Strony

Mieszkańcy

10 października 2015

Od Nerona - CD. Sygny

Gdy Sygna znikła nam z oczu,od razu wybuchnąłem niczym wulkan na swojego starszego brata.Moje emocje nie wytrzymały,napięcie było zbyt duże.
-Czemu mi przerwałeś? warknąłem
-Ale co? zrobił niewinne oczka
-Domyśl się przygłupie..zrobiłeś to specjalnie,przyznaj się.. syknąłem ze skrzyżowanymi rękami na piersi
-Ależ nie,na prawdę.Nie wiedziałem przecież co zamierzasz... wykrzywił usta w nienaturalnym uśmiechu
-Zależy ci na niej? spojrzałem mu ponuro w oczy
-No nie,ale .. zaczął
-Więc się nie wtrącaj,jasne? prychnąłem
-Braciszek mi będzie rozkazywał,bardzo śmieszne.. zachichotał i poczochrał mi włosy na głowie.Chwyciłem go za dłoń i wykręciłem mu ją do tyłu,bez problemu.
-Puszczaj,oszalałeś?warknął,odpychając mnie od siebie
-To jest moje ostatnie ostrzeżenie. posłałem mu wrogie spojrzenie po czym zniknąłem w drzwiach balkonowych,zostawiając go samego na świeżym powietrzu i zmuszając tym samym do głębokiej refleksji nad sobą.Miałem ochotę mu przywalić,ale nie chciałem zbytniego rozlewu krwi.Wpadłem więc do kuchni.Tam zauważyłem opierającą się o blat stołu naszą piękną,złotowłosą współlokatorkę.
-Słyszałaś coś? spytałem badawczo,z lekką obojętnością
-Nie,nic a nic... odparła krótko,zamykając zdanie w łyku wody
Mruknąłem tylko cicho pod nosem po czym ściągnąłem z góry flaszkę nadzwyczaj dobrego,wiśniowego wina które przechowuję na specjalne okazję,akurat dziś po prostu chciałem sobie poprawić humor.Spojrzałem kątem lagunowego oka na dziewczynę.Była jakaś zamyślona,wpatrzona w jeden punkt na ścianie przed sobą.
-Może zechciała byś do mnie dołączyć? chwyciłem w dłonie dwie lampki wina
-Wiesz ... zaczęła lecz nagle do kuchni wpadł Pan Ramzes,wielce pewny siebie,z łobuzerskim uśmieszkiem na twarzy.Na pewno nie wróżyło to nic dobrego.Jednym,zwinnym ruchem zsunął butelkę wódki z góry lodówki po czym podszedł do dziewczyny,szczerząc się flirciarsko jak idiota.
-Chcesz się do mnie przyłączyć?Uwierz że nie zapomnisz dzisiejszego wieczoru jeżeli się skusisz ... szepnął jej słodko wprost do uszka
Przygryzłem ze złości dolną wargę,moje zęby zazgrzytały nienawiścią a oczy wręcz paliły się błękitnym,metanowym ogniem.Czekałem na reakcję Sygny.W końcu miała wybór.

<Sygna?XD ciekaw jestem którą opcję wybierzesz x3 >

Od Skyelline

Przyjemne ciepło, jasny blask porannego słońca wstającego dopiero zza horyzontu... mój stały budzik i jeden z najlepszych znajomych. Budzi rano, towarzyszy przez cały dzień, a na wieczór mówi " Dobranoc " - słońce. I tym razem z radością i energią na kolejny dzień, zeskoczyłam radośnie z łóżka i podeszłam do okna otwierając je na oścież. Świeże, poranne powietrze wleciało energicznie di pomieszczenia, wlatując pod łóżko, do szafy i do wszystkiego co możliwe, by orzeźwić i zbudzić do ponownego funkcjonowania. Odetchnęłam tym wspaniałym, aromatycznym powietrzem i oparłam się wygodnie o parapet. Patrzyłam z ukrycia na ludzi, którzy łazili tam i siam. Uśmiechnęłam się szeroko kiedy usłyszałam z daleka miejscowych grajków. Od razu wychyliłam głowę i zobaczyłam ich na końcu ulicy. Z prędkością światła zleciałam na dolne piętro zabierając po drodze jedynie Edwarda. Wpadłam do kuchni jak strzała krzycząc:
-Grajkowie! Grajkowie idą! - zaczęłam podskakiwać z radości, która lała się ze mnie strumieniami.
-Proszę, proszę... młoda dama zamiast zejść, zjeść śniadanie i ubrać się to siedzi przy oknie i grajków wypatruje. - uśmiechnął się pan Cake i sięgnął po puszkę umieszczoną na szafce. Otworzył ją i wyjął z niej pięć złotych monet – Proszę. - podał mi pieniądze i spojrzał na drzwi. Od razu załapałam. Pocałowałam mojego opiekuna w policzek w ramach wdzięczności i z ogromną ekscytacją wybiegłam z domu zabierając po drodze tylko płaszczyk mojej opiekunki, pani Cake, który był najbliżej mojej ręki. Wybiegłam przed pięciu mężczyzn, którzy na mój widok uśmiechnęli się szeroko i przyspieszyli kroku. Jeden z nich grał tak pięknie na skrzypcach i miał na imię Feliks. Drugi to był Marcus, który grał na gitarze. Trzeci i czwarty to byli bliźniacy – Zenek i Heniek i oni obydwoje tańczyli, przygrywając na tamburynie. Piąty to był Jean, który dawał czadu na flecie.
Kiedy byłam już blisko, odezwał się Feliks:
-To co dzisiaj mamy panience zagrać? - spytał na chwilę zaprzestając gry na swoich pięknych skrzypcach.
-Kaczuszki! Kaczuszki! Niech panowie zagrają kaczuszki! - powiedziałam bardzo szybko przeskakując co chwila z nogi na nogę. Feliks zdjął swój kapelusz, a ja wrzuciłam tam pięć pieniążków. Uśmiechnął się do mnie szczerze, ponownie ubrał kapelusz, mówiąc:
-No, panowie... dla panienki jak zwykle... full wypas! Gramy! - jak nie dali z całej pary... normalnie po całym osiedlu się rozniosło. Nagle sporo dzieci pojawiło się na ulicy... głównie małych dzieci, nawet młodszych ode mnie, ale starsi też przyszli i zaczęli tańczyć razem ze swoimi opiekunami, którzy wybiegli za swoimi pociechami. Ja również nie miałam zamiaru zostawać w tyle. Zaraz sporo osób na placu, głównie dzieci, tańczyło do " Kaczuszek ". Tempo przyspieszało z każdą chwilą coraz bardziej, aż w końcu utwór się skończył. Cała w skowronkach odwróciłam się odruchowo za siebie i zobaczyłam kogoś nowego... nową twarz. Przypatrywałam się postaci przez chwilę. Po chwili podeszłam do osoby:
-Cześć. Wcześniej cię tu nie widziałam? Kim jesteś? - spytałam.

( Ktoś kto ewentualnie chciałby pisać z małą dziewczynką xd )

Od Nastii - CD. Winter'a

Gdy Winter uzmysłowił mi fakt, że nie mam na sobie ubrań wpadłam w panikę. W końcu nie, na co dzień jest się w lesie, z obcym mężczyzną i w dodatku zupełnie nagusieńka. A czemu po przemianie nie byłam w ubraniu, tak jak zawsze? Chyba się tego nie dowiem. Swoją drogą miło, że facet dał mi swoją kurtkę do okrycia, a nie zrobił, czego innego, tego, co połowa populacji mężczyzn by zrobiła. Zerknęłam kątem oka na ranę na lewej łydce. Faktycznie, wyglądała bardzo nieciekawie. Mogłabym sobie z tym poradzić sama, w końcu, co najmniej 4 lata samotnego życia w dziczy zrobiła swoje, ale bezpieczniej będzie jednak pójść do lekarza. Popatrzyłam na Winter’a.
-Chodźmy do tego Twojego gabinetu, doktorku…- mruknęłam.
Uśmiechnął się przelotnie i ruszył przed siebie, a ja zaraz za nim. Nie było ciepło, wręcz przeciwnie- było bardzo zimno. Opatuliłam się mocniej kurtką z miękkiej skóry. Była ona bardzo ciepła, aczkolwiek i tak nie dawała stuprocentowej ochrony przed zimnem. Sięgała mi trochę przed kolana, więc teoretycznie całe nogi miałam nagie.
-Pomóc jakoś?- zapytał Winter odwracając głowę.
Przeszyłam go lodowatym spojrzeniem.
-Czyli nie.- Uśmiechnął się i odwrócił.
Droga nie była zbyt długa, ponieważ już po chwili można było zauważyć wejście do domu mężczyzny. Wokół domu znajdowała się nieduża polana, a na niej wejście do domu i ogródek z ziołami. Nagle zza drzew wyłoniła się Wilczyca i patrząc na mnie podejrzliwie podeszła do Winter’a. Porozumiewali się wzajemnie, a ja znudzona tym, że ich niezbyt rozumiałam rozglądałam się wokoło. Nagle ujrzałam pięknego srokatego ogierka, który gdy mnie zobaczył z ciekawością podszedł. Wyciągnął z pewnej odległości pysk i powąchał mnie z ciekawością. Dał się pogłaskać, po czym, znudzony odszedł i powrócił do jedzenia. Typowy „wolny duch”. Nie z takimi sobie dawałam radę. Uśmiechnęłam się pod nosem.
-No, no, no. Tańczący Liść rzadko podchodzi nawet do mnie…- Usłyszałam zza pleców.
Najwyraźniej Winter skończył swoją konwersację z Wilczycą.
-Mam dar- odparłam z tajemniczym uśmiechem.
Mężczyzna zmrużył oczy, a po krótkim przyjrzeniu mi się, głową wskazał wejście do swojego domu. Zakręciło mi się w głowie i dopiero wtedy zaczęłam czuć uciążliwy ból w lewej łydce. Wcześniej chyba nie zwróciłam na to uwagi. Weszłam do domu zaraz za Winter’em. Okazało się, że weszliśmy od razu do gabinetu. Na jego środku stał długi stół, zapewne służący do przyjmowania pacjentów, trochę bardziej na uboczu podwójna kanapa i coś w stylu małej kuchni. Było bardzo dużo różnych półek czy szafek przepełnionych różnymi książkami, słoikami i doniczkami. Było bardzo dużo świec i dzięki temu można było cokolwiek ujrzeć. Atmosfera tu była wyjątkowo przyjemna, ale było nieco chłodno.
-Usiądź, ja Ci znajdę ubranie- odparł Winter pokazując głową na kanapę.
Usiadłam na niej posłusznie i z ciekawością rozglądałam się dookoła, ale po chwili moim ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna z ciuchami przewieszonymi przez ramię.
-Trzymaj. Może, trochę, za duże, ale mam nadzieję, że nie będziesz narzekać- odparł Winter i rzucił ubrania na siedzenie obok.
-Wypadałoby wyjść, nie?- syknęłam widząc, iż mężczyzna nie rusza się z miejsca.
Bez słowa wyszedł z pokoju w sobie tylko znanym kierunku.
Zdjęłam ciepłą kurtkę Wintera i w chwili, gdy moje ciało było nagie przebiegł po nim zimny dreszcz. Pospiesznie ubrałam się w o wiele za duży strój mężczyzny i przykryłam się znów kurtką.
-Możesz już- krzyknęłam.
Po niedługim czasie facet pojawił się w pokoju. Nagle zrobiło mi się gorąco, poczułam nieznośny ból w głowie i… no właśnie.

