Strony

Mieszkańcy

18 września 2016

Anthony Darenfeld

Dane personalne
Imię i Nazwisko: Anthony Darenfeld
Pseudonim: Anth
Data urodzenia: 5 maja
Wiek: 18 lat
Stanowisko: Błazen, zabawiający wszelakich nadwornych.
Płeć: Mężczyzna
Królestwo: Aqua'y
Aparycja
Kolor oczu: Bursztynowe
Kolor włosów: Brązowy
Wzrost: 179 cm
Znaki szczególne: Posiada kolczyki w uszach, a także często zostawia na twarzy rozmazany makijaż klauna
Opis fizyczny: Chłopak nosi zawsze idealnie ułożone włosy, w które często wplata kwiaty, bądź w doskonałym ładzie wpina gałązki wybranych - ładnie pachnących drzew. Posiada delikatne rysy twarzy, a także zgrabną sylwetkę, nieumięśnioną, a raczej mówiąc kolokwialnie; normalną. Należy do osób szczupłych, natomiast jego bursztynowe oczy potrafią zgłębić drugiego człowieka w krótkim czasie. Delikatne malinowe usta i lekko zaczerwieniony nos. Wyróżnia się dość jasną karnacją i nieco spiczastymi uszami. Jego dłonie często drżą, co spowodowane jest brakiem kilku witamin. Często ubiera się w ciemnozielone koszule, bądź bluzki, a także zakłada tanie pierścienie na palce. Posiada jedyny ważny dla siebie amulet, mianowicie króliczą łapkę, którą nosi zazwyczaj w lewej kieszeni.
Informacje fabularne
Rodzina: X
Środek transportu: Niedźwiedź 
Cel: Życie przepełnione śmiechem i uśmiechami ludzi.
Historia: Przez większość swego dość jeszcze krótkiego życia, funkcjonował dzięki cyrkowi objazdowemu. To w nim nauczono go radości z życia oraz gry na wielu instrumentach. Początkowo występował jako pomocnik magika, gdy miał zaledwie siedem lat. Jego awansem była kolejno rola klauna, ale gdy odkryto w nim nadnaturalne moce, za zgodą chłopca przeniesiono go do sekcji Domu Osobliwości, przez co zamieszkał w wozie na kołach z dziewczynką, która na swych łydkach i rękach posiadała łuski, przez co nazywano ją Matką Węży. Bardzo umiłował sobie również tresera zwierząt, miłego, szczupłego mężczyznę, który zawsze nosił na głowie słomiany kapelusz, a część jego twarzy przysłaniały kręcone włosy, krótka broda i zakręcone wąsy, które bardzo pielęgnował i lubił. Wraz z nimi podróżował też lalkarz, bliźniaczki spacerujące po linie, połykacz mieczy, magik ze swą asystentką, żongler ognia oraz niewielka trupa tancerzy. Cyrk przewoził niedźwiedzia, konie, a nawet starego lwa, który traktowany był z największą miłością. Niegdyś przyjazny treser o zakręconych wąsach pokazywał najprzeróżniejsze akrobacje owego lwa, niestety lata mijały, przez co później jedynie jął wychodzić z nim i pokazywać kilka psich sztuczek. Każdy zasługuje na odpoczynek. Tym bardziej jeśli się na niego zasłuży. Kiedy chłopak miał blisko dwunastu lat, cyrk nabył niedźwiedzia, który jak się okazało, był brzemienny, przez co mieszkańców cyrku nieco przybyło. Maleństwami opiekował się od początku każdy, a te stopniowo oswajały się z ludźmi i miejscem. Czas płynął, a Anthony dorastał, cyrkowcy starzeli się, przez co niektórzy nie mogli wykonywać swoich zawodów. Również z biegiem lat, znaleźli się przeciwnicy cyrków, którzy którejś nocy podpalili obóz, część zwierząt udało się uratować. W pożarze spłonął niemalże cały dobytek trupy. Zginęło kilku tancerzy i asystentka magika.Niestety przeciwnicy na płomieniach nie spoczęli, magik, czyli założyciel cyrku kazał uciekać Anthonyemu wraz z wężową dziewczynką i bliźniaczkami, bowiem byli najmłodsi. Mieli zostawić wszystko i ratować siebie. Każde z nich zabrało ze sobą jedno zwierzę. W przypadku jasnowłosych bliźniaczek były to siwe konie, które spłoszone, próbowały wydostać się z zagrody.  Matka Węży pochwyciła kasztanowatą klaczkę, natomiast chłopak dostrzegł jednego z niedźwiedzi, który z czasem wytresowany i oswojony, nie raz dawał się dosiąść nastolatkowi. Bez zastanowienia podbiegłszy do niego, szepnął, iż muszą pożegnać dawne życie, a potem chwyciwszy jego sierść ruszył przed siebie, za dziewczynami. Nie chciał ich zgubić, nikt nie chciał się rozdzielić. Kiedy uznali, że w danym miejscu nic im nie grozi, zatrzymali się skryci za drzewami. Rzucili smutne spojrzenia w stronę płonącego obozowiska. Nikt nie potrafił powstrzymać łez, nawet on, zawsze wesoły błazen, dał upust emocjom. 
Opis osobowości: Niektórym może się zdawać, iż wieczny uśmiech na twarzy Anthonyego to po prostu efekt niezrównoważenia. To nie do końca prawda, bowiem chłopak najzwyczajniej w świecie należy do grona optymistów. Zawsze wierzy, że wyjdzie się z każdej sytuacji i wcale nie będą to najbardziej obskurne drzwi. Nie przeszkadza mu ból i cierpienie cielesne, być może miewa skłonności masochistyczne. Może gdzieś w środku kryje się w nim mimo wszystko mały szaleniec i lata w cyrku objazdowym dają się we znaki. Nigdy nie daje po sobie znać, iż czymś się przejmuje, przeciwnie; każde złe słowa obraca w żart. Kuszą go również ciała pięknych kobiet, którym zwyczajnie jako młody mężczyzna nie potrafi się oprzeć. Ma skłonności do popadania w długi, choć stara się z tym walczyć. Często pomaga, głównie tym biednym i schorowanym, zapłatą dla niego jest zwyczajny uśmiech. Uśmiech tych najbardziej potrzebujących. Czasami potrafi wyłączyć się z rozmowy, przechodząc do tego drugiego świata, bardziej kolorowego, gdzie wszystko zdaje się być o wiele szczęśliwsze.
Umiejętności, zainteresowania
Hobby: Zabawianie ludzi, gra na skrzypcach, fortepianie, wiolonczeli
Mocne strony: Szeroki uśmiech niezależny od sytuacji
Słabe strony: Zawsze przerażały go pająki. Jego wadą charakteru jest również brak okazywania uczuć, czy większych emocji.
Umiejętności fizyczne: Opanowana niemal do perfekcji walka kosą.
Umiejętności magiczne: Włada  żywiołem ziemi.

