małą rączkę i pociągnęłam do schodów zachodniego skrzydła.
Zachodnie skrzydło nie było zbyt uczęszczane. Służyło za graciarnię. I było tu za dużo wspomnień. Tu znajdował się pokój moich rodziców i brata (które jako jedyne z tej części pałacu zawsze kazałam sprzątać i odkurzać). Był tutaj też stary dziecięcy pokój, moje stare komnaty, łazienki, salonik wypoczynkowy i parę innych opustoszałych miejsc.
Gdy weszliśmy do zakurzonego korytarza Inez chwyciła się mojej ręki mocniej. Nie było tu wprawdzie ciemno, wszystkie okiennice były otwarte, ale panował tu zapach niebytu. Przeszłyśmy korytarz, który szedł po łuku i trafiłyśmy do jego odnogi. Tam przeprowadziłam ją przez przeszklone drzwi i trafiłyśmy do jednej z moich starych komnat. Zielonowłose dziewczę rozglądało się ciekawsko po pokoju, ale nadal nie puszczała mojej ręki. Była to komnata, którą w dzieciństwie nazywałam "łąką", dlatego, że miała zielone ściany i kwieciste zdobienia. Nie było tu za wiele mebli, bardziej wolałam swój różowy pokój) - małe łóżko, szafa, kufer na zabawki, toaletka, półki na książki. I mój ulubiony konik na biegunach (bardzo przypominał Prinsesse).
Zgrabnym ruchem otwarłam zardzewiałe drzwi do szafy.
- Popatrz i wybierz sobie coś co będzie pasować - powiedziałam do Inez, wskazując powieszone suknie. Dziewczynie zaświeciły się oczy.
- Tak. Bardzo ją lubię - Inez uśmiechnęła się promiennie.
- Bardzo wcześnie odkryłaś swoją moc. Pewnie jest przez to silniejsza.
Jadła dalej, biorąc drugą już dokładkę.
- A ty jaką masz moc? - zapytała, wycierając usta o rękaw brudnej sukienki. Spojrzałam na nią bacznie.
- Nic ciekawego - odparłam.
- Czyli jaką? - była strasznie ciekawska. No cóż, jak dziecko.
- Taką... Która nie pozwala zapomnieć.
Wnieśli drugie dania i Inez rzuciła się na jedzenie.
- Zostaw sobie miejsce na deser - poradziłam, gdy kończyła jeść nóżkę kurczaka.
- Deser?
- Deser.
- Jeju... Ostatni deser jadłam jak moja mama żyła - powiedziała z goryczą.
- Te ci na pewno zasmakują. Telemav robi najlepsze ciasta w całym Królestwie Armonii!
- Księżniczka ma racje, jak zwykle - krzyknął Telemav z kuchni.
- Patrz, jaki podsłuchiwacz się znalazł - szepnęłam do dziewczynki, a ta się zaśmiała.
Kelnerzy wnieśli desery. Inez łakomym wzrokiem patrzyła n ciasta (czekoladowe i truskawkowe), lody oraz owoce w czekoladzie.
Gdy już zjadłyśmy, a ona oświadczyła "jestem pełna" zaproponowałam:
- Chodź, damy ci jakieś czyste ubranie. Gdzieś powinnam mieć swoje stare suknie.
Chwyciłam dziewczynkę za małą rączkę i pociągnęłam do schodów zachodniego skrzydła.
Zachodnie skrzydło nie było zbyt uczęszczane. Służyło za graciarnię. I było tu za dużo wspomnień. Tu znajdował się pokój moich rodziców i brata (które jako jedyne z tej części pałacu zawsze kazałam sprzątać i odkurzać). Był tutaj też stary dziecięcy pokój, moje stare komnaty, łazienki, salonik wypoczynkowy i parę innych opustoszałych miejsc.
Gdy weszliśmy do zakurzonego korytarza Inez chwyciła się mojej ręki mocniej. Nie było tu wprawdzie ciemno, wszystkie okiennice były otwarte, ale panował tu zapach niebytu. Przeszłyśmy korytarz, który szedł po łuku i trafiłyśmy do jego odnogi. Tam przeprowadziłam ją przez przeszklone drzwi i trafiłyśmy do jednej z moich starych komnat. Zielonowłose dziewczę rozglądało się ciekawsko po pokoju, ale nadal nie puszczała mojej ręki. Była to komnata, którą w dzieciństwie nazywałam "łąką", dlatego, że miała zielone ściany i kwieciste zdobienia. Nie było tu za wiele mebli, bardziej wolałam swój różowy pokój) - małe łóżko, szafa, kufer na zabawki, toaletka, półki na książki. I mój ulubiony konik na biegunach (bardzo przypominał Prinsesse).
Zgrabnym ruchem otwarłam zardzewiałe drzwi do szafy.
- Popatrz i wybierz sobie coś co będzie pasować - powiedziałam do Inez, wskazując powieszone suknie. Dziewczynie zaświeciły się oczy.
Inez?