*

Otworzyłam ociężałe powieki i natychmiast je zamknęłam. Głowa już nie bolała, łydka również, ale mimo wszystko nie czułam się najlepiej. Przypomniałam sobie o tym, że jestem w obcym domu, z obcym facetem i zerwałam się na równe nogi. Co prawda o mało co nie wylądowałam na ziemi, ale już teraz stałam stabilnie na nogach. Ruszyłam do drzwi, ale usłyszałam kroki. Podczas gdy obracałam się, aby zobaczyć kto to, straciłam równowagę przez zawrót głowy i wylądowałam w silnych ramionach nie kogo innego jak samego Wintera. Skrzywiłam się i stanęłam o własnych siłach.
-Chciałaś uciekać? Przykro mi zostaniesz tu jeszcze z jeden dzień - odparł mężczyzna ze złośliwym uśmiechem.
Fala przerażenia przeszła po mej twarzy. MYSTERY. Nie, ona się będzie martwić.
-Ale, ja…
-Twoja klacz jest pod drzwiami. Nagle się zjawiła, nie wiem jak. Ogólnie spędziłaś tu tylko pięć godzin, więc…- nie zdążył dokończyć, a znalazłam odpowiedź na pytanie gdzie jest Mystery.
Bez protestów i próśb położyłam się ponownie na łóżku i nakryłam pierzową kołdrą.

[Winter? Przepraszam, że tak długo ;-;]

8 października 2015

Od Elisabeth CD. Anthony'ego

Stałam na środku komnaty i nic nierozumiejącym wzrokiem przyglądałam się to Anthony'emu to żandarmom. W mojej głowie panował istny mętlik. W końcu zebrałam się na odwagę i już chciałam powiedzieć coś w obronie chłopaka, ale mężczyźni nie dali mi nic powiedzieć, ponieważ zaczęli sprowadzać go po schodach. Zanim ogarnęłam o co chodzzi oni byli już na samym dole. Szybko zbiegłam na dół w momencie, gdy żołnierze już wsadzali Anthony'ego na konia.
-Poczekajcie chwilę, panowie - powiedziałam do nich władczym tonem i podeszłam do chłopaka. Ten schylił się nieco, bym nie musiała krzyczeć, aby coś usłyszał. Spytałam go szeptem: -O co chodzi?
-Och, jak sama słyszałaś nie stawiłem się na dworze w odpowiednim terminie. Dlatego chciałbym cię prosić o...
-O co? - przerwałam mu zniecierpliwiona.
-... o to byś była moim świadkiem na rozprawie. Przepraszam, że znowu proszę cię o pomoc - dokończył Anthony. Pomylałam przez chwilę. W zasadzie to nie jego wina, że go pobili.
-Kiedy ten młodzieniec ma się tlumaczyć przed sądem? - zwróciłam się do żołnierzy. Ci spojrzeli na siebie, aż w końcu jeden z nich, wysoki i dobrze umięśniony blondyn, powiedział:
-Za dwa dni.
Kiwnęłam głową i spjrzałam w oczy Anthony'ego. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na ich kolor. Miały kolor płomieni, które wiele lat wcześniej zniszczyły mi życie. Jednak w tamtym momencie o tym nie myślałam.
-Spodziewaj się mnie za dwa dni - szepnęłam. Sama nie wiem, co mnie wtedy pokusiło, ale lekko pocałowałam młodzieńca w policzek, po czym odwróciłam się i wróciłam do domu, wcześniej machając chłopakowi na pożegnanie.

Anthony? Wybacz, ale musiałam zebrać wenę.

Od Elisabeth - Quest #2

Ze snu wyrwał mnie miarowy stukot końskich kopyt. Zdezorientowana zamrugałam kilka razy. Siedziałam na grzbiecie Crystal, która, jak gdyby nigdy nic, szła sobie spokojnie po dróżce. Wtem przypomniałam sobie wszystko. Wczorajszego wieczoru wyruszyłam z domu, by pojechać do najdalej wysuniętych placówek obronnych Królestwa Tierra'y, a następnie zdać raport Księżniczce Lyrinn. Widocznie wczoraj byłam tak zmęczona, że usnęłam na końskim grzbiecie. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Nie mogłam pozwolić sobie na taką nieuwagę, bo, kto wie, jeszcze się jakiś przygłup z siekierą napatoczy i bum. Śmierć gwarantowana. Zatrzymałam Crystal i zeskoczyłam z niej. Klacz rzuciła się na świeżutką trawę. Ja sama zajęłam się jedzeniem kawałków suszonego mięsa. Podrapałam się lekko po miejscu, w które niecały miesiąc wcześniej
ugryzł mnie nieznośny owad. Spojrzałam na słońce. Szacowałam, że zacznie zachodzić za niecałe dwie, no może, trzy godziny. Nie tracąc ani chwili dłużej, gwizdnęłam na Crystal po czym szybko wskoczyłam na jej grzbiet. Ruszyłyśmy galopem. 

***

Słońce zaczynało już zachodzić, gdy dojechałam pod bramę grodu. Strażnicy zostali widocznie wcześniej uprzedzeni o moim przyjeździe, ponieważ bez zbędnych ceregieli wpuścili mnie na teren placówki. Na spotkanie wyszedł mi przystojny młodzieniec. Jego kasztanowe włosy lekko powiewały na wietrze. Coś we mnie drgnęło. Znałam tę twarz. Nagle wszystko zrozumiałam.
-Will! - krzyknęłam i prawie spadłam z konia. Na szczęście udało mi się wylądować na nogi i szybko podbiegłam do chłopaka. 
-Elis? To ty?! 
-A jak myślisz? - odparłam pytaniem na pytanie śmiejąc się. Tak oto właśnie spotkałam Willa, mojego najlepszego na świecie kuzyna. 
-Jak ja cię dawno nie widziałem. Chodź. Gorzejesz się przy ogniu. 
Z tymi słowy Will wprowadził mnie do głównej twierdzy grodu. Było tam głośno i wesoło jednak my usiedliśmy w kącie dużego pomieszczenia.
-Od kiedy to służysz w tym grodzie? Bywałam tu już wcześniej, a jednak cię nie widziałam - zagadnęłam.
Will podrapał się po karku zmieszany. 
-Właściwie to ja dowodzę tą placówką - powiedział wreszcie. Z zaskoczenia zakrztusiłam się cydrem. 
-To świetnie! - wykrztusiłam po chwili i szczerze się uśmiechnęłam. Will odwzajemnił uśmiech. Po chwili milczenia wstał.
-Chodź. Pokażę ci coś - powiedział do mnie tajemniczo, a ja bez chwili wahania poszłam za nim. Mężczyzna wyprowadził mnie z budynku. Na zewnątrz panował mrok rozpraszany gdzie niegdzie światłem latarni. Szliśmy po ulicy rozmawiając. Dowiedziałam się, że Will mieszkał w grodzie od jakichś trzech czy czterech lat. Ostatnimi czasy na granicy panował dziwny spokój. Żadni buntownicy nie atakowali fortecy, a żadni zbóje nie napadli na przejeżdżających tędy turystów czy kupców. Ja natomiast opowiedziałam Willowi o ludziach, których poznałam w stolicy Królestwa Tierra'y i zleconym mi przez Księżniczkę zadaniu. Nie omieszkałam mu opowiedzieć o moich ostatnich przygodach. Nie zauważyłam nawet, gdy zaczęliśmy wchodzić po jakichś schodach. Dopiero, gdy zabrakło mi riposty na któryś z jego tekstów, ogarnęłam, że wchodzę po kamiennych stopniach. Po chwili byliśmy przed dębowymi, bogato zdobionym drzwiami. Will otworzył je i wpuścił mnie do środka.
-To twoja komnata na czas pobytu w grodzie. Nie wiem, jak długo u nas zawitasz, ale tak czy siak są tu zapewnione najlepsze warunki jakie mogłem załatwić na ostatnią chwilę.
Uśmiechnęłam się szerzej i przytuliłam Willa. Następnie grzecznie poprosiłam go o wyjście i zostałam sama. Szybko przebrałam się w piżamę po czym położyłam się na łóżku, a po paru minutach już spałam.