Autor: Howrse: Arkona, mail: maxxuellx@gmail.com, GG: 55470264

SIŁA: 10   SZYBKOŚĆ: 30   ZWINNOŚĆ: 30   CZUJNOŚĆ: 10   WYTRZYMAŁOŚĆ: 20

7 lipca 2016

Od Reiny - CD. Lumeusa

 Zapadła noc. Z ulic poznikali ludzie, a miasto wypełniła cisza i mrok. Nieliczne powozy przejeżdżały jeszcze przez ulicę, zdarzali się też wędrowni podróżni. Księżyc przejął panowanie nad granatowym niebem, a gwiazdy były mu towarzyszyły. Siedziałam na jednym z dachów budynków i obserwowałam gwieździste niebo. Zawsze piękne, zawsze cudowne, zawsze magiczne. Z uśmiechem patrzyłam na małe świecące punkciki. Na chwile przeniosłam wzrok na ulicę. Znowu jakiś podróżnik na koniu pomyślałam śledząc wzrokiem zakapturzonego mężczyznę na gniadym koniu. Nie mogłam dostrzec ani twarzy, ani ubrania. Jedynie z sylwetki wywnioskowałam, że był mężczyzną. Jednak dużo bardziej interesował mnie koń. Zawsze bardziej interesują mnie konie. Zwierzę z gracją stąpało po kamiennej drodze. Miało delikatnie spuszczoną głowę i założone na pysk ogłowie z czarnej skóry. Czarna grzywa średniej długości opadała na gniadą szyję wierzchowca. Kojarzyłam tego konia, nawet nie wiem skąd.  Niespodziewanie rumak uniósł wyżej łeb, gdyż jego jeździec gwałtownie pociągnął za wodze. Przekręciłam delikatnie głowę ze zdziwienia. Czemu chciał szybko zatrzymać konia?
 - Tędy, tędy! Szybko, zanim ktoś się zorientuje! – usłyszałam nagle z dołu męski głos i nie należał on do osobnika na koniu. Ów mężczyzna rozejrzał się szybko po czym zawrócił konia i skręcił za róg budynku. Przyglądałam się całej sytuacji uważnie. Po chwili, z wąskiej uliczki wyszła szóstka mężczyzn. Czterej z nich nieśli kogoś, a dwójka pozostałych ich asekurowała. Rozejrzeli się wokół, a potem przeszli do kolejnej wąskiej uliczki. Zaciekawiona tym, gdzie zmierza ów szóstka oraz tym, kogo niosą, ruszyłam za nimi. Podniosłam się, po czym rozpędziłam się i wskoczyłam na kolejny dach. Potem na kolejny i spojrzałam w stronę, gdzie znikł zakapturzony jeździec. Jegomość skrył się wraz z koniem za rogiem. Widząc, że mężczyźni przechodzą do kolejnej alejki, ruszył za nimi. Ciekawe czemu on za nimi idzie. W razie czego się jakoś z nimi dogada albo zawalczy. Przeskoczyłam na kolejny dach i byłam już nad osobnikami, którzy mnie zaciekawili. Spojrzałam w dół z dachu. Dokładnie w tej wąskiej uliczce szli. Przyjrzałam się temu, którego nieśli. Miał na sobie czarny płaszcz, ale główna jego część wlokła się po ziemi. Pomimo to nie mogłam odgadnąć kto to był. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam dalej po dachach za nimi. Cicho przeskakiwałam z jednego na drugi, stawiając ostrożnie kroki. Po jakimś czasie wiedziałam już gdzie idą. Był to stary opuszczony budynek stworzony z drewna. Nie był duży i pewnie jego wnętrze było ubogie. Więc czego oni tam szukają? Najprawdopodobniej w środku nie było nic cennego. No chyba że ja czegoś nie wiem. Gniady koń i jego pan również wytrwale podążali za szóstką mężczyzn. Prychnęłam cicho.
 Minęło trochę czasu zanim dotarli do swojego celu. Rzeczywiście miałam rację. Zatrzymali się wszyscy przy wejściu do starego budynku. Przed nim stała dwójka mężczyzn. Może nie byli jakoś specjalnie uzbrojeni, ale w rękach dzierżyli miecze. Ukucnęłam na dachu pobliskiego domu i przyglądałam się temu co robią. Drewniany budynek miał drzwi z drugiej strony, niż ja siedziałam, więc trochę ciężej było mi się przyjrzeć wszystkiemu. Jednak za dużo do patrzenia też nie było. Mężczyźni wymienili kilka słów, po czym drzwi małego domku się otworzyły i wszyscy, wraz z porwanym, który nadal był nieprzytomny, weszli do środka.
 - Złaź z dachu. I tak za dużo na nim nie podziałasz, a nie lepiej z przyjacielem coś zrobić? – usłyszałam nagle czyjś mocno najmowy, męski głos. Zdziwiona spojrzałam w dół. Obok domu, na dachu którego siedziałam, stał wraz z gniadym koniem mężczyzna trochę starszy ode mnie. Mogłam w końcu choć trochę go zobaczyć, bo zdjął kaptur i patrzył na mnie. Miał czarne włosy i zielone oczy. Zrozumiałam w końcu kto to był.
 - Leonardo! – powiedziałam schodząc z dachu i podbiegłam do mężczyzny. Leonardo był płatnym zabójcą i moim przyjacielem, którego poznałam pracując też jako płatny zabójca. Również pochodził z Fuego’a. I tak, to jest jeden z tych ludzi, dla których jestem milsza. Przytuliłam go po przyjacielsku i uśmiechnęłam się. Ciemnowłosy zaśmiał się.
 - Od kiedy tak się witasz? – zapytał z niedowierzaniem, mając uśmiech na twarzy. Prychnęłam i wywróciłam oczami.
 - Trochę się nie widzieliśmy odkąd mnie złapali – powiedziałam ze śmiechem.
 - No tak … A mówiłem ci, że do zamku Fuego’a nie ma co się pakować – powiedział i skrzyżował ręce na piersi.
 - Ej, złapali mnie kiedy już wychodziłam – rzuciłam z teatralnym oburzeniem.
 - Dobra, dobra – zaśmiał się zielonooki i poklepał mnie po ramieniu i dodał – Ale nadal żyjesz. Jak to?
 - Królowa dała mi wybór. Albo mnie zabije, ale będę jej szpiegiem. A dlaczego szpiegiem? Mówiła, że nieźle udawało mi się przemykać z jednej sali do drugiej. Królowa to wykorzystała – wytłumaczyłam, po czym skierowałam tym razem pytanie do niego – Ale co ty tu robisz?
 - Co płatny zabójca by mógł robić? – zaśmiał się po czym ciągnął dalej – Dostałem zleceniem na trójkę ludzi, którzy mają upadający zakon. Mój zleceniodawca chciał się pozbyć tych „podziemnych śmieci”, jak to określił. Dostał od niego informacje, że w niedługim czasie po uliczkach Aqua’y będą się wieczorem kręciły jakieś większe bandy, które należą do tego zakonu. Dwa razy spudłowałem i to nie byli ci ludzie, ale teraz ich mam. To musi być tu.
 - Czekaj, co? W tym domku? Tam nic nie ma! – powiedziałam i zakpiłam z niego.
 - No tak, cała ty – zaśmiał się i dodał – Mylisz się. Tam jest zejście do katakumb tego miasta. Siedziba tego zakonu. Jeśli chcesz, możesz mi pomóc w zleceniu – zaproponował Leonardo. Spojrzałam na niego zdziwiona.
 - Okey, tego nie wiedziałam. A co do zlecenia, to z chęcią. Trochę walki nie zaszkodzi – powiedziałam.
 - Nie szykuj się na zbyt wiele. Pewnie ich umiejętności w walczeniu są tak dobre, jak moje w gotowaniu – zaśmiał się, po czym pokazał mi ręką, bym ruszyła za nim, a sam zaczął iść w stronę małego budynku, na lekko ugiętych kolanach. Ruszyłam za nim, jednak coś mnie szturchnęło w bok. Zatrzymałam się i odwróciłam się gwałtownie. Uśmiechnęłam się, kiedy się okazało, że to ten sam gniady koń.
 - No tak … Stąd cię znałam. Koń Leonarda, Ernar – powiedziałam i pogłaskałam rumaka po łbie i ruszyłam ponownie za ciemnowłosym przyjacielem.
 - Dawno cię nie widział, a tak cię lubi – rzekł szeptem Leonardo.
 - Miło mi. No cóż … Nie wiem czy będzie mnie często widywać, skoro pracę zmieniłam – zaśmiałam się cicho.
Przerwaliśmy rozmowę i po cichu podeszliśmy do drzwi, przy których stała dwójka mężczyzn. Leonardo szedł pierwszy, więc kiedy byliśmy wystarczająco blisko nich, mój towarzysz złapał go za szyję. Wyszliśmy powoli do drugiego, który celował w nas mieczem.
 - Dajcie nam wejść do środka, a raczej nic wam się nie stanie – powiedział spokojnie Leonardo z lekkim uśmiechem.
 - Ani mi się śni! – krzyknął osobnik.
 - Cóż – zaczął zielonooki, skręcając kark temu mężczyźnie, którego trzymał – Będzie to trzeba inaczej rozwiązać. Osobnik z mieczem rzucił się na nas, jednak my byliśmy sprytniejsi. Kiedy był blisko, chwyciłam go za rękę, w której trzymał miecz i odwróciłam go plecami w stronę Leonarda. Mój przyjaciel wyjął miecz i sprawie przebił na wylot osobnika. Mężczyzna padł na ziemie.