Od Namidy - CD. Cirilli
Wszystko stało się w przeciągu chwili. W jednej sekundzie pytałam dziewczyny czy nic jej nie jest, a w następnej Cirilla spadła z konie nieprzytomna. Szybko zeskoczyłam z Arii i podbiegłam do niej. Nie wiedziałam, co mam zrobić i jak się zachować.
Myśl Namida, myśl Co robić? - powtarzałam cały czas
Postanowiłam, że najpierw sprawdzę ranę. Odcięłam rękaw sukni i odrzuciłam. Rana caraz bardziej krwawiła. Przecież moja strzała nie drasnęła jej tak mocno. Nie tak, aby wywołać taki krwotok. Ale jeżeli to nie moja strzała, to co ?
Nie mam teraz czasu zastanawiać się nad powodem takiego toku zdarzeń. Cirilla potrzebuje pomocy. Przywołałam Arię gestem do siebie. Klacz posłusznie podeszła, a potem położyła się, tak, że mogłam posadzić na niej dziewczynę, a potem sama wsiąść. Wzięłam jeszcze lejce Kicker'a i ruszyłam w stronę wioski
Tam od razu udałam się do lekarza. Od razu przyjął dziewczynę. Zaniósł ją do swojego gabinetu, a mi kazał poczekać na zewnątrz na wieści.
Po piętnastu minutach lekarz wyszedł z wieścią, że Cirilli się ocknęła.
Myśl Namida, myśl Co robić? - powtarzałam cały czas
Postanowiłam, że najpierw sprawdzę ranę. Odcięłam rękaw sukni i odrzuciłam. Rana caraz bardziej krwawiła. Przecież moja strzała nie drasnęła jej tak mocno. Nie tak, aby wywołać taki krwotok. Ale jeżeli to nie moja strzała, to co ?
Nie mam teraz czasu zastanawiać się nad powodem takiego toku zdarzeń. Cirilla potrzebuje pomocy. Przywołałam Arię gestem do siebie. Klacz posłusznie podeszła, a potem położyła się, tak, że mogłam posadzić na niej dziewczynę, a potem sama wsiąść. Wzięłam jeszcze lejce Kicker'a i ruszyłam w stronę wioski
Tam od razu udałam się do lekarza. Od razu przyjął dziewczynę. Zaniósł ją do swojego gabinetu, a mi kazał poczekać na zewnątrz na wieści.
Po piętnastu minutach lekarz wyszedł z wieścią, że Cirilli się ocknęła.
Cirilla?
Od William'a
Północ dawno już minęła. Migocące pochodnie na na placu posiadłości Arofa
raz już wymieniono ,ale i te również ,zaczęły się dopalać.Przemykając
obok straży nocnej ,a następnie kryjąc swoją obecność w cieniu
szeleszczących gałęzi starego dębu ,rosnącego na środku dziedzińcu
,miałem na uwadze popełnić kolejne morderstwo.Sir Arofa słynął ze
Samouwielbienia ,Egoizmu I gruboskórności.Nie dziwi mnie więc ,że ktoś
postanowił się go pozbyć.Oprócz tych informacji ,z jego akt udało mi się
wygrzebać:Wpis o jego wyglądzie.
Podobno był to wysoki i barczysty mężczyzna ,który nieustannie nosił kolczugę ,na którą narzucona była biała tunika z herbem Królestwa Tierry. Rzecz jasna pierwsze co rzuca się w oczy to wygląd ,i na ten temat posiadałem najwięcej wskazówek.Czerep mężczyzny porastała bujna kruczoczarna czupryna.Rycerz był także właścicielem brązowych tęczówek.Jako iż ten mężczyzna grzał miejsce jako Jeden z najlepszych rycerzy specjalnej drużyny rycerskiej ,nie zadziwił mnie fakt o złamanym nosie.
W zasięgu mojego wzroku znajdowała się kamienna wieża straży pałacyku.Kamienie z których została zbita ,różniły się między sobą kształtem jak i objętością.Ta prowizoryczna ściana wspinaczkowa prowadziła prosto do pokoju Sir Arofa ,znajdującego się na drugim piętrze.Gdy dopadłem bez tchu do kamiennej ściany wieży ,natychmiast przywarłem do niej.Sierżant stał zaledwie 5 metrów od mnie ,wyraźnie słyszałem ciężki chropowaty oddech.Sam jednak pozostałem niewidoczny ,skąpany w cieniu. Płaszcz idealnie komponował się z czernią nocy ,pomagając właścicielowi 'zniknąć'.
Gdy odchyliłem głowę od ściany moim oczom ukazało się okno Sir Arofa ,w którym tliło się światło ,niestety znajdowało się nie nad mną lecz kilka metrów w lewo.Aby do niego dotrzeć ,trzeba było wspiąć się a potem przemieścić na bok po ścianie przechodząc nad punktem ,gdzie sierżant pełnił swoją wartę ,a potem dalej ku górze.