***

Promienie słońca wpadały do komnaty oświetlając mi twarz. Zakryłam ją kołdrą z nadzieją na dalszy sen. Leżałam tak przez parę minut po czym uznałam, że nic to nie da, więc wstałam z łóżka i wyjrzałam przez okno. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Oddychałam przez chwilę porannym powietrzem po czym ubrałam się i wyszłam na zewnątrz. Skierowałam się w stronę budynku, w którym poprzednio rozmawiałam z Willem. Nadal nie mogłam zrozumieć, że go spotkałam. Nie widziałam się z nim od... W każdym razie od dawna. Oczywiście pisaliśmy do siebie listy, ale to nie to samo. Moje rozmyślania przerwał męski głos:
- Ghoo-fole Elis.
To był Will. Przebiegłam ostatnie metry dzielące mnie od niego. Uśmiechnęłam się do chłopaka po czym spytałam:
-Czy w tym grodzie jest w oggóle coś do jedzenia? 
-Jasne. Chodź za mną - tu Will machnął ręką i poszliśmy w stronę spichlerza. Wzięliśmy sobie dwa bochenki chleba, suszone mięso, owoce i warzywa. Wesziśmy na mury twierdzy i obserwowaliśmy ludzi krzątających się po dziedzińcu. Nagle coś sobie przypomniałam.
-Will. Bo ja właściwie to przyjechałam tu z misją zleconą przez Księżniczkę i mam się dowiedzieć o panującej tu sytuacji, a następnie zdać jej raport. Ale widzę, że tu jest wszystko dobrze, więc dzisiaj muszę wracać do stolicy.
Widziałam, jak chłopak posmutniał. Rozumiałam go, ale znałam też swoje obowiązki, a jednym z nich było wypełnienie rozkazu. 
-Skoro taka twoja wola... - szepnął smutno Will, lecz po chwili uśmiechnął się. - Zbyt długo już siedzę w tej twierdzy. Chcę zmienić swoje otoczenie. 
-Czy ty mi właśnie próbujesz powiedzieć, że jedziesz ze mną? - spytałam podejrzliwie. Will przytaknął po czym dodał:
-Ale przyjechałbym do Miasta Ziemi dopiero za parę dni. Najpierw muszę załatwić wszystko związane z opuszczeniem stanowiska. 
Byłam wniebowzięta perspektywą mieszkania w jednym mieście z Willem. Siedzieliśmy jeszcze kilka chwil na murach,, a następnie poszliśmy do mojej komnaty. Spakowaam swoje rzeczy. Zniosłam to wszystko na dół schodów i zobaczyłam, że na dziedzińcu stoi stajenny z Crystal. Nie wyglądała, jak koń, który poprzedniego dnia przebył setki mil. Wręcz przeciwnie. Łeb trzymała wysoko uniesiony, a nogą ryła w ziemi. Do siodła przytroczyłam swoje rzecz y po czym spojrzałam na Willa.
-W takim razie do zobaczenia za kilka dni - rzekłam i przytuliłam go. Następnie wsiadłam na konia, który ruszył pędem przed siebie. Tym razem miałam zamiar jechać inną trasą niż poprzednio. Prowadziła ona przy granicy z Królestwem Fuego'a. Jechałam tak spokojnie, gdy nagle zza krzaka wyszedł jakiś człowiek. Wstrzymałam Crystal.
-Kim jesteś? - spytałam zniecierpliwiona, ponieważ mężczyzna nie chciał zejść ze ścieżki.
-A co cię to interesuje?! Idziesz ze mną. - odparł i chwycił Crystal za uzdę. Klacz próbowała się opierać jednak mężczyzna był wyjątkowo siny. W końcu nie wytrzymałam i zeskoczyłam z konia. Człowiek zaciekawiony odwrócił się, a ja wykorzystałam tę chwilę nieuwagi. Szybko zmieniłam się w silnego, ogromnego jelenia. Jednym silnym ruchem rzuciłam nim w zarośla. Słyszałam jego jęk i dziwny chrobot. Zapewne coś sobie złamał. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam dalej nie napotykając już żadnych przykrych niespodzianek.

7 października 2015

Od Margles- C.D. Zefira

Nie wymagałam od niego, żeby był towarzyski, ale mógłby być choć odrobinę milszy. Jego słowa prawie zawsze ociekały jadem sarkazmu i rzadko mówił prawdę. Był milczący. Moi nieżyjący rodzice byli bardziej rozmowni. Stojąc, oparłam się o zimną, kamienną ścianę. Pozwoliłam by zimne powietrze znów wpadło do nozdrzy, biegnąc do płuc. Objęłam się rękami, czując na skórze gęsią skórkę. Z moich oczu potoczyło się kilka srebrnych łez.
- Zaczniesz wreszcie gadać? - zapytał, zniecierpliwiony dłuższym brakiem odpowiedzi. Nie byłam w stanie mówić. Kucnęłam i schowałam głowę, zagubiona jak małe dziecko. Chciałam znów znaleźć się w ramionach mamy, która z czułością pogładziłaby mnie po włosach, przypominając, że wszystko będzie dobrze. Brakowało mi jej. Zawsze. W każdym momencie mojego nędznego życia. Podniosłam zapłakaną twarz, szybkim ruchem zmiotłam łzy i odchrząknęłam, by nie było słychać w moim głosie słabości.
- Nie wiesz? - zapytałam, siląc się na ironię - Chciał wykorzystać moją moc.
- Może konkretniej? - powiedział złośliwie, ale jego głos łamał się, między słowami. Musiał być bardzo wyczerpany. Chciałam mu powiedzieć, co zaszło na górze, ale z każdą próbą miałam wrażenie, że gula w gardle coraz bardziej się zaciska. To była moja wina. To wszystko. Cierpienie, ból, nienawiść. To ja wywoływałam te uczucia, choć ani trochę tego nie chciałam.
- Udało mu się - powiedziałam cicho, ledwie słyszalnie - Przeze mnie zginął człowiek. Był młody. Wiesz ile jeszcze mógł zrobić? Już nigdy nie ujrzy wschodu słońca, nie poczuje jego ciepłych promieni, nie zakocha się... Nigdy nie otworzy oczu, a z jego ust nie wydobędzie się żadne słowo. Gdybym chociaż nie musiała na to patrzeć... Zasłużyłam na to. Moje ręce są brudne. Zbrukane krwią - zakończyłam. Brakowało mi tchu. Czekałam na jego reakcję, ale nie odpowiadał. Gdybym go zobaczyła, wiedziałabym czy się śmieje, czy jest zaskoczony. Ale dzielił nas mur nie do pokonania. gdybym chociaż mogła nakłonić strażnika do oddania mi kluczy... Ale on i paru innych wypili płyn, który pozwalał im zachować własną wolę. A nawet gdyby, to nie miałam jeszcze pełnej kontroli nad moim darem. W każdej chwili mógł się skumulować i wysadzić mi głowę. Może tak byłoby lepiej? Nie musiałabym cierpieć. Nic bym już nie czuła. To było takie proste. Ale brakowało mi odwagi. Nawet gdybym znalazła tam coś ostrego do podcięcia sobie żył, zbyt bardzo bałabym się to zrobić. Byłam tchórzem. Nie było mnie stać nawet na samobójstwo. Na zakończenie mojego, skazanego na porażkę życia. A może trzeba było pozwolić Zefirowi zabić mnie w domu? Wina za odebranie boskiego daru spadłaby na niego, a ja wreszcie spotkałabym się z rodzicami. Jak żałośnie podejmowałam decyzje. Gdybym wtedy się nie odezwała, już dawno nie byłoby mnie na tym świecie. Westchnęłam cicho i powróciłam do rzeczywistości.
- Nie przesadzaj - odburkną mężczyzna. Mogłam się tego spodziewać. Poza nim samym, nikt inny go nie obchodził, a zwykłe, ludzkie odruchy były mu obce. Zapadła cisza, którą przerywał jedynie stukot ciężkich, wojskowych butów. Wysoki osobnik wmaszerował do ciemnego pomieszczenia. Miał szerokie barki i wyprostowaną postawę, a jego krótko ścięte włosy przyprószyła już siwizna. Spojrzenie miał zamglone, jakby się nad czymś zastanawiał. Stanął na przeciwko krat, które mnie tam trzymały i zaczął się przyglądać. Mojej twarzy, spojrzeniu, włosom. Zdziwiona wstałam i spojrzałam na mężczyznę. Jakby wybudzając się z transu, kazał strażnikowi wpuścić się do środka. Jego usta układały się tak, jakby wypowiadał moje imię, ale nie wydobywał z siebie żadnego dźwięku. Wziął do ręki pukiel moich włosów, dokładnie się im przyglądając.
- Jesteś do niej taka podobna... Ile to już lat minęło? Przeszło dwadzieścia... - westchnął, a ja z niepokojem zaczęłam się cofać, aż przyparłam do muru. Uświadamiając sobie, że mnie przestraszył, rzekł:
- Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy, Margles. Margles. Ostatni raz widziałem cię, gdy miałaś niespełna dwa miesiące. Trzymałem cię na rękach, martwiąc się, czy nie zrobię ci krzywdy. Twoja matka by tego nie przeżyła. Bardzo cię kochała. Gdy dowiedziałem się, że nie żyje... - przerwał, a na jego pokrytej, gdzieniegdzie zmarszczkami twarzy pojawił się grymas bólu. A więc, moja matka nie żyła. To było pewne, o ile owy mężczyzna nie kłamał.
- Kim pan jest? - zapytałam. Nie lubiłam, gdy zbyt długo trzymano mnie w niepewności. Spojrzał na mnie, jakby coś sobie nagle przypomniał.
- Znałem twoich rodziców. Chodź ze mną, a wszystko ci wytłumaczę - ponaglił. Całkowicie zapominając o na wpółżywym Zefirze, poszłam za tajemniczym nieznajomym.
***
Szedł przede mną, prowadząc mnie wąskimi korytarzami i krętymi schodami. Na ścianach wisiały portrety jakiś szlachciców, zapewne poprzednich właścicieli zamku. Weszliśmy do jakiejś komnaty. Pomieszczenie było duże. Po obu stronach okna mieściły się półki z książkami. na środku stało wykonane z drewna biurko. Spoczywał tam niedokończony list i parę innych rzeczy. Usiadłam na brązowym krześle z ciekawie wykończonymi nogami i czekałam.
- Znałem twojego ojca - zaczął - Kiedy byliśmy dziećmi, był dla mnie jak brat. Nie miałem rodziców, więc często gościłem przy stole jego matki. Całe dnie spędzaliśmy na psotach i zabawach. Ale dzieciństwo nie trwa wiecznie. Każdy z nas poszedł w inną stronę. Ja wstąpiłem do zakonu, on zaczął szkolić swe umiejętności. Słyszałem od Jurii, że też coś umiesz. Twój ojciec był niebezpieczny. Bogacił się na nieszczęściu niewinnych. Któregoś dnia powróciłem do jego domu i zastałem coś wspaniałego. Młoda kobieta, śliczna jak anioł, gotowała zupę. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania. Jesteś taka podobna do Belli. To samo mądre spojrzenie, te same gesty, słowa. Nigdy nie pogodziłem się z jej śmiercią. Twojego ojca zabił niejaki Athet. Szukałem potem, sukinsyna, ale zdołał się schować. Nie martw się, Margles. Jestem już blisko. Któregoś pięknego dnia go dopadnę - obiecał, a ja w osłupieniu siedziałam, przysłuchując się tej niedorzecznej historii. To nie mogła być prawda. Mój ojciec był dobrym i szlachetnym człowiekiem. W końcu tak mówiła mi babcia - Wypuściłbym cię z lochu od razu, ale byłem na... misji i dopiero wróciłem. Gdy usłyszałem twoje nazwisko, nie miałem wątpliwości. Jestem zaufanym człowiekiem zakonu i Juria przystał na moją prośbę - zakończył. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Dobrze, że siedziałam, inaczej ścięłoby mnie z nóg. To nie mogła być prawda. Nagle poczułam obrzydzenie do samej siebie. Byłam zarażona tą okropną mocą. Nie chciałam jej. Chętnie oddałabym ją temu całemu zakonowi, albo Zefirowi... No właśnie! Zefir! Jak mogłam zapomnieć?
- Jeśli zostaniesz i wstąpisz do zakonu, spełnimy każda twoją prośbę. Będziesz cennym towarzyszem w naszych wyprawach. Twój dar nam pomoże - zaproponował. Nie odezwałam się. Wpatrywałam się w podłogę z nadzieją, że się rozstąpi i pochłonie mnie wraz z problemami.
- Zgoda - odparłam po chwili - Ale musisz uratować Zefira - dodałam stanowczo.
- A kim jest Zefir? - zapytał.
***
Wieczorem Ion, bo tak nazywał się "przyjaciel rodziny", jak zaczęłam określać go w myślach, poszedł porozmawiać z zakonem. Był poważany i zajmował wysokie stanowisko, ale szansę, że go posłuchają były marne. Opowiedziałam mu, co łączyło mnie z najemnikiem. Zapytałam też, co takiego zrobił, że go ścigają, ale odpowiedział wymijająco, że zrobił wiele złego, nie chcąc używać przy mnie brzydkich słów. Rozmowa się rozpoczęła. Z pewnością na początku przemawiał Ion, nie słyszałam jego cichych słów. Czas biegł, a ja nie wiedziałam co się dzieje. Zza drzwi słychać było wzburzone głosy i słowa kłótni. Nie zgodzą się. Nie ma szans. Nagle, gwałtownie popchnięte drzwi otworzyły się, a ja dostałam w głowę. Wściekle wybiegający chłopak spojrzał na mnie z nienawiścią w oczach i odszedł. Miałam wrażenie, że już go widziałam. Wysiliłam szare komórki i przypomniałam sobie, że był wtedy z Zefirem, gdy miałam użyć swej mocy. Stał przy skatowanym mężczyźnie i uśmiechał się triumfalnie. Nie chciałam myśleć, jak wielkie krzywdy wyrządził mu najemnik, że teraz tak bardzo pragnął jego zguby. Odszedł, a ja zostałam poinformowana, że Zefir otrzyma pomoc medyczną. Ale coś nie dawało mi spokoju. Jakim cudem Ion przekonał Jurię, który w równym stopniu, co młody chłopak nienawidził mężczyzny? To było zbyt proste. Obiecałam sobie w myślach, że wrócę do tej sprawy i poszłam zobaczyć, czy pomoc dla mojego towarzysza nie nadeszła zbyt późno.
***
Oblepionego potem i krwią, rannego na zewnątrz jak i w środku, ledwo zipiącego Zefira przenieśli na nosze i zanieśli do jakiejś komnaty. Nie wolno było mi tam wejść, ale prawdzie powiedziawszy, nie chciałam widzieć, jak go opatrują. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, jak bolesne musiały być jego obrażenia. W duchu powtarzałam sobie, że to nie moja wina, ale coraz mniej w to wierzyłam. Po dwóch godzinach wpuścili mnie do środka. Pachniało ziołami, a na półkach stały różne rośliny, których nie potrafiłam rozpoznać. Pod oknem leżał on- uparty, nie chciał zasnąć, zapewne obawiając się o swoje dobra.
- Przepraszam - rozpoczęłam konwersację - Przepraszam, że to tak długo trwało.