 - Dobry początek – powiedziałam otwierając powoli drzwi budynku. Weszliśmy do środka. Nie było tu nic szczególnego. Mały domek. No, jakby nie licząc kamiennych schodów na samym środku. Spojrzeliśmy na siebie, po czym ruszyliśmy nimi w dół.
 - Intruzi! – usłyszałam, kiedy byliśmy już u końca schodów. Nie były jakoś specjalnie długie. Rozejrzeliśmy się, by obadać szybko sytuacje. Blisko nas była już dwójka straży zakonu. Wyjęłam swoja broń i razem zabiliśmy mężczyzn. Potem jeszcze napatoczyło się kilku. Stanęliśmy w wielkim holu. Ściany jak i podłoga była z marmuru, a środkiem przebiegał czerwony dywan. Od tego głównego korytarza odbiegało kilka innych. Pewnie ze schodami prowadzącymi pod ziemię.
 - Bogato jak na takie miejsce – powiedziałam przyglądając się pomieszczeniu.
 - Pewnie wyłożyli całą kasę, by choć tu zrobić przytulnie – zaśmiał się Leonardo. Wzruszyłam ramionami. Nagle usłyszałam za sobą kroki trzech osób.
 - Co tu się dzieje?! – z jednego z pobocznych korytarzy wybiegła trójka osób. Jedna kobieta i dwójka mężczyzn w różnym wieku.
 - No i mamy moje zlecenie – szepnął do mnie ciemnowłosy. Zlustrowałam grupkę.
 - Kim jesteście?! – rzucił starszy mężczyzna.
 - Nie jest to potrzeba ci informacja, którą powinieneś zabrać na tamten świat – zaśmiał się Leonardo. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Mój przyjaciel jednak darował sobie większe pogawędki i rzucił się na nich z mieczem. Bez problemu zabił dwójkę mężczyzn i już chciał przebić kobietę mieczem, jednak byłam szybsza. Rzuciłam swoim małym nożykiem w szyję kobiety i nie spudłowałam. Nożyk idealnie wbił się w jej szyję. Za chwile leżała martwa. Leonardo spojrzał na mnie z wyrzutem.
 - Wybacz, musiałam – zaśmiałam się, po czym podeszłam do nich, wyjęłam swoją małą broń i schowałam na swoje miejsce. Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, po czym ukucnął obok ciał ofiar i odciął im po kolei głowy.
 - Chyba zaleźli twojemu pracodawcy za skórę. Zgaduję, że to on kazał ci przywieść ich głowy – powiedziałam, a zielonooki skinął głową. Potem zauważyłam, że przy pasie ma średniej wielkości worek oraz sznurek. Najpierw wziął worek, do którego wsadził odcięte głowy, a potem związał go sznurem.
 - I gotowe – rzekł podnosząc do góry pełny worek, który przesiąkł już od spodu krwią.
 - Czas opuścić lokal – powiedziałam i ruszyłam w stronę schodów wraz z Leonardem. Nagle usłyszałam za sobą czyjeś kroki. Odwróciłam się gwałtownie trzymając broń w ręce, ale nikogo nie zobaczyłam, a kroki ucichły.
 - Choć, nikogo już nie ma – powiedział towarzyszący mi mężczyzna, po czym razem wyszliśmy na dwór. Pożegnałam się z Leonardem i jego koniem, ponieważ od razu ruszyli w stronę, gdzie mieli się spotkać z zleceniodawcą.
 - Ja chyba wrócę do Fuego’a. Tego prawdziwego Fuego’a, na tereny, które nie były podbite, tylko zawsze należały do tego królestwa – powiedziałam do siebie, po czym odwróciłam się i zaczęłam gwizdać, by przywołać Eletrię – mojego konia. Jednak przestałam, gdyż drzwi domku otworzyły się ponownie. Wyciągnęłam broń i powoli podeszłam do ściany budynku by zaraz wyskoczyć na osobnika. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Za rogu skoczyłam na postać i przygwoździłam ją do ściany, przykładając ostrze mojego „trochę innego” miecza do szyi. Jak się okazało, był to ten sam dziwny mężczyzna, którego spotkałam w karczmie. Spojrzałam na niego zdziwiona.
 - Skąd się tu wziąłeś? – przycisnęłam go trochę mocniej do boku budynku.
 - Chyba nie muszę ci się z tego zwierzać – odpowiedział spokojnie.
 - Racja, nie musisz. Ale jeśli chcesz przeżyć to musisz – uśmiechnęłam się chytrze, a jegomość wywrócił oczami.
 - Zostałem porwany przez zakon – powiedział.
 Aha … Czyli to jego słyszałam tam, tylko, że się ukrył. W końcu w miarę szybko po nas wyszedł. Zabrałam od jego szyi broń i jego samego puściłam.
 - Następnym razem się nie drocz – uśmiechnęłam się szeroko, ale mężczyzna nie zwracał na mnie uwagi. Trudno. Jego strata. Na całe szczęście z oddali widziałam jak biegnie do mnie moja klacz.
 - Teraz tylko wrócić do domu … Ale gdzie jest ten Artemis … – usłyszałam jak osobnik szeptał do siebie, pewnie nawet nieświadomie. Pomimo to, dobrze chyba, że tak wyszło. Artemis – od razu pomyślałam, że to chodzi o konia. Takie imię. Ta myśl była głównie spowodowana tym, że jak jechałam do tego miasta, zobaczyłam jak w okolicach pobliskiego jeziora kręci się dwójka ludzi z koniem, który wyraźnie się ich nie słuchał. Chciałam wtedy jakoś zainterweniować, ale do końca nie znałam sytuacji i nie wiedziałabym co zrobić z tym koniem. Zostawić go? Raczej nie, a nie mogłam być pewna, że jest czyjś. Jak by był, to pewnie bym złodziei załatwiła, a konia uwolniła, lecz nic o tej sprawie nie wiedziałam.
 - Chodzi o konia? – skierowałam pytanie do mężczyzny, głaszcząc przy tym łeb Eletrii, która przygalopowała tu w między czasie. Osobnik spojrzał na mnie zdziwiony.
 - Cóż cię to nagle interesuję? – zapytał. Westchnęłam.
 - Jeśli jest to koń, to chodzi mi głównie o jego dobro – odpowiedziałam niechętnie.
 - Owszem, jest to koń – powiedział nieufnie mężczyzna.
 - W takim razie wiedz, że robię to dla konia, nie dla ciebie – rzekłam ostro.
 - Co chcesz zrobić? – dopytywał.
 - Możliwe, że wiem, gdzie jest ten koń. Opisz mi go dokładnie – powiedziałam nieco łagodniej wciąż spoglądając na Eletrie.
 - Ciemnokasztanowaty ogier z poszarzałą białą grzywą i ogonem – odrzekł. Tak, to ten koń, które mieli ci mężczyźni.
 - Tak, to on … Jeśli on nadal jest tam, gdzie myślę, to zawiozę cię do niego – powiedziałam. Nie wierzę, że to robię. Ale dla konia, żeby nie męczył się z obcymi ludźmi.
 - Jak mnie zawieziesz? – zapytał zdziwiony.
 - Na Eletrię zmieści się dwójka ludzi. O ile nie jadłeś za dużo w karczmie – powiedziałam i wskoczyłam na grzbiet rumaka.
 - Żeby znaleźć Artemisa – szepnął do siebie i westchnął głośno. Potem wszedł na grzbiet konia i usiadł za mną. Chwilę jednak przyglądał mi się zdziwiony.
 - Coś ci nie pasuje? Bo jeśli już, to bardziej mojemu koniu powinno coś nie pasować. Twój koń na pewno nie jest milusi jak futro domowego kota, nie wspominając już co będzie w galopie – rzekłam ostro. Mężczyzna prychnął i wyprostował się.
 - Jeśli nie chcesz spać, to przynajmniej złap się siodła – zarządziłam. Przez chwilę jegomość nie był do tego skłonny, ale w końcu się przekonał.
 - A, zapomniałam dodać – Eletria nie lubi mieć na swoim grzbiecie obcych, więc droga może być nieprzyjemna. W szczególności dla ciebie – uśmiechnęłam się po czym pogoniłam klacz do galopu. Mężczyzna nie zrobił sobie z tego większych powodów do zmartwień.
 - Dlaczego nagle stałaś się taka dobroduszna? – zapytał z kpiną.
 - Pomyśl może, a zrozumiesz – powiedziałam zła. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że wsadziłam tego dziwoląga na grzbiet mojego konia. Żeby szybko tam być, żeby szybko tam być.
Na szczęście moje prośby się spełniły. Szybko znaleźliśmy się przy miejscu, w który ostatnio widziałam tego konia. Jak się okazało, stał przywiązany do drzewa, a wokół nikogo nie było. Więc na co tamtym opryszkom było to zwierzę? Może chcieli na nie wsiąść, a ów ogier nie pozwalał. Nie wiem. Mężczyzna ujrzawszy swego konia, od razu zsiadł z mojego i dobiegł do wierzchowca. Szybko go uwolnił, więc koń był już wolny. Uśmiechnęłam się delikatnie. Zawsze jak widzę opiekuna i jego konia razem, uśmiecham się na taki widok.