Jak do mych uszu dobiegło głośne sapnięcie,stukot podkutych buciorów żołnierza o kamienie i szczęk broni ,wiedziałem ,że to idealny moment ,by zacząć wspinaczkę.Szybko i bez trudu zacząłem wdrapywać się na wieże ,łapiąc za kamienie ,które znajdowały się wyżej i wyżej...
Kiedy znalazłem się dość wysoko ,a sierżant był tylko małą figurką obchodzącą dziedziniec.Poczułem mak moje ręce i nogi mają oparcie.
Jak moje stopy wymacały skraj drewnianego dachu odetchnąłem z ulgą.Nigdy nie przepadałem za wspinaczkami na wysokościach.
Podciągnąłem się ,po czym odpychając prawą stopą od wieżyczki wylądowałem z cichym stukotem na dachu budynku.Lekkie buty poruszały się bezszelestnie po zadaszeniu.Gdy ręce niepostrzeżenie dotknęły kamiennego parapetu ,a mój tors znalazł się na wysokości okna ,zauważyłem ,że w pokoju nikogo nie ma.Przerzuciłem nogi na dolną część okna i z cichym stukotem wylądowałem na podłodze. Rozejrzałem się dokoła ,a moją uwagę przykuł obraz jednego z przodków wielmoży ,który wrogo spoglądał na intruza. Sięgnąłem ręką w stronę sakiewki z eliksirami po czym wyciągnąłem serum powodujące zakrzepy w żyłach. Arofa ,zapewne już zmrużył oczy wylegując się w pościeli.Jego komnata ,znajdowała się tuż za biurkiem ,oświetlonym w księżycowej poświacie.Mijając Wielkie krzesło ,które znajdowało się obok biurka niczym strażnik dotarłem do masywnych drewnianych drzwi. Odwróciłem wzrok od wrót ,by upewnić się ,że nikt oprócz mnie nie znajduję się w pomieszczeniu.Księżycowa poświata ,wylatująca z okna niczym reflektor oświecała dębowe biurko Alofa ,w oddali towarzyszyły mi majaczące kształty kilku mebli.
Kiedy delikatnie otworzyłem drzwi przed moją osobą pokazało się ogromne łóżko w którym spał Rycerz. Ściany ozdabiały rozmaite wypchane głowy zwierząt ,po lewej znajdował się kamienny kominek , z wygasającym ogniem ,a natomiast po prawej duże na wpół otwarte okno.
Bez trudu znalazłem się przy łóżku ofiary.Gdy gwałtownie złapałem za podbródek ofiary ,tym samym otwierając jego usta ,na jego język spadło kilka kropel Eliksiru.Natychmiast spłynęły wprost do gardła.Bez mieczy i bez strzał prosto,szybko i bezboleśnie.
Gdy już znajdowałem się na parapecie okna mruknąłem pod nosem:
-Jutro już się nie obudzisz.
Po czym zeskoczyłem bezszelestnie na dach.
Podobno był to wysoki i barczysty mężczyzna ,który nieustannie nosił kolczugę ,na którą narzucona była biała tunika z herbem Królestwa Tierry. Rzecz jasna pierwsze co rzuca się w oczy to wygląd ,i na ten temat posiadałem najwięcej wskazówek.Czerep mężczyzny porastała bujna kruczoczarna czupryna.Rycerz był także właścicielem brązowych tęczówek.Jako iż ten mężczyzna grzał miejsce jako Jeden z najlepszych rycerzy specjalnej drużyny rycerskiej ,nie zadziwił mnie fakt o złamanym nosie.
W zasięgu mojego wzroku znajdowała się kamienna wieża straży pałacyku.Kamienie z których została zbita ,różniły się między sobą kształtem jak i objętością.Ta prowizoryczna ściana wspinaczkowa prowadziła prosto do pokoju Sir Arofa ,znajdującego się na drugim piętrze.Gdy dopadłem bez tchu do kamiennej ściany wieży ,natychmiast przywarłem do niej.Sierżant stał zaledwie 5 metrów od mnie ,wyraźnie słyszałem ciężki chropowaty oddech.Sam jednak pozostałem niewidoczny ,skąpany w cieniu. Płaszcz idealnie komponował się z czernią nocy ,pomagając właścicielowi 'zniknąć'.
Gdy odchyliłem głowę od ściany moim oczom ukazało się okno Sir Arofa ,w którym tliło się światło ,niestety znajdowało się nie nad mną lecz kilka metrów w lewo.Aby do niego dotrzeć ,trzeba było wspiąć się a potem przemieścić na bok po ścianie przechodząc nad punktem ,gdzie sierżant pełnił swoją wartę ,a potem dalej ku górze.
Jak do mych uszu dobiegło głośne sapnięcie,stukot podkutych buciorów żołnierza o kamienie i szczęk broni ,wiedziałem ,że to idealny moment ,by zacząć wspinaczkę.Szybko i bez trudu zacząłem wdrapywać się na wieże ,łapiąc za kamienie ,które znajdowały się wyżej i wyżej...