<Coś takiego może być?>

Od Caroline - CD. Arona

Posłałam mu zażenowane spojrzenie, ale miał raję. Wolałam już uganiać się za wampirami niż siedzieć na tym balu w tym stroju, który jak na balową suknię był bardzo wygodny. Jednak i tak nic nie zastąpi zwykłego, roboczego ubrania.
Propozycja Mattiasa była niezwykle kusząca, nie zwracając oczywiści uwagi na rozradowanego Arona, który aż rwał się do wspólnej przygody. Nie wiem czy rozumie pojęcia cierpliwość, ale wolałam nie pytać.
-Jak mogłabym odmówić?- uśmiechnęłam się szeroko, co trochę zdziwiło moich towarzyszy, nie wiem dlaczego. Tymi właśnie słowami wpakowałam się w niezłą akcję i coś czuję, że to sprowadzi na mnie niemałe kłopoty.
-Widziałem pewien kuszący zajazd niedaleko w Królestwie Tierra`y. Powinniśmy go odwiedzić- z myśli wyrwał mnie głos jednego z książąt- Tam też odpoczniemy i przebierzemy się.
-Dobrze, bylebyś nie przesadził- zgodził się Mattias posyłając swojemu bratu bardzo zrozumiałe spojrzenie.
-A więc ruszajmy- wyprowadziłam swojego konia pierwsza- Prowadź jegomość- zwróciłam ogiera w kierunku Arona.
Posłał mi ukradkowe spojrzenie, natomiast Mattias milcząc powtórzył czynność, którą przed chwilą zrobiłam i ruszył pierwszy nie zważając na brata, który dopiero gramolił się na swego wierzchowca. Zaśmiałam się pod nosem i ruszyłam śladem księcia.
-Ej to ja prowadzę!- oburzył się chłopak, zmuszając konia do kłusu.
-Nie nadążasz- stwierdziłam z tajemniczym uśmiechem, patrząc przed siebie.
-Ależ ty się czepiasz- prychnął- Mogłabyś przynajmniej...
-A tak właściwie...- przerwałam mu w połowie zdania- To nie powinniście jechać do zamku?- zapytałam z czystej ciekawości, lecz odpowiedziała mi tylko cisza oraz spokojny szum drzew. Kontynuowałam wypowiedź- Wasz ojciec, znaczy król pewnie dowie się od swoich posłańców, że w zamku Tierra`y pojawił się wampir, zapewne tak jak reszta władców królestw, a straż, która jechała wraz z Wami nie jest głupia i zapewne zauważy Wasze zniknięcie, między innymi będę tam ja- spojrzałam na obydwóch chłopaków, którzy tak jakby migali się od odpowiedzi. Nie zamierzałam odpuścić.

Aron? Mattias?
Brak komentarza... :/

6 października 2015

Od Zefira - CD. Margles

Czułem się jak po siedmiu kuflach piwa. Czułem w ustach równie ohydny posmak co ten napój i czułem się równie źle jak po nim. Głowa pękała mi w szwach, a po umyśle wciąż, jak stado galopujących koni, biegały mi wspomnienia. O Claire, o Athecie, o Flavii, o Reneste. O Brownie, o Danielu. O wszystkich, którzy kiedykolwiek zmienili coś w moim życiu. Na gorsze.
Nie odpowiadałem jej przez dłuższą chwilę, chcąc po prostu zignorować problem. Łatwiej jest pomyśleć, że jakiegoś problemu po prostu nie ma, że to tylko zły sen. Tylko zły sen...
'Dlaczego chcesz zostać najemnikiem?' Puls. Pulsujący ból jak dzwon rozbrzmiał w mojej głowie i przeszedł przez kark. Zacisnąłem zęby, wyklinając w myślach to piekielne czasowe zaklęcie, zamieniające wspomnienia w ból. Zasada była prosta - im więcej złych emocji, tym większe tortury fundowało. Juria znał się na tym najlepiej. Niewielu wiedziało, że w przeszłości był katem w lochach zamku głównego Fuego. Niewielu też wiedziało, że zwolniono go ze względu jego zbyt dobrych kwalifikacji. Za dobrych.
- Przepraszam - usłyszałem. Przewróciłem oczami - To przeze mnie cię złapali i torturowali.
Już chciałem jej odpowiedzieć kąśliwą uwagą, jednak ugryzłem się w język, gdy zorientowałem się, że mówi to do mnie osoba, którą jeszcze niedawno miałem poderżnąć gardło. Nie odezwałem się tedy na ten temat.
- Masz na imię Margles? - zmusiłem ją do zmienienia tematu, uznając minione wydarzenia jako nauczkę, z której i tak nie wyciągnę ważniejszych wniosków.
- Tak - odpowiedziała mi zachrypniętym, anielskim głosem.
- A nazwisko? - spytałem cicho. Zdawało mi się, że usłyszałem kroki.
Nie odezwała się przez moment. A już ją miałem za durną wiejską dziewkę.
- To ma coś wspólnego z moją mocą? - spytała ostrożnie. Przetarłem dłonią twarz, strzepując pot. Zaklęcie rzucone przez Jurię było mocne, ale miało też inną właściwość zaczerpniętą z tajnik zielarzy i medyków - nie pozwalała stracić przytomności. Byłem wyczerpany.
- Bystra jesteś - rzuciłem chyba zbyt pochopnym tonem, który używam zazwyczaj, czyli sarkastyczny. Nie zwróciłem na to uwagi.
Usłyszałem, jak wciągnęła nosem powietrze do płuc.
- Mons - wyszeptała - Co to da?
- Nic - skłamałem.
Znałem kogoś o tym nazwisku. Gdy jeszcze byłem na terminie u Atheta razem z Claire. Pewnej nocy mistrz miał za zadanie zamordować kogoś, kogo wielkie zdolności magiczne zbytnio nosiły. I ten ktoś miał na nazwisko Mons.
Athet nigdy nie powiedział mi, w jaki sposób ten ktoś przesadzał, ani jak oszukiwał. Powiedział mi wtedy tylko, że to przechodzi ludzkie pojęcie. Gdy mówił, że zamordował najprawdopodobniej najgroźniejszego człowieka w Amazji, nie słyszałem w jego tonie dumy czy pochwały dla samego. Słyszałem zadumę i wątpliwość. Potem słyszałem, jak powiedział gueisemo co było zaczerpnięte z języka, którym posługiwała się też ta stara jędza, Shuana. Do tej pory nie dowiedziałem się, co to słowo oznaczało.
- Pomyliło mi się coś - wytłumaczyłem.
- Ty jesteś Zefir? - zapytała - Juria cię tak nazywał. Zdradzisz mi swoje nazwisko?
Czemu ona miała taki anielski głos? Niemal wyobraziłem sobie jej niewinne i czyste jak biel lico. Jej śnieżnobiałe włosy.
- Nie jest konieczne, abyś je znała - warknąłem - Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie, skowronku.
- Jeśli mi powiesz, nie stracisz na niczym - odrzekła po zbyt krótkim namyśle - Dlaczego się tak taisz?
- Bo taki mam pieprzony nawyk - odwarknąłem jej ostro. Zabrzmiało to bardziej grubiańsko, niż się spodziewałem.
Ale ucichła. Nareszcie, nie zadawała pytań. Nareszcie cisza i spokój. Musiałem przemyśleć kilka spraw na osobności, rozejrzeć się w sytuacji. Musiałem poznać zamiary Syjonu. Gdy Juria rzucił na mnie zaklęcie, miałem wrażenie, że odpłynąłem. Nie słyszałem niczego, poza krzykiem, jękiem, moje oczy i uszy zalała krew. Nie pamiętałem, do czego zmusili Margles, ale coś mi podpowiadało, że natychmiast musiałem się tym zająć. Coś nieprzyjemnego wisiało w powietrzu, a ja nie znosiłem dezinformacji.
- Co się wydarzyło na sali biesiadnej? - spytałem po kilku minutach. O dziwo, nikt nawet tu nie zajrzał. I tak nie mogłem się ruszyć.
Tym razem namyśliła się porządnie, zanim mi odpowiedziała, co potrwało całkiem długo. Umiała wyciągać wnioski i pomyśleć, zanim cokolwiek powie. Dałem jej czas, zamykając oczy. Marzyłem o śnie.
Każdy oddech sprawiał mi ból. Zapewne miałem połamane żebra, jeśli nie inne kończyny. Każdy mięsień palił bólem przy najmniejszym ruchu. Nie ukrywałem, że i mówienie przychodziło mi z trudem. Miałem opuchnięte usta i jeszcze kilka innych części twarzy. Zaschnięta krew została na moim podbródku. Trawiła mnie gorączka.
"Zdechnę tu..." - pomyślałem w pewnej chwili. "...jeśli ktoś nie poskłada mnie do jednego kawałku."
Jej słowa wyrwały mnie z półsnu.
- Trudno powiedzieć... - szepnęła - Wyciągnęli mnie na długo przed tobą. Patrzyli się na mnie dziwnie i szeptali między sobą. Chyba obawiali się, że nie będzie ze mnie żadnego pożytku. Wtedy jeszcze nie byłam pewna, ale... wydarzenia nad rzeką, w lesie... w moim domu, czy... - zamilkła na chwilę - ...czy wiesz, co to oznacza? Co się ze mną dzieje?
Słyszałem w jej głosie nadzieję i smutek. Strach i niepewność. Głównie niepewność. Znałem uczucie, gdy człowiek nie wie, co się z nim dzieje, dlaczego los nagle obrócił przeciwko tobie. Czułem się tak w jej wieku, a nawet później. Dużo później. Całkiem niedawno.
Żal mi się zrobiło dziewczyny. Jednak byłem kłamcą. Wiedziałem, jak prawda działa na człowieka, a jak działa fałsz. Fałsz dawał nadzieję. Prawda rujnowała wszystko i kazała budować od nowa. Fałsz jednak nie był wieczny, natomiast prawda - tak.
- To magiczne zdolności, najprawdopodobniej - rzekłem, czując suchość w ustach i ból w płucach - Ciężko takowe opanować, zwłaszcza, iż, pierwszy raz ich używasz. To jak ptak, któremu wyrosły skrzydła, ale nie umie się nimi posługiwać.
Nie odpowiedziała. Może była w szoku, może myślała. A może czekała na moje kolejne słowa.
Przypomniałem sobie, kiedy ja sam odkryłem w sobie magiczny talent. Nagła, nadludzka szybkość, przyspieszona reakcja zmysłów i odruchy niewidoczne dla ludzkiego oka. Byłem jeszcze zanim uciekliśmy z Flavią i z Rusher. To był jak grom z jasnego nieba. Ale i bolało jak cholera. Bałem się. Bałem się, że to mnie zabije. Całe miesiące starałem się nad tym zapanować.
- Jak mam nad tym zapanować? - spytała.
- Nie będę ci matkował, dziewczyno - warknąłem - To jest twój problem. Ty lepiej mów mi, czego chciał od ciebie Juria.