<Lumeus? Wiem, wiem, długo nie pisałam, przepraszam Cię bardzo. Jednak mam nadzieje, że opowiadanie to trochę podratuje, choć nawet te moje wypociny nie są najlepsze xd>

27 czerwca 2016

Od Gabrielisa - CD. Lumeusa

Ze spokojem przyglądałem się mężczyźnie, który zwinnie i prędko zbierał i zwijał prowizoryczne obozowisko. W międzyczasie zdążyłem również przypatrzeć się ranom, które okazały się niezwykle głębokie i nie pozwalały mi na energiczniejsze ruchy kończynami. Szczęście, że ucierpiały tylko one, a broń nie przebiła mi na przykład środka klatki piersiowej. Westchnąłem cicho i poprawiłem się w miejscu. O dziwo Lumeus naprawdę szybko uporał się ze sprzątaniem i za chwilę swoje kroki i poczynania skierował ku mojej osobie. Uklęknął przy mnie i wtedy zamarłem. Mimo, że nie dotknąłem go dłońmi poczułem dreszcz. Dopiero teraz odzyskałem zmysły do końca i zauważyłem aurę roztaczającą się wokół niego. Między nami nie było żadnego kontaktu fizycznego, ale mimo to mogłem poczuć jak jego ciało woła o pomoc i jest rozrywane na malutkie kawałeczki przez ból. Wzdrygnąłem się i nieco odsunąłem. On jednak tego nie zauważył, a ja dostałem duszności, bo cała moja persona zaczęła odczuwać to co on. Piekło rozpętało się w każdej mojej komórce ciała, ale mimo to nawet nie pisnąłem. Nie rozumiałem jak mężczyzna może tak funkcjonować. Chyba, że... on nie czuje tego bólu, chociaż wręcz umiera od środka. Przełknąłem ślinę, gdy poczułem jak mnie obejmuje. Ból się nasilił, bałem się więc co może się stać, gdy dotknę go dłonią. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim.
- Zarzuć mi ręce na szyję- powiedział beznamiętnie. Poczyniłem prośbę i nie mogłem się powstrzymać. Dotknąłem skóry na jego karku, czego za chwilę pożałowałem. Automatycznie mnie sparaliżowało, wydałem z siebie nietypowy dźwięk, a głowę musiałem oprzeć o jego ramię, ponieważ bardzo prawdopodobne było, że mógłbym skręcić sobie kark. Teraz nie utrzymywałem z nim bezpośredniego kontaktu fizycznego, jedynie przez materiały ubrań, a odczucia dalej były bardzo wyraźne. Elric usadowił mnie na koniu, a po dokończeniu przygotowań sam wsiadł na to bydle. Oparłem się o jego klatkę piersiową. To wszystko na nowo wyssało ze mnie jakiekolwiek siły życiowe, a znużenie nieubłaganie chwytało się mnie jak tonący brzytwy.
-Mieszkasz gdzieś w mieście?- spytał się, poprawiając się w siodle i delikatnie mnie obejmując. Odparłem potwierdzającym burknięciem.- A w jakiej okolicy?