Kiedy znalazłem się dość wysoko ,a sierżant był tylko małą figurką obchodzącą dziedziniec.Poczułem mak moje ręce i nogi mają oparcie.
Jak moje stopy wymacały skraj drewnianego dachu odetchnąłem z ulgą.Nigdy nie przepadałem za wspinaczkami na wysokościach.
Podciągnąłem się ,po czym odpychając prawą stopą od wieżyczki wylądowałem z cichym stukotem na dachu budynku.Lekkie buty poruszały się bezszelestnie po zadaszeniu.Gdy ręce niepostrzeżenie dotknęły kamiennego parapetu ,a mój tors znalazł się na wysokości okna ,zauważyłem ,że w pokoju nikogo nie ma.Przerzuciłem nogi na dolną część okna i z cichym stukotem wylądowałem na podłodze. Rozejrzałem się dokoła ,a moją uwagę przykuł obraz jednego z przodków wielmoży ,który wrogo spoglądał na intruza. Sięgnąłem ręką w stronę sakiewki z eliksirami po czym wyciągnąłem serum powodujące zakrzepy w żyłach. Arofa ,zapewne już zmrużył oczy wylegując się w pościeli.Jego komnata ,znajdowała się tuż za biurkiem ,oświetlonym w księżycowej poświacie.Mijając Wielkie krzesło ,które znajdowało się obok biurka niczym strażnik dotarłem do masywnych drewnianych drzwi. Odwróciłem wzrok od wrót ,by upewnić się ,że nikt oprócz mnie nie znajduję się w pomieszczeniu.Księżycowa poświata ,wylatująca z okna niczym reflektor oświecała dębowe biurko Alofa ,w oddali towarzyszyły mi majaczące kształty kilku mebli.
Kiedy delikatnie otworzyłem drzwi przed moją osobą pokazało się ogromne łóżko w którym spał Rycerz. Ściany ozdabiały rozmaite wypchane głowy zwierząt ,po lewej znajdował się kamienny kominek , z wygasającym ogniem ,a natomiast po prawej duże na wpół otwarte okno.
Bez trudu znalazłem się przy łóżku ofiary.Gdy gwałtownie złapałem za podbródek ofiary ,tym samym otwierając jego usta ,na jego język spadło kilka kropel Eliksiru.Natychmiast spłynęły wprost do gardła.Bez mieczy i bez strzał prosto,szybko i bezboleśnie.
Gdy już znajdowałem się na parapecie okna mruknąłem pod nosem:
-Jutro już się nie obudzisz.
Po czym zeskoczyłem bezszelestnie na dach.
Od Elisabeth - CD. Anthony'ego
Gdy chłopak znowu stracił przytomność otworzyłam drzwi komnaty. Nie było
sensu iść - zmieniłam się w sokoła i sfrunęłam na dziedziniec zamku.
Tam odzyskałam zwykłą postać. Na szczęście nikogo tam nie było.
Pobiegłam do stajni. Szybko osiodłałam Crystal i wskoczyłam na nią. Od
razu ruszyła cwałem. Spod jej kopyt wystrzeliwały iskry. Oddźwierny,
zajęty wygrywaniem partyjki szachów, nawet nie zauważył, że opuściłam
zamek. Pędziłam lasem. Z tego co pamiętałam niedaleko mieszkała stara
zielarka. Krążyło o niej sporo legend, lecz ja wiedziałam co jest
prawdą, a co nie - byłam już u niej wiele razy. Nie myliłam się. Po paru
minutach szybkiej jazdy, mym oczom ukazała się mała, obrośnięta mchem,
chatka. Crystal instynktownie zatrzymała się, a ja nie czekając aż
wytraci prędkość, zeskoczyłam z niej. Złapałam za uzdę klaczy i
pobiegłam do drzwi. Załomotałam w nie z całej siły.
-Tu jestem, dziecko - usłyszałam głos staruszki dochodzący z pomiędzy krzaków malin. Podeszłam w tamtą stronę i ujrzałam tę dobrze mi znaną, pomarszczoną twarz.
-Potrzebuję pilnej pomocy - wyjaśniłam - Chodzi o chłopaka z królestwa Aqua'y.
Zielarka pokiwała głową. Rozumiałyśmy się bez słów. Poszła w stronę małej stajni, w której, jak wiedziałam, trzymała swojego karego ogiera, Camira. Ja natomiast wzięłam wiadro stojące przy chacie, nalałam do niego wody ze stawu znajdującego się za chatą i zaniosłam je Crystal. Klacz z chęcią wypiła wodę. W tym czasie zielarka wyprowadziła konia.