(Po dłuższym czasie - przekazuję ci opowiadanie, Margles xD)

5 października 2015

Od Elen

Było już ciemno, ale nie mogłam zmrużyć oka. Przez kilka godzin przewracałam się z boku na bok, nie potrafiąc znaleźć wygodnej pozycji. To do mnie niepodobne. Zazwyczaj nie miałam problemów ze snem. Jednakże, prawdę mówiąc, kto potrafiłby spokojnie usnąć, mając takiego gościa?
W końcu odrzuciłam koc i opuściłam stopy na chłodną podłogę. Nie chciałam obudzić ojca, który ma sen równie delikatny jak ja, dlatego darowałam sobie wyjście przez skrzypiące drzwi, i głośno skarżące się przy każdym kroku deski. Ostrożnie, bacząc, aby stara okiennica mnie nie zdradziła, otworzyłam okno i wyślizgnęłam się na dwór.
Brr.. Zimno. Zapomniałam, że lato już dawno się skończyło. Całe moje ciało pokryło się gęsią skórką. Oprócz lnianej koszuli sięgającej mi ledwie do połowy ud nie miałam na sobie nic.
Szybciutko przebiegłam tę malutką odległość dzielącą mnie od małej stajenki, przylegającej do zachodniej ściany domu. Skrzywiłam się, gdy nocną ciszę rozdarło głośny jęk zawiasów. Zanim echo przebrzmiało, ja już byłam w środku. Nie potrafiłam przebić wzrokiem panujących ciemności. Po omacku wygrzebałam krzesiwo schowane na belce podtrzymującej strop, oraz świecę na cynowej podstawce. Ostrożnie zapaliłam knot, a ciepłe światło natychmiast rozjaśniło wnętrze stajni, składającej się z małego korytarzyka i dwóch boksów. W pierwszym spali Marena i Breno. Klaczka leniwie podniosła łeb, ale po chwili z powrotem zapadła w sen. Jej syn nawet nie drgnął. Stajnia musiałaby stanąć w płomieniach, aby zbudzić o tej porze mojego konika.
Lecz to drugi boks mnie interesował. Osłoniłam dłonią płomień świecy i na zmarzniętych stopach pokonałam kilka malutkich kroków. Ledwie powstrzymałam się od krzyku, gdy w ciemnościach ujrzałam parę wpatrzonych we mnie ciemnozielonych oczu.
Centaurzyca nie spała. Leżała otulając ramiona grubym kocem. Migotliwe światło nadało jej twarzy upiorny wygląd. Nic nie mówiła, tylko patrzyła się na mnie przenikliwie, mimo zmęczenia, jakie musiała odczuwać. Z ulgą zauważyłam, że napar który jej podałam kilka godzin wcześniej tchną w nią trochę życia. Istnieje szansa, że nie umrze dzisiejszej nocy na skutek głodu i odwodnienia.
- Nie wiem, co sobie myślałam przychodząc tutaj- wyznałam szczerze lekko drżącym głosem –Przepraszam, że cię obudziłam.
- Strasznie hałasowałaś. Dziwię się, że konie się nie spłoszyły- odparła szorstko –Jak cię zwą?
- Elen, a Cibie?
Pół kobieta, pół klacz parsknęła cicho.
- Nie byłabyś wstanie wymówić mojego prawdziwego imienia, ale mów mi Ichrina. A teraz odpowiesz na moich kilka pytań.
Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Sądziłam, że będzie spała jak zabita, że zerknę tylko, czy jej klatka piersiowa unosi się w za z oddechem. A ona czuje się na tyle dobrze, ze będzie mnie maglować? Oklapnęłam na skrzynkę, która jęknęła niepokojąco głośno.
- Zgadzam się, ale najpierw opowiesz mi co nieco o sobie.
Ichrina nie potaknęła ani nie zaprzeczyła, podjęła po prostu odpowiedź po kilku chwilach ciszy.
- Może tak będzie lepiej. Może lepiej zrozumiesz. Musisz wiedzieć, że nie jestem stąd. Mój klan zamieszkuje tereny, które wy nazywacie Królestwem Tierry. Jako najszybsza wśród współplemieńców zostałam wybrana, aby dostarczyć ważną wiadomość Szamanowi, oświeconemu Centaurowi, który bytuje w Armonii. Nie mam pojęcia, jakie zapiski krył szczelnie zapieczętowany list, który wraz z prowiantem został zapakowany do mojej torby. Jedyne co wiedziałam, że muszę działać szybko, każda godzina się liczy. A ja się budzę na polanie, wycieńczona i słaba, zdana na łaskę paru ludzi. Pamiętam jedynie strach. Wydaje mi się, że to się zaczęło na granicy królestw. Sądząc z mojego stanu, byłam pogrążona w szaleństwie trzy dni. Wyjaśnisz mi więc może, gdzie jest list?
Ichrina zamilkła. Była zmęczona, nie powinnam była pozwolić jej tak dużo mówić.
Nerwowo przesuwałam opuszkami palców po rozgrzanym spodku. Pacjentów nie powinno się martwić, prawda? Ciężar jej słów łatwiej unieść kłamstwem, niż prawdą. Westchnęłam głośno. Jednak jej cimnozielone oczy z pewnością rozszyfrowałyby, że moje słowa mijają się z prawdą.
- Przykro mi, ale nie znaleźliśmy przy tobie żadnej torby ani plecaka. List przepadł.
Nie powiedziała ani słowa. Na dzisiaj to chyba koniec audiencji. Podniosłam się, kierując do wyjścia, kiedy zawołała za mną krótko.
- Zostaw świeczkę, nie gaś jej- zerknęłam na nią zaskoczona -Proszę.
Odstawiłam ją więc na skrzyni, na której siedziałam. Zanim wyszłam, szepnęłam jej tylko "dobrego snu" i jak najszybciej wróciłam tą samą drogą, którą tu przyszłam.
Wślizgnęłam się z powrotem pod swój gruby koc. W moim pokoju panował chłód, przez cały czas mojej rozmowy z kobietą-klaczą zimne powietrze zdążyło się tu zadomowić. Przez resztę nocy śniła mi się Ichrina. Biegałyśmy od drzewa do drzewa, szukając listu, a szara zjawa śmiała się z nas szyderczo.