***

Otworzyłem szeroko oczy. Nade mną znajdował się sufit zdobiony zdartymi malunkami poprzecinanymi drewnianymi podporami. To zdecydowanie nie było moje mieszkanie. Przesunąłem się niespokojnie na skrzypiącym łóżku. Wszechobecny zapach starości i... lawendy? Dotarł do moich nozdrzy i od razu wywołał u mnie ciche kichnięcie. Przecierając, pewnie już czerwony, nos uniosłem się do pozycji siedzącej. Rozglądnąłem się po pokoju z widocznym brakiem szyby w oknie, przez które do pomieszczenia wglądała wierzba. Ściany były obdarte z farb i w niektórych miejscach mocno popękane. Większość mebli stała zakurzona, zdająca się nigdy na oczy nie widzieć ścierki. Ja natomiast leżałem na wielkim, małżeńskim łożu z ładną i miękką pościelą, które miało na sobie stelaż baldachimu, ale on niestety tutaj nie wisiał. Obok stał stolik nocny, piękny, drewniany, lakierowany stoliczek. Na nim natomiast znajdowała się szklaneczka z wodą i jabłko. Po drugiej stronie były oparte o ścianę kule, które zapewne też były przeznaczone dla mnie. Mogłem zgadnąć, że znajduję się w domu Lumeusa. Taki wystrój bardzo do niego pasuje, nie mogę zaprzeczyć.
Spokojnie wypiłem wodę i pochwyciłem kule, ostrożnie stając na chwiejnych nogach. Rany były dokładnie zabandażowane, widać, że Lumek zna się na rzeczy. Wziąłem ze sobą owoc i wyszedłem na obchód. Po pokojach rozchodził się dźwięk moich kroków i stukanie drewnianej podpórki o podłogę, która wyglądała na zrobioną z drogiego kamienia. Kiedy przeprawiłem się przez próg sali, znalazłem się w długim korytarzu, który z kolei prowadził do obszernego salonu. Znajdowały się tam pikowane kanapy obszyte aksamitem, oraz ławy zrobione z ciemnego drewna. Wszystko wyglądało na bardzo, ale to bardzo stare. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to przypadkiem jakieś stare zamczysko.
- Och, Śpiąca Królewna wstała- usłyszałem znajomy mi, chrypliwy głos. Wzdrygnąłem się i odwróciłem, by zobaczyć gospodarza stojącego na szycie schodów, które podobnie jak posadzka, były kamienne. Poprawiłem pogniecioną koszulę i kiwnąłem twierdząco. Lumeus zszedł na dół, wyminął mnie zwinnie (zostawiając w moich nozdrzach nietypowy, ale przyjemny zapach, oraz powodując ukłucie bólu prawie w całym ciele) i lekko rzucił się na kanapę. Chrząknąłem cicho i ugryzłem kawałek jabłka, po czym usiadłem na tej naprzeciw niego.- Jak się... czujesz?- Och, ten beznamiętny ton, niesamowite jak bardzo wyprany z emocji był.
- Już lepiej. Naprawdę dziękuję za wszystko, Lume. Jestem ci dozgonnie wdzięczny.- Uśmiechnąłem się przymykając oczy. Odłożyłem dokładnie obgryziony ogryzek jabłka na ławę i przeciągnąłem się w miejscu zaraz sycząc z bólu.- Mógłbym wiedzieć ile spałem?
- Całą noc i kawałek dnia. Jest już dwunasta.- Na to otworzyłem szerzej oczy i przekląłem w myśli. Miałem pacjentów, którzy czekali niecierpliwie na wizytę. Wyrzuty sumienia dopadły mnie niesamowicie szybko.
- Powinienem już iść, mam dużo do robo...
- Nie ruszasz się stąd.- Przerwał mi w połowie zdania. Ściągnąłem brwi i wykrzywiłem się nieco. Nie spodobał mi się fakt iż mężczyzna mną zarządzał, byłem dojrzałym dwudziestojednoletnim młodzieńcem, który na dodatek był medykiem. Niech uwierzy, wiem jak się sobą zająć. Musiałem jednak zachować kulturę i oznajmić to w nad wyraz grzeczny sposób.
- Obawiam się, że wprowadzasz się w błąd Lumeusie.- Uśmiechnąłem się szczerze, a on pokręcił głową.
- Jesteś moim pacjentem. Nie wypuszczę Cię, bo prawdopodobne jest iż zemdlejesz w domu, o ile nie w drodze powrotnej. Jesteś zbyt osłabiony, by móc samodzielnie funkcjonować.- Borze Wszechlistny! To chyba jest jego najdłuższa wypowiedź gdziekolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek! Gabrielu ostatnimi czasy ociekasz irytacją i bywasz nieprzyjemny, co się z tobą dzieje? Do tego mówisz o sobie w trzeciej osobie, ohoh, coś złego się tutaj odbywa. Towarzystwo Elric źle wpływa na moją osobę. Jestem zbyt nerwowy.
- Nie możesz mówić mi co będę robił, jestem pełnoletnim i myślącym człowiekiem!- Mimowolnie tupnąłem nogą, przypominając przy tym naburmuszone dziecko.- I w tym właśnie momencie wychodzę i idę do domu i nie zatrzymasz mnie.- Wstałem dynamicznie, czego za chwilę pożałowałem. Z piskiem znowu padłem na kanapę, chwytając się za ranną nogę.
- Skoro jesteś pełnoletnim i myślącym człowiekiem, na dodatek medykiem, jak to się określasz, powinieneś zrozumieć, że w takim stanie nie należy pozostawać bez opieki.- Wstał i podszedł do mnie. Ruchem czarnej dłoni nakazał mi się położyć co posłusznie uczyniłem. Delikatnie zaczął manewrować moją nogą doprowadzając ją przy tym do porządku dziennego. Zadecydował również zmienić opatrunek. Podobnie poczynił z ręką. Wpatrywałem się w niego nieubłaganie. Próbowałem ocenić gdzie teraz skierowany jest jego wzrok, jednak fakt iż nie miał tęczówek, ani źrenic uniemożliwiał mi to. Mogłem jednak stwierdzić, że ponownie patrzy się na moje oczy.
- Naprawdę Ci się spodobały, co?- Nie potrafiłem ukryć śmiechu, a on natychmiast odwrócił wzrok, będąc speszonym. Nie odpowiedział, jedynie dokończył pracę, po czym wstał i wrócił na górę. Mi zostało więc czekać i niemiłosiernie się nudzić, bądź zwlec szanowne cztery litery i zwiedzić budynek. Jako iż z natury jestem istotą ciekawską, jak to każdy człowiek, postanowiłem obejść norkę Lumeusa i zagłębić się w jej najgłębsze zakamarki. Wstałem więc ostrożnie i ruszyłem na przechadzkę. Większość pokoi wyglądała podobnie, stare i niezwykle zaniedbane. Jednakże, mimo to miały one swój urok i nie mogę zaprzeczyć, zauroczyłem się w nich.
Teraz dopiero zauważyłem, że dalej jestem ubabrany krwią. Moje białe włosy,  wciąż były posklejane i w kolorze purpury i brązu. Zaschnięte osocze nie wygląda zbyt przyjemnie. Przydałoby się znaleźć łazienkę, albo gospodarza, który mi ją wskaże. Przeszukując pokoje, których było niesamowicie dużo, trafiłem na jeden z tych przestronniejszych. Stało tu zdobione, mahoniowe biurko, a przy nim krzesło w takim samym stylu. Przez okno wpadały promienie słońca, które rozświetlały salę i dawały przyjemny, żółtawy kolor. Wkroczyłem głębiej i w tym momencie z szafki stojącej pod ścianą spadły papiery. Cofnąłem się, a przeraziłem się jeszcze bardziej, gdy arkusze zaczęły wracać na stare miejsce. Czym prędzej opuściłem pomieszczenie. Gdy przekroczyłem próg wpadłem na coś dużego. A raczej kogoś. Moje oczy były na wysokości rogów wystających z klatki piersiowej mężczyzny.
- Pozwoliłem Ci się stamtąd ruszać?- wysyczał Lumeus. Przełknąłem ślinę i spojrzałem w górę, napotykając karcące spojrzenie mężczyzny. Pokręciłem głową.
- Ja-a... ja szukałem łazienki, bo poszedłeś i nie wiedziałem co robić...- spuściłem głowę i mocniej oparłem się o kulę. Usłyszałem głośne sapnięcie.
- Chodź...- odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, a ja niczym piesek, podreptałem za nim. Szedł w ciszy, wyprostowany z lekko zadartą głową. Kroczył dumnie, jego ciężkie buty uderzały o posadzkę, a echo donośnie się roznosiło. Swoje czarne ręce trzymał w kieszeniach luźnych spodni, które szeleściły przy każdym ruchu. Był wyższy ode mnie i to dużo. Jego czarne włosy dumnie spływały na jego ramiona. Wydawał się być potężny, ale mimo wiedzy jaką posiadał, bo nie mogłem zaprzeczyć, że był inteligentny, nie wywyższał się. Jak na razie. Starał się być miły i troskliwy wobec tak wątłej osóbki jak ja i było to niesamowicie... urocze. Tak, urocze to słowo idealnie opisujące całą sytuację. Cieszyłem się z tego, że to akurat on mnie znalazł, a nie jakiś przypakowany jegomość, który tylko by mnie dobił.
- Jeszcze raz dziękuję Lumeus. Nie mam pojęcia jak mogę Ci się odwdzięczyć.- Powiedziałem wpatrując się w jego plecy. Nie mogę pominąć faktu iż za nim wciąż ciągnęła się aura cierpienia.
- Po prostu się słuchaj... Gabriel...- odparł z nutką... empatii? Tak! Empatii!
- Jak tylko sobie życzysz, Lucyferku.- Wyszczerzyłem się ku niemu, mimo, że na mnie nie patrzył. Tylko prychnął, zdając się śmiać z nadanego przezwiska.
- Po co chcesz iść do łazienki?
- Pomyślmy... ach, no tak, muszę obmyć się z krwi w której cały jestem.- Na to zatrzymał się tuż przede mną, a ja wpadłem na jego plecy, odbijając się od nich jak piłeczka. Złapał mnie w ostatnim momencie, ale mało brakowało, a skończyłbym z wybitymi siekaczami.
- Nie umyjesz się.- Spojrzał na mnie z góry, co... nie było trudne.
- Niby dlaczego?- Poprawiłem kulę i ponownie naparłem na nią całym ciałem.
- Nie możesz zamoczyć ran, a ja posiadam jedynie wannę. Jeżeli będziesz chciał się umyć to jedną ręką raczej nic nie zdziałasz...- Chrząknął po tym i ruszył w zupełnie drugą stronę.
Właśnie wtedy coś popchnęło mnie do karkołomnego czynu.
- Umyjesz mnie?- Spytałem głośno. Kroki ucichły. Obaj staliśmy zwróceni do siebie plecami. Przerażającą ciszę przerywało tylko tykanie zegara zawieszonego na jednej ze ścian. Cud, że jeszcze działał. Następnie usłyszałem jak mężczyzna się odwraca. Stał teraz wpatrując się w moje ciało. Jego wzrok był wręcz namacalny, było to nieprzyjemne i wywoływało dreszcze na mojej bladej skórze. Ponowne kroki. Stał za mną. Czułem na karku jego ciężki, miarowy oddech. Podmuchy ciepła regularnie oplatały moją szyję, zabierając mi chwilowo dech. Strach obleciał mnie po raz pierwszy w jego towarzystwie. Przymknąłem oczy i zagryzłem wargę. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać. W tej chwili był niepoczytalny.
- Powtórzysz, proszę?- Wyszeptał mi wprost do ucha, niskim głosem. Sapnąłem cicho.
- C-czy... C-czy możesz... możesz mnie umyć?- Dźwięk, który wydobył się z mojej gardzieli łamał się i był bardzo niepewny. Jakbym za chwilę miał wyzionąć ducha. Jednak to się nie stanie. Co najwyżej stracę przytomność...