-Jedziemy - zakomenderowałam i to też zrobiłyśmy. Znowu czułam wiatr we włosach, który przypominał mi lata dzieciństwa. Ech, nie czas na takie rozmyślania. Po chwili byłyśmy na zamku. Konie zostały pod opieką Nastii. Staruszka zaczęła wspinać się po schodach. Nie mogłam patrzeć jak się męczy. Złapałam ją za rękę i zmieniłyśmy się w mysz i sokoła. Ja byłam sokołem ona myszą, która bezwładnie wisiała w moich szponach. Wleciałyśmy na górę i odzyskałyśmy zwykłe postacie. Podeszłam do łóżka, na którym leżał chłopak. Nie było dobrze - ledwo oddychał i nadal krwawił. Zielarka podeszła do niego i zaczęła go czymś smarować, okładać i tak dalej. Znużona opadłam na fotel. Pierwszy raz od śmierci rodziców naprawdę zależało mi na kimś. I to kimś innym niż Crystal. Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam.
Gdy się obudziłam, na kolanach zobaczyłam małą paczuszkę owiniętą w szary papier. Rozwinęłam ją. Znalazłam w niej krótki list i naszyjnik z zawieszonym na nim kamieniem wyglądającym jak ametyst. Treść listu była następująca:
Droga Elis!
W dniu twoich urodzin chcę życzyć ci szczęścia i miłości.
Ten naszyjnik to amulet, który podobno przywołuje jednorożce.
Zostawiam ci go, by przyniósł ci szczęście i dostatek. Dziś masz oficjalnie 19 lat!
Gratuluję,
Margo - zielarka z lasu
Po przeczytaniu tego liściku łza spłynęła mi z oka - to już 7 lat odkąd zmarli moi rodzice. Ogarnął mnie smutek. Nagle łóżko zatrzeszczało. Szybko założyłam amulet i schowałam liścik do kieszeni. Spojrzałam na łóżko. Chłopak siedział na nim i patrzył się na mnie lekko zdziwionym wzrokiem.
Nagle uświadomiłam sobie co się stało.
Nie założyłam kaptura.
-Tu jestem, dziecko - usłyszałam głos staruszki dochodzący z pomiędzy krzaków malin. Podeszłam w tamtą stronę i ujrzałam tę dobrze mi znaną, pomarszczoną twarz.
-Potrzebuję pilnej pomocy - wyjaśniłam - Chodzi o chłopaka z królestwa Aqua'y.
Zielarka pokiwała głową. Rozumiałyśmy się bez słów. Poszła w stronę małej stajni, w której, jak wiedziałam, trzymała swojego karego ogiera, Camira. Ja natomiast wzięłam wiadro stojące przy chacie, nalałam do niego wody ze stawu znajdującego się za chatą i zaniosłam je Crystal. Klacz z chęcią wypiła wodę. W tym czasie zielarka wyprowadziła konia.
-Jedziemy - zakomenderowałam i to też zrobiłyśmy. Znowu czułam wiatr we włosach, który przypominał mi lata dzieciństwa. Ech, nie czas na takie rozmyślania. Po chwili byłyśmy na zamku. Konie zostały pod opieką Nastii. Staruszka zaczęła wspinać się po schodach. Nie mogłam patrzeć jak się męczy. Złapałam ją za rękę i zmieniłyśmy się w mysz i sokoła. Ja byłam sokołem ona myszą, która bezwładnie wisiała w moich szponach. Wleciałyśmy na górę i odzyskałyśmy zwykłe postacie. Podeszłam do łóżka, na którym leżał chłopak. Nie było dobrze - ledwo oddychał i nadal krwawił. Zielarka podeszła do niego i zaczęła go czymś smarować, okładać i tak dalej. Znużona opadłam na fotel. Pierwszy raz od śmierci rodziców naprawdę zależało mi na kimś. I to kimś innym niż Crystal. Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam.
Gdy się obudziłam, na kolanach zobaczyłam małą paczuszkę owiniętą w szary papier. Rozwinęłam ją. Znalazłam w niej krótki list i naszyjnik z zawieszonym na nim kamieniem wyglądającym jak ametyst. Treść listu była następująca:
Droga Elis!
W dniu twoich urodzin chcę życzyć ci szczęścia i miłości.
Ten naszyjnik to amulet, który podobno przywołuje jednorożce.
Zostawiam ci go, by przyniósł ci szczęście i dostatek. Dziś masz oficjalnie 19 lat!
Gratuluję,
Margo - zielarka z lasu
Po przeczytaniu tego liściku łza spłynęła mi z oka - to już 7 lat odkąd zmarli moi rodzice. Ogarnął mnie smutek. Nagle łóżko zatrzeszczało. Szybko założyłam amulet i schowałam liścik do kieszeni. Spojrzałam na łóżko. Chłopak siedział na nim i patrzył się na mnie lekko zdziwionym wzrokiem.
Nagle uświadomiłam sobie co się stało.
Nie założyłam kaptura.
Anthony? Również piszę będąc na wyjeździe :) Mam nadzieję, że jako tako to wyszło.
Od Cirilli - CD. Namidy
Dziewczyna przeprosiła, co jest naprawdę wielkim wyzwaniem. I myślę, że chyba właśnie prze ten gest umiem jej wykazać szacunek. Co ja mówię, ja wszystkim okazuję szacunek na dzień dobry - ale ta dziewczyna z pewnością będzie w mojej pamięci i wahać się nie będę, gdy będzie potrzebowała pomocy.