Mam nadzieję, że wersja ostateczna mojego opowiadania nadaje się do przełknięcia

Powrót

Wróciłam i spokojna można wysyłać do mnie opowiadania. ;)

Ania

Od Elisabeth - Quest #1

Ze snu wyrwało mnie głośne kołatanie do drzwi. Wszystko zawsze zaczyna się tak samo. Bo jak było z turniejem? Też obudzili mnie o nieludzkiej godzinie. Narzuciłam sobie koc na głowę z zamiarem dalszego snu, jednak natarczywy człowiek stojący za drzwiami nie pozwolił mi na to. Ze złością zrzuciłam koc na podłogę i powlokłam się do drzwi. Jednym szybkim ruchem otworzyłam je i zobaczyłam jednego z gońców królewskich. Był to dosyć wysoki mężczyzna z rozczochranymi włosami koloru brązowego. Uniosłam wysoko brwi że zdziwienia. Rzadko kiedy ktoś odwiedzał mnie w moim domu.
- Czy to ty Pani, jesteś Elisabeth Black? - spytał uprzejmie, a ja kiwnęłam głową.
- Tak, to ja.
- Dostałem rozkaz dostarczenia Pani tego listu oraz przekazania Pani, że Jej Wysokość Księżniczka Królestwa Tierra'y Lyrin Scuttenbach prosi, o jak najszybsze stawienie się na dworze królewskim - to mówiąc podał mi białą kopertę ozdobioną złotymi i srebrnymi wzorami. Następnie, nie czekając na żadną reakcję z mojej strony, lekko się ukłonił i szybkim krokiem zszedł po schodach prowadzących do holu na dole. Wpatrzona w list bezwiednie zamknęłam drzwi i usiadłam na łóżku. Rozerwałam kopertę i wyjęłam z niej tak samo zdobioną kartkę. Gdy przeczytałam jej treść zbladłam i o mało nie zemdlałam. Księżniczka poprosiła mnie o przedstawienie siebie przed obliczem Księżniczki Królestwa Aqua'y - Jej Wysokości Ruth Cartier. Siedziałam przez chwilę głośno oddychając. W końcu, gdy oddech wrócił do normy, przebrałam się w swoją najlepszą zbroję. Na lewym ramieniu miałam wyryty symbol Królestwa Tierra'y. W świetle Słońca pobłyskiwał on złotem, które miało symbolizować potęgę naszego Królestwa. Do pasa przypięłam swój ulubiony miecz z rzeźbioną rękojeścią. Do ręki natomiast wzięłam kołczan że strzałami i łuk. Gdy upewniłam się, że wszystko wzięłam zeszłam po schodach i wyszłam na dwór. Tam skierowałam się do stajni, w której zastałam już osiodłaną Crystal. Poklepałam ją po łbie i szepnęłam jej do ucha:
- Gotowa do drogi?
Klacz zarżała i kiwnęła łbem. Przytuliłam ją po czym szybkim ruchem znalazłam się na jej grzbiecie. Łuk zaczepiłam o siodło, do którego przymocowałam również moją krótką kopię. Ruszyłam w w stronę pałacu. Nie minęło dużo czasu, a dojechałam na miejsce. Zsiadłam z Crystal, złapałam ją za uzdę i podeszłam do jednego ze strażników, który szybko zrozumiał moją niemą prośbę. Zanim jednak zabrał Crystal szepnęłam jej na ucho:
- Niedługo wrócę.
Następnie odeszłam w stronę wrót pałacu. Straż wpuściła mnie bez gadania - zapewne została już poinformowana o moim przybyciu. Znalazłam się w pięknie zdobionej sali. Na samym jej końcu stał tron, na którym siedziała Księżniczka Lyrinn. Szłam w jej stronę. Czułam na sobie jej wzrok, ale dumnie trzymałam głowę w górze. W końcu byłam oddalona tylko o dwa metry od tronu Księżniczki. Przyklęknęłam na jedno kolano.
- Wzywałaś mnie, Księżniczko.
- Zapewne wiesz po co? - spytała Lyrinn.
Kiwnęłam głwą i wstałam. Bez jakiegokolwiek strachu patrzyłam jej w oczy.
- Wyruszamy jutro o świcie. Przyszykuj sobie wszystko, czego potrzebujesz. Ubrania są dla ciebie przygotowane. Jedzenie również.
- Tak jest, Księżniczko.
Jedna z pokojówek wyprowadziła mnie z sali tronowej po moim uprzednim ukłonie skierowanym w stronę Księżniczki. Pokojówka zaprowadziła mnie do jednej z pałacowych komnat, w której, jak mówiła Lyrinn, znalazłam świeżo uprane ubrania. Podziękowałam kobiecie, która mnie tam przyprowadziła, a następnie przebrałam się i poszłam spać.
***
Obudziłam się przed wschodem słońca. Tym razem nie przez służbę pałacową, ale przez odległe rżenie koni. Szybko ubrałam się w zbroję, spakowałam rzeczy i jedzenie. To ostatnie znalazło się w mojej torbie. Po paru minutach wyszłam z komnaty i skierowałam się na dziedziniec zamku, na którym czekali stajenni, każdy trzymał jednego konia. Podeszłam do Crystal, która wyróżniała się z tłumu koni swoją postawą oraz maścią. Poklepałam ją po pysku i podziękowałam stajennemu. Ten szybkim krokiem poszedł w swoją stronę. Przytroczyłam torbę z jedzeniem do siodła klaczy. To samo zrobiłam z resztą mych rzeczy. Jedynie miecz zostawiłam przy sobie. Wsiadłam na konia z zamiarem krótkiej przejażdżki po dziedzińcu, jednak nie dane mi było zrobić to, ponieważ na plac wyszła Księżniczka Lyrinn. Pochyliłam głowę na parę sekund, po czym z powrotem się wyprostowałam. Księżniczka wsiadła na swojego rumaka i po chwili ruszyliśmy w drogę. Cały czas starałam się trzymać na końcu kolumny. Nagle przypomniałam sobie tekst piosenki, której w dzieciństwie uczyła mnie matka. Nawet nie zauważyłam, gdy zaczęłam śpiewać pod nosem:

Lśni chorągiew pozłocista,
Chrzęści zbroja szmelcowana,
Jedzie jedzie nasza armia, 
Na spotkanie nieznanego.
Nad wzgórzami wstają zorze,
Wojsko w marszu rumor czyni,

O, już widać ciemne morze,
Rzecze...

Niestety nie mogłam sobie przypomnieć, co było dalej. Miałam jednak nadzieję, że w końcu mi się przypomni. Dopiero po chwili zauważyłam, że nucąc znalazłam się zaraz obok księżniczki.
- Ładnie śpiewasz - zwróciła się do mnie. Poczulam, że się rumienię.
- Dziękuję Księżniczko - odparłam i na tym skończyła się nasza rozmowa.
***
Po paru godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w jakims lesie. Puściłam Crystal wolno, pewna, że klacz nie ucieknie. Sama usiadłam pod jednym z drzew. Nagle poczułam, że coś po mnie chodzi, a w następnej sekundzie poczułam nieprzyjemne swędzenie. Spojrzałam na swoją rękę, z której właśnie schodził świeconkowiec.
- Sherati - mruknęłam na tyle cicho, by nikt mnie nie usłyszał. Strzepnęłam z siebie zwierzaka. Ręka swędziała niemiłosiernie. Postanowiłam nie drapać jej i dopiero na dworze Królestwa Aqua'y spytać medyka, czy nie ma nic na ugryzienia. Nie dane mi było jednak długo myśleć, ponieważ po chwili eskorta Księżniczki, czyli ja też, wyruszyliśmy dalej.
***
- Pamiętasz, co masz zrobić? - spytała Księżniczka, a ja kiwnęłam głową. Nic więcej nie mówiąc weszłam do sali tronowej, a za mną Księżniczka i cała jej straż. Czułam na sobie wzrok zarówno Księżniczki Lyrinn, jak i Księżniczki Ruth. Zebrałam w sobie odwagę, szybko przyklęknęłam przed tronem i zaczęłam mówić:
- Księżniczko Ruth! Przed tobą Jej Wysokość Księżniczka Królestwa Tierra'y Lyrinn Scuttenbich.
Szybko pojęłam, co źle powiedziałam. W mojej głowie panował mętlik. Co ja mam robić?! Z jednej strony chciałam uciec i schować się w jakimś małym, ciemnym pomieszczeniu. Jednak z drugiej strony czułam na sobie spojrzenia nie tylko Księżniczek, ale również tej całej straży i w ogóle. Zebrałam się w sobie i powtórzyłam:
- Przepraszam Panią za moją karygodną pomyłkę. Przed Księżniczką stoi Jej Wysokość Księżniczka Królestwa Tierra'y Lyrinn Scuttenbach.
Następnie odsunęłam się o parę kroków w tył, aby przepuścić Księżniczkę Lyrinn. Ta, przechodząc obok mnie, szepnęła:
- Świetnie sobie poradziłaś.
Nic nie mówiąc cofnęłam się na sam koniec sali, po czym wyszłam z niej przez nikogo niezauważona.