<Gąbka, mydło, ręcznik, ciepła woda. Tak się zaczyna Lućka przygoda. Myje Gabcia bo wie dobrze o tym, jak go nie umyje to będzie miał kłopoty. Ale jak go umyje to też będzie miał kłopoty, ale tam na dole ( ͡° ͜ʖ ͡°) >

19 czerwca 2016

Od Lumeusa - CD. Gabriela

- Oho... trafiła mi się niezła gaduła – pomyślałem, gdy jasnowłosy zaczął nawijać o swoim imieniu. Nie powiem, żeby to było jakieś mega nieprzyjemne, bo od czasu do czasu usłyszeć melodyjny głosik jakiejś dobrej istotki, to nic złego, ale... zapewne oczekiwał ode mnie tego samego, czyli rozmowy. Ja jednak nie zawsze mogłem wiele z siebie wyciągnąć. Na pytanie, jak się nazywam odpowiedziałem krótko i zwięźle, ale chłopak nie wydał się tym zasmucony. Wręcz przeciwnie... zaczął wymyślać zdrobnienia mojego imienia.
- Ja imię Gabriel znam tylko z Biblii. To bardzo... oryginalne i... ładne imię – niezwykle ciężko mi było się uśmiechnąć – Teraz jedz. Musisz odzyskać siły. Wiem, że ci się nie chce, ale wiesz... musisz, żebyś szybciej wrócił do poprzedniej formy – zachęciłem. Chłopak niechętnie spojrzał na swoją porcję, westchnął i zabrał się za powolne jedzenie. Przynajmniej nie musiałem go długo namawiać, jak innych moich pacjentów. Nie powiem, żeby miał wielki zapał, ale jadł. Nie chciałem, aby przez utratę krwi nabawił się anemii lub innego świństwa.
- Musisz się kurować jeszcze kilka dni. Dziś, kiedy odwiozę cię do domu zobaczę, gdzie mieszkasz i będę przychodził do ciebie do czasu, aż wyzdrowiejesz – oznajmiłem.
- To... chyba nie będzie konieczne – powiedział – Jestem medykiem, więc z dalszym leczeniem powinienem sobie poradzić – uśmiechnął się szczerze. Ogromne było moje zdziwienie. Taki dzieciak medykiem? Nie żebym był jakiś nietolerancyjny, ale... w tak młodym wieku taka wiedza, by nazywać siebie medykiem? No no... pod wrażeniem byłem ogromnym, jeśli rzeczywiście białowłosy posiadał taką wiedzę, by nazywać siebie medykiem.
- Jesteś pewien, że poradzisz sobie z dalszą zmianą opatrunków, braniem leków i opieką nad sobą? Chyba, że mieszkasz z kimś... - urwałem.
- No w sumie... miło by mi było gdyby mnie ktoś odwiedzał – powiedział z nadzieją – A jeszcze jak teraz mówisz o tym wszystkim to w sumie... nie wiem, czy dam sobie radę – westchnął.
- No, z ranną nogą chodzenia bym ci nie zalecał mimo tego, że zatamowałem krwawienie i rany się nieco zasklepiły. Mogą w każdej chwili pęknąć i wiesz sam, do czego może dojść – powiedziałem z troską.
- Wiem, wiem... - westchnął – Szkoda twojej pracy i opieki nade mną. Nie warto, aby się to zmarnowało.
- No... wiesz, to twoje zdrowie i twoja sprawa, ale dla spokoju własnego i mojego sumienia wolałbym, abyś wrócił do zdrowia – spojrzałem w jego stronę po rz pierwszy. Napotkałem wtedy na uwagę jego onieśmielających, błękitnych jak niebo oczu. Spoglądały na mnie z drobnym znużeniem. No tak... chłopak był zapewne zmęczony, a raczej na pewno. Musiałem go jednak męczyć o to jedzenie, bo może za jakiś czas wróci mu troszkę sił. Jednak te oczy... były takie... ogromnie zniewalające. Nie wiem czemu, ale... trudno mi było sobie rozkazać odwrócić wzrok. Czułem, że... mogę sobie pozwolić na to, aby w owe ślepka bezkarnie spoglądać. Po chwili poczułem, jak coś szarpie mnie za kaptur. Nie był to nikt inny, jak sam Artemis.
- Aaa... - jąknąłem – Co chcesz? - odwróciłem się w stronę konia, który przecząco pokręcił głową z dezaprobatą. Gabriel na ten widok zaczął chichotać pod nosem. Zmierzyłem go wzrokiem, a on tylko się śmiał po cichu. Od razu twarz mu się rozpromieniła. Spoglądnął na mnie, kiedy się uspokoił.
- Podobają ci się moje oczy? - spytał. No co za szczere pytanie!
- Są... - zaciąłem – Są... ładne. Przynajmniej ładniejsze od moich – powiedziałem pewnie. Chyba dobrze powiedziałem... chyba – Boże drogi... czemu ja się zastanawiam nad odpowiedziami? Przecież ja się nigdy nie jąkam ani nie zacinam... co mi jest? - pomyślałem z zażenowaniem.
- Ty za to masz bardzo nietypowe oczy. Nigdy takich nie widziałem – powiedział z radością jasnowłosy. Cóż... było mi bardzo miło, ale i tak odwróciłem głowę w przeciwną stronę.
- Tak... dzięki – mruknąłem.
- A, nie ma za co! - odkrzyknął.
Deszcz z czasem zaczął nieco ustępować, ale nadal zbytnio padał byśmy mogli ruszyć w podróż do domu chłopaka. Zjedliśmy nasze jedzenie i myślałem już nad powolnym zwijaniem obozu. Deszcz w końcu ustąpił i zaraz po tym wyszło słońce, choć już powoli kryło się ku zachodowi.
- Będziemy się zbierać, ale ty się nie ruszaj. Zaraz się tobą zajmę – zacząłem pakować wszystkie rzeczy. Artemis posłusznie czekał, aż skończę się wszystkim zajmować. W końcu, kiedy zgasiłem ognisko i przywróciłem miejsce postoju do porządku musiałem zająć się białowłosym. Podszedłem do niego, uklęknąłem przy nim i jedną ręką włożyłem pod jego kolana, a drugą objąłem go w pasie.
- Zarzuć mi ręce na szyję – powiedziałem do mężczyzny. On posłusznie wykonał moje polecenie, a nawet przez chwilę poczułem, jakby zrobił to z większym... wyczuciem? Tak, tak to się chyba nazywa. Podniosłem się, a jasnowłosy oparł głowę o moje ramię z dziwnym, nawet uroczym pomrukiem. Westchnąłem na to tylko i pomogłem chłopakowi usadzić się w siodle. Wgramoliłem się zgrabnie w siodło, a Gabriel siedział przede mną. Usadowił się wygodnie i oparł o moją klatkę piersiową. Przymknął oczy.
- Mieszkasz gdzieś w mieście? - spytałem cicho.
- Mhm... - mruknął prawie niesłyszalnie.
- A w jakiej okolicy?