Zawróciła na swojej klaczy i odjechała. Zwyczajnie w świecie postąpiła tak jak ja - powiedziała co chciała i opuszcza miejsce spotkania. Jednak wyczułam, że odjechała zdenerwowana. Czyżbym napędzała jej strach przed oczy?
- W porządku. - odpowiedziałam cicho, jednak na tyle głośno aby usłyszała moje słowa. Wyraźnie odetchnęła z ulgą i mimo, iż najwyraźniej nie chciała by było to widać, ja to zauważyłam. Cóż, czasami wolałabym nie umieć rozpoznawać uczuć ludzkich. Z czasem to męczące.
Dziewczyna odwróciła się znów, a ja ruszyłam. Ta jednak podkłusowała i dorównała mi kroku.
- Na pewno nic ci nie jest? - zapytała, uważnie patrząc na moje ramię. Ja również na nie spojrzałam. Zobaczyłam dużą, czerwoną plamę na mojej białej sukience, która się powiększała z minuty na minutę. Nadal jednak czułam tylko uciążliwe pieczenie.
- Nie, jestem dobrej myśli. - odpowiedziałam starając się ukryć mój wyraz twarzy, który radykalnie się zmienił pod wpływem przeciągniętego bólu. Tego ciosu się nie spodziewałam.
Syknęłam i złapałam się za ramię, a Kicker stał się niespokojny. Zaczął nerwowo chodzić, a ja w końcu krzyknęłam i upadłam na ziemię.
Moim ostatnim wspomnieniem był nerwowy okrzyk "Cirilla!", po czym film się urwał.
Co było na tej przeklętej strzale?
Zawróciła na swojej klaczy i odjechała. Zwyczajnie w świecie postąpiła tak jak ja - powiedziała co chciała i opuszcza miejsce spotkania. Jednak wyczułam, że odjechała zdenerwowana. Czyżbym napędzała jej strach przed oczy?
- W porządku. - odpowiedziałam cicho, jednak na tyle głośno aby usłyszała moje słowa. Wyraźnie odetchnęła z ulgą i mimo, iż najwyraźniej nie chciała by było to widać, ja to zauważyłam. Cóż, czasami wolałabym nie umieć rozpoznawać uczuć ludzkich. Z czasem to męczące.
Dziewczyna odwróciła się znów, a ja ruszyłam. Ta jednak podkłusowała i dorównała mi kroku.
- Na pewno nic ci nie jest? - zapytała, uważnie patrząc na moje ramię. Ja również na nie spojrzałam. Zobaczyłam dużą, czerwoną plamę na mojej białej sukience, która się powiększała z minuty na minutę. Nadal jednak czułam tylko uciążliwe pieczenie.
- Nie, jestem dobrej myśli. - odpowiedziałam starając się ukryć mój wyraz twarzy, który radykalnie się zmienił pod wpływem przeciągniętego bólu. Tego ciosu się nie spodziewałam.
Syknęłam i złapałam się za ramię, a Kicker stał się niespokojny. Zaczął nerwowo chodzić, a ja w końcu krzyknęłam i upadłam na ziemię.
Moim ostatnim wspomnieniem był nerwowy okrzyk "Cirilla!", po czym film się urwał.
Co było na tej przeklętej strzale?
(Namida?)
Od Alexandry
Nigdy ludzie nie zmieniają się z dnia na dzień, chyba, że zdarzy się wyjątek, którego nie ma. Człowiek przy zmianie charakteru i osobowości, pracuje nad nim przez wiele długich dni, tygodni i miesięcy. Ja także się zmieniłam, z każdym dniem było coraz gorzej, bo tak naprawdę tej zmiany nie chciałam.
Powoli zamykałam się w sobie. Trudno nie zapomnieć dnia, kiedy upokorzyła mnie przed całą szkołą "koleżanka". Chyba żadne z was nie zobaczyło wychodząc ze szkoły wymalowany swój biały rower z bardzo brzydkim napisem. Oczywiście wszyscy się śmiali, bo kogo teraz nie śmieszy znęcanie się nad innymi? Wsiadłam na rower ze łzami w oczach i odjechałam.
Pełno ludzi, którzy byli traktowani jak ja, zmieniają swoją osobowość na inną. Nie jest ona taka jak moja, oni zmieniają się w takich samych znęcających się ludzi, tylko są jeszcze gorsi. Ja od roku nie zwracam uwagi na wszystkie słowa dochodzące pod mój adres. W głębi duszy nawet się śmieję, bo tak naprawdę ten kto mnie nienawidzi, poświęca swój cały czas na rozmyślaniu o mnie. Ale mniejsza o to. Kto by się teraz przejmował bawiącymi się w różne głupoty osiemnastolatkami, jak można wyjechać z tego miasta przykrych wspomnień i znów wyjechać w niesamowitą podróż? Tak zrobiłam ja.