Od Draugeithela - Questy #1, #2, #3

Czasem ma się wrażenie, że śpi się wieczność, a innym razem, że pięć minut. Ten sen należał do tego drugiego przypadku. Nim na dobre usnąłem, już był czas pobudki. Ściana wąwozu chroniła nas przed prażącymi promieniami słońca, ale to nie oznaczało, że mogliśmy tam przespać cały dzień. Zresztą, nikt nie zamierzał tu zostawać. Nie kiedy zasoby wody malały w zastraszającym tempie i czym prędzej trzeba je było uzupełnić. Czas w drogę, czasu nie wolno tracić.
Tereny pustynne rozciągały się od wschodnio-północnego krańca ziem mongolskich, aż do słonych wód oceanu. Na spalonej słońcem ziemi znaleźć można było pozostałości gęstych lasów. Ślady korzeni, wyschnięte konary. Gdzieniegdzie koryta dawnych rzek, gdzie nieśmiało wyrastała pustynna roślinność, pod którą chowały się jaszczurki i węże. Nie był to krajobraz jednolity, znaleźć tu można było piaszczyste równiny, jałowe koryta, tętniące życiem skały. Obarczone jukami konie powoli wlekły się przed siebie, mlaskając suchymi językami. Ich silne, ale chude nogi drgały, kroki stawały się coraz cięższe. Koło nich wędrowały i psy, zapchlone oraz słabe. Właściciele, nie mniej wycieńczeni, już dwa dni temu zrezygnowali z wycieczki w siodle, obawiając się o życie swych rumaków. Z obliczeń wynikało, że do zachodu słońca powinni znaleźć się w mieście, ale z każdym krokiem wątpiono w to. W południe padł kolejny koń, o niewolnikach nie ma co wspominać - teraz to ledwie za jadło można nimi zapłacić. Choć prowiantu w postaci koniny przybyło, nikt się nie cieszył - było to kolejne opóźnienie. Następnego dnia, gdy słońce było w zenicie, dotarliśmy do starego, skromnego, ale rozległego miasta, jedynego, którego nie napadamy, bo nie ma co kraść. Poza tym od wieków służyło nam jako schronienie. Powstało w miejscu największej oazy, przy której koczownicze plemiona przystawały, by napoić rumaki. Z biegiem lat zaczęły powstawać tu domki, aż zmieniło się to miejsce w przyjazny wędrowcom ośrodek. Grada nigdy nie zamykała swych bram, nie bojąc się rabunku, bo jedyne co można stąd wynieść, to blizny, glina, piasek, trzcina i trawa. Moi ludzie zajęli dwie chaty, w każdej po piętnaście osób, w trzeciej zasiadłem ja ze swymi trzema przyjaciółmi, siostrą i jej dwiema służkami. W czwartej odpoczywali przywiązani do słupa niewolnicy, posłusznie czekając na wycenę. Wychudzeni, ledwie łapiący oddech. Większość z nich to łupy z niedawno napadniętej wsi Jutro mieliśmy oficjalnie przywitać rządzących, by zachować pozory. Zachować pozory... Gestem przywołałem do siebie Gabhrana, siedzącego na przeciw. Był niewysokim, szczupłym jak na krwi brata mężczyzną, zresztą bardzo młodym. Niewiele miał tatuaży na sobie, więc wojownik z niego jak na razie żaden, ale szaty były bogato zdobione. Zręczne ręce, chytrość w oczach - rozbójnik. Pewnym, sprężystym krokiem podszedł do mnie, zatrzymując się metr od celu. Milczał. Zwyczaje nasze, w przeciwieństwie do tych z królestwa, nie obejmowały kłaniania się przed władcą, a nawet tytułowania go. Przed wypowiedzeniem się, zwilżyłem gardło trunkiem, by w naszym szorstkim, twardym języku poinformować go o rozkazach.
- Jutro, gdy słońce wzejdzie nad nieboskłon, wraz ze mną i innymi braćmi pójdziesz do namiotu vladdhar'grada*. Staniesz przy moim boku i przedstawisz, bowiem takie tu zwyczaje panują. Gdy już to zrobisz, zamilczysz.
Głową kiwnął na znak zgody, po czym się oddalił. Ani mu, ani mi nie podobało się to przedstawienie, aczkolwiek Grada była jedynym miastem, które w swe progi przyjmowało ludzi z plemion. Dlatego należał się jej władcom szacunek, by nie zaprzestała tego czynu. Zamknięcie bram Grady oznaczałoby tysiące ofiar wśród współplemieńców, przez pustynię się przeprawiających. Warto jest podarować skromny dar i się podporządkować, choć nie mamy tego w naturze. Gdy Gabhran odszedł, me ręce powędrowały do skrzyni, dopiero zdjętej z końskiego boku. W jej wnętrzu - przesyłka, pilna niezwykle. Od Ahrena, przywódca plemienia z terenów północnych, dla Peruna, co nad wodami wielkimi osadę miał. Jej zawartości nie znałem, Ahren śpieszył się niezwykle podarowując mi ją, widocznie ufając, że paczka dostanie się w powołane ręce. Znaliśmy się od lat, więc ja zagrożeniem nie byłem. Bandyci? Czy Ci ważyliby się zaatakować wodza "dzikich", bowiem tak nas nazywali mondołowie, jadącego na czele ponad trzydziestu chłopa? Dobrze wiedzieli, że to samobójstwo. Każdy z nas przy sobie miał broń i wiedział jak z niej zrobić użytek, a w boju i armie wybijaliśmy! Wracając do skrzyni, ciekawość nie dawała zmrużyć oka. Czyżby ofiara, abo zapłata? List ważny? Złoto, czy zdobywcze skarby? Nie sprawdziłem tego, lepiej zostawić skrzynię w spokoju. Po spożyciu jadła wszyscy udali się na spoczynek, osłabieni tyloma dniami podróży.
Nazajutrz zrobiliśmy tak, jak mówiłem. Z samego rana, gdy tylko Grada stanęła na nogi, skierowaliśmy się do vladdhar'grada. Mieszkał on w największej chacie, tuż koło źródła wody, której ciągle ubywało. Tak jak całe miasto, wnętrze było skromne, a przynajmniej to udostępnione nam. Powstał ze swego siedzenia na mój widok, po czym podszedł do nas. Z tego co wiem, pochodził z ludów mondołów. Nie był krępy, a smukły. W tym jego siła. Niepozorny, ale chytry niczym lis, który oszukując stado wilków wszedł w posiadanie miasta oraz całej oazy. Koło mnie natychmiastowo stanął młody Gabhran, gotowy by swą rolę wypełnić. Z dumą uniósł podbródek i to ta duma go zwiodła. Znudzonym głosem, wyrecytował formułkę, którą z taką pogardą traktował mój lud. I słusznie.
- Mam zaszczyt przedstawić Draugthela... - zawahał się i zmieszał, dostrzegając swą pomyłkę. Zgromiłem go gniewnym wzrokiem, od którego się skulił, ale skarcić go nie zdążyłem, bowiem vladdhar'grada roześmiał się życzliwie.
- Nie wiedziałem, Draugeithelu, synu Ardala, żeś imię zmienił! Musisz mi o tym dokładnie opowiedzieć, przyjacielu. Czy tylko to skróciłeś?
Uśmiechnąłem się cierpko, w głowie układając plan ukarania młodego wojownika. Tak, by już na zawsze wyrył sobie imię tego, co jego rodziną rządzi i tego, co może ją w każdej chwili zgładzić. Oczywiście tak srogiej kary nie zamierzałem stosować za jakąś głupotę, aczkolwiek na pewno głębiej się zastanowię zanim wybiorę go jako prawą rękę. Nie bez powodu to właśnie on miał mnie przedstawić.
- Muszę z tobą porozmawiać - rzekł już całkowicie poważny vladdhar'grada, wychodząc z sali. Nim ruszyłem za nim, zagroziłem Gabhranowi, ale ten się nie zgiął. Właśnie dlatego sądziłem, że jeszcze się wyrobi. Dogoniłem władcę Grady, który przyjął mnie w zadziwiająco dużym pomieszczeniu. Były tu równie ciekawe, co śmieciowe meble, które zapewne pękłyby pod moim ciężarem. Mimo to, nakłoniony przez gest gospodarza, usiadłem na jednym. O dziwo, mimo nieprzyjemnego skrzypnięcia, wytrzymało, ale nadal czułem pewien dyskomfort.
- Jak wiesz, przyjacielu, jestem jednym z nielicznych mondołów, co z Twym ludem jest w przyjaznych stosunkach. Sam Joffrey zgłosił się więc do mnie, bym z tobą o czymś porozmawiał. Z Perunem już rozmawiałem, tak jak i Ahrenem, Breanainnem, Labhraidhem oraz Krhanem.
- ... ale nikt się nie zgodził i przyszedłeś z tym do mnie? - dokończyłem za niego, mrużąc podejrzliwie oczy. Wiadomość od króla nie oznaczała nic dobrego, od lat napadamy wsie i miasta na jego terenach, a on od lat zabija naszych, oraz podbija nasze ziemię. To był konflikt tak głęboko zakorzeniony, że najstarsi nie znają innego porządku rzeczy. W sercu każdego Morwingjara trwała dzika nienawiść do mondołów, taka sama, jaka rozpaliła się w tym momencie we mnie do tego człowieka. Czy on sobie kpił? Wyrzekł się swego kraju, by założyć to miasto, a teraz mi mówi, że jest łącznikiem? W dodatku mającym do mnie sprawę?
- Nie... znaczy tak. Joffrey chce to zakończyć. Tę wojnę - tłumaczy, ale nie słucham. Zaciskam szczękę w gniewie. - Na pewnych warunkach, oczywiście. Złożycie broń i dołączycie do jego kraju, gdzie będą Was obowiązywać te same prawa. Za to zatrzymacie swe ziemię. Wiedziałem, że się nie zgodzicie, więc chciałem zawalczyć w Waszej sprawie o większe ugody. Powiedz mi jednak... nie chcecie pokoju?
Nie wytrzymałem. Podniosłem się, a moja pięść trzasnęła w dziwny, prosty mebel, podobny do stołu. Vladdhar'grada przyglądał się temu ze spokojem, jakby to wszystko było częścią jego pojebanego planu.
- Honoru ty zaszczuty psie nie masz? Nie znam pojęcia "pokoju za wszelką cenę" - wycedziłem, spokojnym, ale przepełnionym jadem głosem. Bezczelny. Oddaliłem się, a gdy tylko ludzie byli gotowi do dalszej podróży, odjechaliśmy.
Konie, napojone i pełne sił, parły naprzód, ale ich zapał osłabł po dwóch dniach. Dotarcie do plemienia Peruna, czyli miejsca docelowego, miało trwać jeszcze osiem dni i nocy, które przeciągały się w nieskończoność. Każdy tracił nadzieje, że w ogóle posuwamy się do przodu, wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Teraz trwało to jednak znacznie krócej, niż w drodze do Grady. Szczególnie, że szczuliśmy konie jak mogliśmy, ponieważ znaki na niebie i na ziemi nie były pomyślne. Wszystko wskazywało, że wojska tędy przeszły. To bardzo źle. Perun i jego ludzie byli jednymi z najbliżej królestwa położonymi plemionami, co, jak zresztą widać, nie jest zbyt szczęśliwym położeniem. Obawy się potwierdziły, gdy po drodze natrafiliśmy na dogorywającego, morwingjarskiego konia. Jego płuca były przeszyte przez cztery strzały, na pewno nie naszej roboty. Widząc ten widok, nakazałem postój, po czym zeskoczyłem z siodła. Ogier gniady, w młodym wieku, przerażony i cierpiący. Z jego pyska sączyła się krew, którą mogłem również zobaczyć w nabiegłych nią białkach oczu. Wierzgnął nogą, ale mnie nie trafił. Spokojnie, bez gwałtownych ruchów ukucnąłem przy nim, przytrzymując za rzemień jego pysk przy ziemi. Wiedział, że umrze, czuł to całym sobą, ale i tak próbował się bronić, nie zważając na próby uspokojenia go. Z pochwy wyjąłem brún**, po czym szybkim ruchem dobiłem ogiera. Nie był do uratowania, a ranna kobyła tylko by ich opóźniała, oraz zapasy marnowała. Poklepałem po szyi go, po czym znów wskoczyłem do konia. Wolno posuwaliśmy się na przód, obserwując skutki bitwy. Trupojady już dawno zajęły się poległymi oraz niedobitkami, ale i bez nich obraz był makabryczny. Nie sposób określić, która strona wygrała. Widocznie dowiemy się tego dopiero na miejscu. Stosy ciał były już tak wielkie, że mnie przewyższały, a większość w takim stanie, że nawet płci odczytać się nie dało. Od pochodni zapaliła się łąka i teraz to wszystko tworzyło jeden wielki grobowiec. Dowiedzieliśmy się co się stało prędko. Przeżyło tylko niewielu, ale to właśnie ta garstka obroniła swego terenu. Do wioski żaden obcy się nie dostał, a Ci co próbowali, ostrzami zostali przegonieni. Drugiej próby sobie darowali. Wojsko przybyło od mondolskiej strony, zaraz po tym jak władca plemienia nie wyraził aprobaty na pomysł króla tego królestwa. Perun nie żyje - w boju poległ, jak na wojownika przystało. Jego synowie oraz córka również, tylko jeden się uchował i to jemu paczkę przekazałem. Paczkę, której zawartość się okazała być kartką pomiętego papieru, którego i tak syn Peruna przeczytać nie mógł, bowiem czytać nie umiał. Wraz z kartką naszyjnik, pochodzenia nieznanego. Nie czekając dłużej, udaliśmy się w podróż powrotną, tym razem jednak inną trasą.