( Gabiś? ) 

Od Lumeusa - CD. Reiny

Dziwna osobniczka, nie powiem, ale jak bardzo interesująca! Mhm... mógłbym całkiem sporą część swojego życia poświęcić na rozgryzanie pobudek tej istoty. Jak to mam w zwyczaju mawiać " Wszyscy najlepsi ludzie na świecie mają nierówno pod sufitem ". Najlepszy był fakt, że ów żeńska osóbka pomyślała, że " pomogłem " jej z dobrego serduszka. Co mogłem poradzić na to, że hałasowała razem z chuliganami? Po niezbyt owocnej nocy nie miałem zamiaru przymykać na to oka. No, ale cóż... nieraz moje intencje zostały inaczej odebrane.
Wróciłem do spożywania swojego posiłku. Zaraz po tym zostawiłem na blacie należne pieniądze i opuściłem karczmę, której postanowiłem zostać częstszym gościem. Nałożyłem na siebie swój płaszcz, gdyż zauważyłem, że na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Niebo poszarzało i już niedługo po tym, jak wyszedłem z ciepłego pomieszczenia, zaczęło nieźle padać. Ludzie pomknęli pod dachy. Tylko nieliczni jeszcze biegali po uliczkach szukając schronienia. Czekała mnie daleka droga do domu, bo nie zabrałem ze sobą Artemisa. Martwiłem się o niego. Był moim zaufanym rumakiem... trudno by mi było, gdyby stała mu się krzywda. Czekała mnie daleka droga do domu.
Las był nie do zniesienia w takiej porze. Wszystko szumiało, dudniło i hałasowało, co przeszkadzało mi masakrycznie w skupieniu się. Na dodatek kaptur zasłaniał mi uszy i wszystkie dźwięki były dla mnie nieco przytłumione. Mimo to nie przejmowałem się zbytnio. Miałem zwierzęce zmysły, więc i tak słyszałem, widziałem i czułem lepiej. Jednak nie ma ludzi idealnych, więc i ja się do nich nie zaliczałem. Wkrótce ulewa nasiliła się jeszcze bardziej, co wydało mi się odrobine niepokojące, ale nie ja byłem od pogody, więc musiałem uszanować jej kaprysy. Nie spodziewałbym się, że jest to wszystko ukartowane. Zanim zdałem sobie sprawę z czegokolwiek, oberwałem w głowę z niesamowitą wręcz siłą. Czy był to kamień, pałka czy stalowy drut... nie wiem. Pamiętam jedynie tyle, że w tamtej chwili od razu straciłem przytomność. Oczy zaszły mi mgłą, osunąłem się na ziemię i zasnąłem, a raczej odpłynąłem.

Świadomość powoli zaczęła do mnie wracać, ale bardzo powoli. Pierwszy wniosek, do jakiego doszedłem był tak, że podczas następnych badań spróbuję osłonić czymś swój kark, by w przyszłości nie dać się podejść tak łatwo. Nie spodziewałbym się tego, że ktoś odważy się mnie zaatakować, ale ludzie czasami głupieją z różnych przyczyn, więc nie mogłem być pewien niczego po tych istotach. Głowa nie bolała mnie tak bardzo, jak w chwili upadku. Starałem się podnieść powieki i pozwolić im zarejestrować coś więcej niż tylko obraz zalany wodą lub mgłą. Słuch powrócił mi niemal natychmiast. Głowy jednak nie podnosiłem... na razie. Próbowałem doprowadzić do porządku wszystkie swoje zmysły oraz zdrowe myślenie.
- Ktoś mnie porwał, więc muszę się uciec – zacząłem kombinować – Zapewne ktoś mnie tu pilnuje. Jestem przywiązany do czegoś, na czym da się siedzieć. To może być jakaś machina tortur, więc lepiej mi będzie, jak się nie poruszę. Muszę zdać się tylko na słuch i węch – jak postanowiłem sobie w głowie, tak też zrobiłem. Nie podniosłem głowy. Rozluźniłem się, pomruczałem chwilę pod nosem, aby mój wcześniejszy ruch nie był niczym niezwykłym podczas śnienia i na powrót znalazłem się w pozycji nieruchomej. Nie mogłem nawet drgnąć. Delikatnie nabierałem powietrza do płuc. Było bardzo wilgotne i miało aromat lekkiej zgnilizny.
- Czyżby piwnica? - pomyślałem. Panowała wokół mnie cisza, więc z dźwięków nie wiele usłyszałem, jednak poczułem raczej dobrze wyczuwalne dudnienie, jakby... końskich kopyt. Nie jakaś wielka chmara, jak na wojnie, ale to dudnienie co jakiś czas nasilało się nad moją głową.
- Nie, to katakumby pod miastem – stwierdziłem w myślach. Wszystko by się zgadzało. Dudnienie wskazuje na miejsce gdzieś po miejscem, gdzie często przejeżdżają konie, a jedyne takie miejsce to miejskie ulice. Zdziwiłem się. Liczyłem, że wywiozą mnie gdzieś daleko za stolicę. Poruszyłem lekko dłońmi. Były związane osobno, jakby ktoś doskonale wiedział o moich alchemicznych zdolnościach... lub łud szczęścia. Czyli o alchemii mogłem jedynie pomarzyć. Spróbowałem poruszyć ogonem. No, tu już było trochę lepiej. Był zwinięty pod krzesłem lub czymkolwiek, na czym się wtedy znajdowałem. Włosy opadły na moją twarz skutecznie zasłaniając ją i maskując moje spojrzenie, które przez kosmyki dopatrywało się szczegółów w otoczeniu i potencjalnego strażnika. Przód prawdopodobnie był czysty. Z bliska nie czułem niczyjej obecności, ale są ludzie, którzy tak jak ja umieją maskować swoją obecność lub tacy, którzy za pomocą " czarów " znikają. Ogonem wiele zdziałać nie mogłem. Nie był na tyle silny i ostry, by przeciąć zapewne bardzo grube więzy. Postanowiłem więc poczekać chwilkę na rozwój wydarzeń. Nie czekałem długo, bo po chwili do lochu weszły trzy osoby. Poznałem po ilości kroków.
- Nie wiem, dlaczego my go tu w ogóle trzymamy – obruszył się jeden z rozmówców. Jak na moje ucho był mężczyzną około 30 lat. Głos miał donośny, więc na pewno nie był otyły, jednak w tym jego głosie wyczułem ogromną wręcz irytację i zażenowanie. Nie wiedziałem sam, czemu.
- Och, bracie... czasami mimo wieku wydajesz mi się być jeszcze młodzieńcem, któremu w głowie panienki i hulanki. Nie zdajesz sobie sprawy jak ogromną moc ma ten człowiek – powiedział drugi z przybyłych. Z ochrypniętego głosy wywnioskowałem, że jest starcem już w podeszłym wieku, ale nie na tyle podeszłym, by spisywać swój testament – Miło mi, że masz wątpliwości i nie podążasz ślepo za mną, ale wiesz dobrze, jak ważne jest dla mnie istnienie tego zakonu.
- Nie ma co ukrywać. Zdzieramy z chłopów majątki, a i tak tobie, bracie, jeszcze mało – rzekł urodziwy i bardzo subtelny głos, zapewne kobiety również w wieku 30-stki – Może warto już sobie podarować. Zakon powoli się sypie. Kto zarobił na życie, ten odszedł w swoją stronę. Nie znajdziemy nowych zakonników poprzez porywanie ich – wydedukowała kobieta.
- A mamy jakieś inne wyjście? - spytał oburzony starszy mężczyzna – To jest człowiek, który jest w stanie zarobić krocie sam, a co dopiero " w służbie " Pana.
- Czyli o to im chodzi – pomyślałem i skrzywiłem się na myśl o tych konfidentach na zdrowym ciele państwa. Zacząłem się zastanawiać bardzo uporczywie, jak się wydostać. Skoro odważyli się mnie porwać, znaczyło to, że są na tyle silni, by mnie do czegoś zmusić. Nagle ktoś wbiegł do pomieszczenia.
- Bracie przełożony, przepraszam, że ci przeszkadzam, ale do naszej siedziby wtargnął ktoś... to chyba jakiś zabójca – powiedział przerażony mężczyzna, który brzmiał mi na młodzika.
- Jaki zabójca?! Jak się przedostał przez nasze straże? Zatrzymajcie go za wszelką cenę! - wrzasnął starzec.
- Nie możemy... po prostu... zabija naszych braci, jak muchy – nie musiałem długo czekać na to, aby opuścili loch i zostawili mnie samego. Wyprostowałem się i rozejrzałem uważnie. Nie znalazłem żadnej przydatnej rzeczy, której mógłbym dosięgnąć i się uwolnić. Pozostało mi jedynie wyrywać się, by poluźnić więzy. Rwałem się dosyć długo dopóki nie udało mi się wysmyknąć ręki z uścisku. Swoimi pazurami przeciąłem resztę więzów. Kiedy znowu stałem na własnych nogach uciekłem z lochu i pobiegłem po schodach do następnych drzwi... i następnych... i następnych. W końcu znalazłem się w ogromnym holu i z dala zobaczyłem znajomoą, zakapturzoną postać.
- No proszę, proszę~! Jaki ten świat mały – szepnąłem do siebie.