Po zakończeniu roku szkolnego wróciłam do maleńkiego mieszkanka, w którym spałam i załatwiałam potrzeby, tylko i wyłącznie. Uczyć uczyłam się w lesie. A więc, gdy przyjechałam moim "pięknym" rowerem do chałupki, z prędkością światła chwyciłam łuk, który należał do mojego ojca. Zrobił go kilka dni przed zaginięciem, był to najpiękniejszy łuk jaki zrobił w całym swoim życiu; jeśli nie żyje. Łuk wraz ze strzałami powędrował na moje plecy. Chleb i biały ser schowałam do koszyka, do którego włożyłam książkę mojej mamy, którą uwielbiałam czytać na okrągło. Gdy wszystko zapakowałam, wyruszyłam w drogę zostawiając na drzwiach karteczkę "Na sprzedaż. Do gotowego "wejścia". Za darmo."
Kolejne dni mijały bardzo powoli, gdyż jeżdżenie na rowerze z bagażami utrudniały mi uzyskać większą prędkość. Przy podróży towarzyszył mi znajomy ptak, który zawsze przylatywał, gdy byłam w pobliżu lasu. Był moim najdroższym przyjacielem. Siadał na koszyku przede mną i śpiewał dla mnie, by umilić mi wycieczkę. Uwielbiam jego śpiew, dawał mi on spokój i relaks.
Szóstego dnia podróży, trasa, którą jechałam, zmieniła się o 360 stopni. Ani żadnego znaku, ani nic. Koniec trasy. Świetnie. Przede mną rozciągał się piękny las. Jedyne co mnie pocieszało, to to, że nie był gęsty i bez trudu mogę poprowadzić rower obok drzew. Ptak wydawał się bardzo uradowany, chociaż widząc moją reakcję, tylko wzruszył skrzydłami i z trudem powstrzymał się od pofrunięcia do niego.
Co chwila rower zahaczał o różne gałęzie albo o szyszki, których w lasach jest pełno. Sześć to długo, bardzo długo. Nie myłam się ani nie zmieniałam ubrań - oczywiście o nich zapomniałam. Postanowiłam zrobić w lesie szałas. Nie opodal rozciągała się rzeczka, więc mogłabym "wyprać" moje ubrania. Jest świetna pogoda do tego, ponieważ wieje wiatr, szybko ubrania wróciły by na moją skórę. Ptaszek poleciał sprawdzić, czy nie ma nikogo w pobliżu, więc zaczęłam szukać większych gałęzi na zbudowanie szałasu.
Nie wiem, jak mi się udało, ale w końcu skończyłam robić mały leśny domek. Czas na wielkie pranie! Zaczęłam z siebie ściągać ubrania, które co chwile były moczone w wodzie, ja zaś wzięłam sznurek, który wzięłam podczas "ewakuacji" i przylepiłam do niego gęsto liście. Spódnicę już mam, świetnie. Drugi sznurek też znalazłam, więc zrobiłam tak samo, tylko liść na liściu i nieco wydłużyłam, więc mam już bluzkę. Haha, jestem genialna - śmiałam się w duchu.
Po godzinie przyleciał ptaszek odpowiadając na moje pytania skinieniem głowy. Żadnego człowieka w okolicy, świetnie. Postanowiłam zebrać na opał gałązki, dlatego wybrałam się głębiej w las. Czujność mam bardzo dobrą, więc nie uszło mi na uwadze ciche nawoływanie. Odwróciłam się rozrzucając zebrane gałązki i skuliłam. Ale przecież ptak powiedział, że nie ma tu żadnej istoty. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się. Wtedy zobaczyłam drzwi, które mieściły się w pniu ogromnego drzewa. Niepewnie podeszłam do nich spoglądając na błyszczącą, złotą klamkę. Dotknęłam ją, po czym zobaczyłam ciemność.
Obudziłam się na drodze, raziło mnie w oczy słońce, więc przyłożyłam sobie dłoń do czoła, bym lepiej widziała. Pierwsze co zauważyłam i poczułam, to nowy strój. Był brązowy i krótki. Spodobał mi się, choć nie przepadam za takimi ubraniami. Chciałam wstać, gdy ujrzałam przed sobą dłoń.
- Witaj - powiedziała osoba trzymająca swoją rękę przede mną.
- Cześć - wyszeptałam podnosząc się szybko i spuszczając głowę.
Powoli zamykałam się w sobie. Trudno nie zapomnieć dnia, kiedy upokorzyła mnie przed całą szkołą "koleżanka". Chyba żadne z was nie zobaczyło wychodząc ze szkoły wymalowany swój biały rower z bardzo brzydkim napisem. Oczywiście wszyscy się śmiali, bo kogo teraz nie śmieszy znęcanie się nad innymi? Wsiadłam na rower ze łzami w oczach i odjechałam.