Gdy oczy otworzyłem, już nie w osadzie Peruna byłem, a czymś, co grotę przypominało. Grotą jednak nie było, prędzej kamienną chatę przypominało, co wieżami chmur sięga. Choć twierdze zdobywałem, rzadko i krótko bywałem w ich wnętrzu, wyglądającym jak wyciosana jaskinia. Teraz mogłem się tym dziwą przyglądać godzinami, dniami i miesiącami, bowiem wyglądało na to, że gościć będę tutaj długi czas. Czyżby drugie kilka - jak nie kilkanaście - tygodni?
Siedziałem po turecku, na samym środku tego dziwnego pomieszczenia. Bez ruchu, z przymkniętymi oczami. Tak spałem, odpoczywałem i jadłem odkąd tu jestem. Leżeć nie mogłem, strzała w ramię wbita skutecznie zniechęcała do prób. Nie przebiła na wylot ciała, a grot zatrzymał się na kości. Wyjęcie tego tylko naraziłoby mnie na krwotok, niezbyt pożądany w tej chwili. Nie była to jedyna rana, gdyż nawet przegrywając walczyć trzeba było. Miecz wroga w stalowym ubraniu pod żebrem wbił się, a i w plecy mnie tchórz jakiś pchnął, co mu nie starczyło odwagi by zmierzyć się twarzą w twarz. To te największe. Skóra pokryta zaschniętymi farbami i krwią swędziała, rany piekły, gardło było tak suche jak koryto rzeki na pustyni, a żołądek boleśnie się kurczył, domagając jedzenia. Mimo tych dolegliwości milczałem, słowem się do strażników nie odzywając. Zresztą i tak oni by mnie nie zrozumieli, a ja ich. Ich język był dziwny, trudny do przyswojenia, a brzmiał co najmniej śmiesznie. Wtem otworzyli stalowe drzwi, wpuszczając kogoś tu. W tym całym hałasie i zamieszaniu nic pojąć nie mogłem, ale jedyną reakcją było otworzenie oczu i ciekawskie przyglądanie się przedstawieniu. Cóż się działo? Kilka głosów mówiło na raz, a choć nie mogło być tych ludzi więcej niż piątka, to robili więcej hałasu niż wieś żywcem zarzynana! Zabawne stworzenia. Sam nie wydałem nawet najmniejszego dźwięku, jedynie się im przysłuchując i przyglądając. 


<ktoś, coś? Polecam pierw pisać na GG: 52466550. Spokojnie, nie gryzę>

* vladdhar'grada to w języku ludu Draugeithela oznacza tyle, co "władca miasta Grada".
** krótkie ostrze, służące do obrony osobistej w razie utraty innej broni, służące również do dobijania oraz składania ofiar.

Draugeithel syn Ardala

Imię: Draugeithel
Nazwisko: syn Ardala
Płeć: Mężczyzna
Królestwo: Fuego'a

Od Margles - CD. Mattiasa

Moje policzki przybrały odcień szkarłatu, gdy uświadomiłam sobie, że przemawia do mnie sam władca. Był całkiem sympatyczny. Spuściłam wzrok szukając oparcia w podłodze. Onieśmielona, zapomniałam języka w buzi. Zrobiło się zimno. Bez słowa wzięłam do ręki rzeczy, które przyniosłam ze sobą i udałam się w stronę zapełnionych książkami regałów. Już z daleka poczułam dziwny zapach. Ostatni raz czułam go, gdy moja sukienka znów została splamiona krwią. Myślami wróciłam do dni, gdy moje życie miało choć odrobinę kolorów. Ale te dni już dawno odeszły i tak jak czas biegł dalej, ja musiałam pognać do przodu w pędzie, zwanym życiem. Było mi smutno, że nie mam nikogo, dla kogo warto byłoby żyć. Nikogo. Szybko pomyślałam o marzeniach. Dla nich żyłam. Smród zaczął przybierać na sile wraz z każdym moim krokiem. Skręciłam, idąc za zagadkowym zapachem. Za następnym zakrętem zobaczyłam winowajcę smrodu. Trup. Chudy mężczyzna z posiwiałą gdzieniegdzie brodą i zakolami leżał z rozprutym brzuchem. Z jego wnętrza wystawały flaki. Nie krzyknęłam, jak zrobiłby ktoś inny na moim miejscu. Widziałam już śmierć i nie bałam się spojrzeć jej w oczy. Pochyliłam się nad zwłokami, by lepiej się im przyjrzeć. Złoty kolczyk w uszach i żeglarskie odzienie sugerowało, że to marynarz lub ktoś, kto często bywa w portach. Szczęściarz. Na pewno widział wiele więcej niż ja. Ech, gdybym miała środki.... Wtem moje rozmyślania przerwał odgłos chodu ciężkich, żołnierskich buciorów. Kilka mężczyzn z grobowymi minami pochwyciło mnie i założyło grube kajdany.
- Co wy robicie? - powiedziałam z nutką zdziwienia w głosie.
- Jesteś aresztowana za zabójstwo - rzekł ze stoickim spokojem jeden z nich. W jego spojrzeniu pochwyciłam pogardę. Bezczelny typ! Zwykle nie odzywałam się, ale jakoś bronić się musiałam!
- Czy to jakiś chory żart? Nie jestem żadną morderczynią! - krzyczałam, szarpiąc się. Ci mocniej zacisnęli kajdany i pchnęli mnie w stronę wyjścia. Widziałam jak kucają przy trupie, by zapisać w raporcie wszystkie ważne szczegóły. Ktoś założył rękawiczki i zaczął ruszać ciało, a ktoś inny zawołał sprzątaczki, by pozbyły się odoru zakrzepłej krwi. Skrzywiłam się, gdy żołnierz niefortunnie podniósł zabitego i jego jelito cienkie wypadło na twarz mundurowego. Zaczął krzyczeć jak mała dziewczynka, a jego współpracownicy próbowali zdjąć mu z twarzy organ. Całemu zajściu przyglądał się książę. Nawet nie mrugnął, gdy skuta przechodziłam obok niego. Czy myślał, że jestem zdolna do morderstwa? Nawet mnie nie znał. Moje dziwne zachowanie mogło sugerować, że jestem spaczona psychicznie, ale bez przesady. Nie byłam morderczynią.
***
Zawsze ciekawiło mnie, jak wyglądają lochy, ale nie chciałam ich podziwiać w taki sposób. Zostałam brutalnie wrzucona do zimnej, ceglanej celi z metalowymi kratami. Byłam w więzieniu. "Moja świętej pamięci babcia, w grobie się przewraca" - pomyślałam mimochodem. Brakowało mi jej. Zawsze służyła dobrą radą i pysznym ciastem. Na odchodnym, strażnik rzucił:
- Do  zobaczenia w sądzie, skowronku.
Zamarłam. Tylko jedna osoba tak mnie nazywała. Skrzywiłam się. Odszedł, a ja zostałam sama z moimi myślami. Zostałam bezpodstawnie oskarżona o morderstwo mężczyzny, którego widziałam pierwszy raz w życiu. Świetnie. Fantastycznie. Czy ja miałam wrodzony dar pakowania się w kłopoty? A może to los, znów ironicznie się do mnie uśmiecha? Nikt nie mógł mi odpowiedzieć na te pytania. Z pewnością byłam idealnym magnesem na nieszczęśliwe wydarzenia. Ale będzie dobrze. Jak kot, zawsze spadam na cztery łapy. I często pomagają mi w tym moje zdolności. Położyłam się na twardej płycie imitującej łóżko. Nie było tam ani ciepłego koca, ani miękkiej poduszki, które otuliłyby mnie do snu. Zamknęłam oczy, starając się zasnąć, lecz nie mogłam. Byłam przerażona. A jeśli zostanę w tym okropnym miejscu do końca swych dni? Po jakimś czasie zasnęłam, lecz śniły mi sie same koszmary.
***
Nazajutrz obudziło mnie mocne szarpanie.
- Masz gościa - powiedział gburowaty strażnik, którego twarz widziałam wczoraj, jako ostatnią. Za grubymi kratami, które skutecznie utrudniały mi ucieczkę i trzymały mnie z dala od świata, stał rudowłosy książę. Czego mógł chcieć? Odważyłam się spojrzeć w jego zielone oczy. Czyżbym wychwyciła w nich odrobinę ciekawości? W pokoju dla sprzątaczek słyszałam o nim wiele rzeczy. Podobno był cichy i małomówny, inne sprzątaczki sądziły, że nie jest mało towarzyski i aspołeczny, w przeciwieństwie do swojego brata, który prowadził dość... towarzyski tryb życia. Byłam ciekawa, czego mógł chcieć? Czy przyszedł mnie osądzać? Poprosił strażnika, by zostawił nas samych. Ten przypomniał mu, że jestem morderczynią. grzecznie przypomniał, że jeszcze nie udowodniono mi winy, dzięki czemu zrobiło mi się ciepło na sercu. Strażnik niechętnie wpuścił go do mojej celi.
- Wiem, że jesteś niewinna - oznajmił rezolutnie, jakby chodziło o kradzież chleba. Mimo to rozpromieniłam sie na wieść, że ktoś we mnie wierzy, co nie uszło jego uwadze - Nie mogłabyś go zabić - mówił dalej, a ja zamieniałam się w słuch - Chcę ci pomóc oczyścić się z zarzutów - zaproponował. Milczałam przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć.
- Jak? - zapytałam krótko, zdziwiona propozycją pomocy od samego księcia.

<Książę?>