Pełno ludzi, którzy byli traktowani jak ja, zmieniają swoją osobowość na inną. Nie jest ona taka jak moja, oni zmieniają się w takich samych znęcających się ludzi, tylko są jeszcze gorsi. Ja od roku nie zwracam uwagi na wszystkie słowa dochodzące pod mój adres. W głębi duszy nawet się śmieję, bo tak naprawdę ten kto mnie nienawidzi, poświęca swój cały czas na rozmyślaniu o mnie. Ale mniejsza o to. Kto by się teraz przejmował bawiącymi się w różne głupoty osiemnastolatkami, jak można wyjechać z tego miasta przykrych wspomnień i znów wyjechać w niesamowitą podróż? Tak zrobiłam ja.
Po zakończeniu roku szkolnego wróciłam do maleńkiego mieszkanka, w którym spałam i załatwiałam potrzeby, tylko i wyłącznie. Uczyć uczyłam się w lesie. A więc, gdy przyjechałam moim "pięknym" rowerem do chałupki, z prędkością światła chwyciłam łuk, który należał do mojego ojca. Zrobił go kilka dni przed zaginięciem, był to najpiękniejszy łuk jaki zrobił w całym swoim życiu; jeśli nie żyje. Łuk wraz ze strzałami powędrował na moje plecy. Chleb i biały ser schowałam do koszyka, do którego włożyłam książkę mojej mamy, którą uwielbiałam czytać na okrągło. Gdy wszystko zapakowałam, wyruszyłam w drogę zostawiając na drzwiach karteczkę "Na sprzedaż. Do gotowego "wejścia". Za darmo."
Kolejne dni mijały bardzo powoli, gdyż jeżdżenie na rowerze z bagażami utrudniały mi uzyskać większą prędkość. Przy podróży towarzyszył mi znajomy ptak, który zawsze przylatywał, gdy byłam w pobliżu lasu. Był moim najdroższym przyjacielem. Siadał na koszyku przede mną i śpiewał dla mnie, by umilić mi wycieczkę. Uwielbiam jego śpiew, dawał mi on spokój i relaks.
Szóstego dnia podróży, trasa, którą jechałam, zmieniła się o 360 stopni. Ani żadnego znaku, ani nic. Koniec trasy. Świetnie. Przede mną rozciągał się piękny las. Jedyne co mnie pocieszało, to to, że nie był gęsty i bez trudu mogę poprowadzić rower obok drzew. Ptak wydawał się bardzo uradowany, chociaż widząc moją reakcję, tylko wzruszył skrzydłami i z trudem powstrzymał się od pofrunięcia do niego.
Co chwila rower zahaczał o różne gałęzie albo o szyszki, których w lasach jest pełno. Sześć to długo, bardzo długo. Nie myłam się ani nie zmieniałam ubrań - oczywiście o nich zapomniałam. Postanowiłam zrobić w lesie szałas. Nie opodal rozciągała się rzeczka, więc mogłabym "wyprać" moje ubrania. Jest świetna pogoda do tego, ponieważ wieje wiatr, szybko ubrania wróciły by na moją skórę. Ptaszek poleciał sprawdzić, czy nie ma nikogo w pobliżu, więc zaczęłam szukać większych gałęzi na zbudowanie szałasu.
Nie wiem, jak mi się udało, ale w końcu skończyłam robić mały leśny domek. Czas na wielkie pranie! Zaczęłam z siebie ściągać ubrania, które co chwile były moczone w wodzie, ja zaś wzięłam sznurek, który wzięłam podczas "ewakuacji" i przylepiłam do niego gęsto liście. Spódnicę już mam, świetnie. Drugi sznurek też znalazłam, więc zrobiłam tak samo, tylko liść na liściu i nieco wydłużyłam, więc mam już bluzkę. Haha, jestem genialna - śmiałam się w duchu.
Po godzinie przyleciał ptaszek odpowiadając na moje pytania skinieniem głowy. Żadnego człowieka w okolicy, świetnie. Postanowiłam zebrać na opał gałązki, dlatego wybrałam się głębiej w las. Czujność mam bardzo dobrą, więc nie uszło mi na uwadze ciche nawoływanie. Odwróciłam się rozrzucając zebrane gałązki i skuliłam. Ale przecież ptak powiedział, że nie ma tu żadnej istoty. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się. Wtedy zobaczyłam drzwi, które mieściły się w pniu ogromnego drzewa. Niepewnie podeszłam do nich spoglądając na błyszczącą, złotą klamkę. Dotknęłam ją, po czym zobaczyłam ciemność.
Obudziłam się na drodze, raziło mnie w oczy słońce, więc przyłożyłam sobie dłoń do czoła, bym lepiej widziała. Pierwsze co zauważyłam i poczułam, to nowy strój. Był brązowy i krótki. Spodobał mi się, choć nie przepadam za takimi ubraniami. Chciałam wstać, gdy ujrzałam przed sobą dłoń.
- Witaj - powiedziała osoba trzymająca swoją rękę przede mną.
- Cześć - wyszeptałam podnosząc się szybko i spuszczając głowę.
Ktoś dokończy?