( Reina? )

14 czerwca 2016

Od Reiny

 Ech … Czemu to ja zawszę muszę trafić na tych najgorszych? Dlaczego nikt, kto by mógł mi udzielić informacji nie chce współpracować? Dobija mnie to. Ach, no dobra, dobra! To przecież Armonia, tu każdy wierny jest swojemu państwu jak pies. Sama się w to wpakowałam, więc sama teraz dam sobie radę. Przede wszystkim muszę pozbyć się tych natrętnych rycerzy, bez tego raczej się nie obędzie.
 Westchnęłam głośno, po czym zaśmiałam się, a ręce trzymane przez strażników miałam spuszczone i tylko podrygiwałam nimi delikatnie.
 - Cóż, niestety nie będę mogła się z wami spotkać na herbatkę, mam inne plany - Podniosłam wzrok na nich. Mężczyźni patrzyli zdziwieni na mnie. Pokiwałam głową ze śmiechem.
 - Zapomnieliście o pewnym szczególe … Eletria! – wyśpiewałam imię konia, a na twarzy pojawił się mój chytry uśmiech.
Usłyszałam za sobą prychnięcie. Rycerze na ten dźwięk odwrócili się za siebie. Mój wierzchowiec z gracją odwrócił się zadem w stronę gwardzistów i jednym sprawnym ruchem, kopnął tylnimi kopytami jednego z mężczyzn. Wojownik poleciał do przodu lądując na brzuchu i nie wstając ponownie. Drugi nie zdążył się nawet zorientować co się dzieje, gdyż szybko dołączył do kolegi.
 - Bywajcie! – powiedziałam radośnie i podbiegłam pospiesznie do mojego rumaka. Wskoczyłam na niego i pomachałam im na pożegnanie. Przez chwilę stali w bezruchu, lecz to szybko minęło. Najprawdopodobniej dowódca, znajdujący się między nimi, rozkazał pościg za mną. No tak, pościg w takich sytuacjach to już tradycja, czyż nie? W końcu jaki głupim trzeba być dowódcą, by nie gonić zbira. Osobiście nie uważam się za zbira, tylko wykwintnego zbira … Dobra, dość tych żartów.
 Popędziłam do szybszego galopu Eletrię i ruszyłam w stronę lasu, jaki znajdował się kawałek dalej. Jednak rzut okiem na pobliską okolicę nie był takim złym pomysłem. Słyszałam za sobą stukot koni gwardzistów, goniących mnie zawzięcie. Było ich obecnie z sześciu, wraz z dowódcą. Spojrzałam za siebie. Doskonale ich widziałam, ale przy okazji dostrzegłam postać tej całej … Em … Elli? Nie, nie, Alli. Jeden z wojowników tam został, by zająć się kobietą. Mam nadzieję, że znów jej nie spotkam, bo inaczej nie będzie dla mnie korzystnie. Skierowałam wzrok znów do przodu, popędzając ciągle konia. Nieustający dźwięk ciężkich końskich kopyt, ciągnący się za mną, powoli zaczął mnie dobijać. Na całe moje szczęście las, do którego chciałam uciec, był już w zasięgu wzroku. Odetchnęłam w duchu i ponownie popatrzyłam na rycerzy. Dowódca był najszybszy z nich, choć i on po pewnym czasie miał problemy z utrzymaniem odpowiedniego tempa. Uśmiechnęłam się chytrze z tego powodu. W końcu zbroja na nich i na koniach swoje waży, a pościg za mną nie jest taki łatwy, w szczególności jak mój koń i ja nie jesteśmy tak uzbrojeni.
Nareszcie zaczynałam wjeżdżać w las. Doskonałe miejsce na zgubienie ich. Między drzewami mają małe szanse na odnalezienie mnie, to jeszcze zbroja uniemożliwia im łatwy skręt przed drzewem. Ja za to bez większych problemów unikałam pni i sprawnie je wymijałam. Gwardzistom na samym początku szło bardzo dobrze, choć z czasem mieli coraz większe problemy. Zaśmiałam się cicho i przyspieszyłam delikatnie. Po jakimś czasie coraz gorzej słyszałam tupot ciężkich końskich kopyt. Jednak w pewnym momencie już w ogóle ich nie słyszałam. Zdziwiona tym zatrzymałam Eletrię i rozejrzałam się.
 - Powiem tylko tyle – usłyszałam nagle donośny głos mężczyzny, najpewniej należący do dowódcy gwardzistów, którzy mnie gonili. Prychnęłam cicho z uśmiechem, a wzrok wbiłam w ziemię.
 - Nie wypuszczę cię z Armonii, póki nie znajdę twojej osoby i nie postawię przed majestatem królowej! – dodał rycerz, na co ja przewróciłam oczami. W jego głosie słyszałam duże zdeterminowanie. Cóż, będzie trzeba uważać bardziej niż zwykle. Po chwili znów usłyszałam tupot kopyt, lecz tym razem oddalały się ode mnie. Jak widać odpuścili sobie tym razem, ale to nie zmienia faktu, że chcą mnie dopaść. Cmoknęłam i ruszyłam dalej z Eletrią, tylko tym razem stępem. Chciałam gdzieś głębiej w lesie się zatrzymać. Podczas jazdy myślałam nad planem dostania jakiś informacji o Armonii, co nie było łatwą sprawą. Westchnęłam cicho. Postanowiłam na razie dać sobie z tym spokój i odpocząć, bo ciągłe zaprzątanie sobie tym głowy mnie wykończy. Podniosłam głowę do góry i spojrzałam przed siebie. Uśmiechnęłam się delikatnie, po czym popatrzyłam na Eletrię. Zwierzę szło spokojnie stępem. Puściłam wodze i położyłam je przy siodle, a sama objęłam rękoma szyję konia.
 - Dziękuje ci mała za wszystko. To tobie zawdzięczam wszystko, jak i to, że tu jesteśmy – szepnęłam do rumaka. Wierzchowiec prychnął.
 - Szkoda, że nie umiesz mówić – westchnęłam i wyprostowałam się.
Rozejrzałam się po miejscu, w które zaszłyśmy. Moim zdaniem nadawało się na obozowisko. Poklepałam klacz po szyi i zeskoczyłam z jej grzbietu, zgrabnie lądując na ziemi. Wyprostowałam ręce i napięłam mięśnie, by rozprostować kończyny. Odetchnęłam świeżym powietrzem i jeszcze raz rozejrzałam się po okolicy. W końcu zaczęłam zajmować się miejscem na obozowisko. Odpięłam popręg od siodła Eletrii i zdjęłam je. Po chwili zajęłam się też ogłowiem, które wylądowało obok siodła na ziemi, a klacz zaczęła skubać trawę. Ja za to wyzbierałam trochę patyków i ułożyłam je w przygotowanym wcześniej miejscu. W zasadzie było jeszcze widno, więc nie miałam większego zamiaru podpalania już teraz stosu patyków. Zajęłam się więc zbadaniem trochę dokładniej terenu wokół mojego obozowiska. Straż mogła przecież posłać kogoś w las by mnie znaleźli. Jak nie tamtym razem, to następnym ją złapiemy, jak to sobie pewnie mówi dowódca. Kiedy ustaliłam, że na razie nikogo wokół mnie nie ma, to wróciłam do obozowiska. Usiadłam na ziemi i wzięłam pierwszy lepszy patyk. Zaczęłam rysować nim w ziemi bez większego celu. Później nie robiłam nic wielce interesującego, po prostu odpoczywałam. Ale w końcu nadszedł zachód Słońca. Gwiazda zaczynała chować się już nad nieboskłonem powodując, że większość terenu przywdziewała barwy oranżu, różu i żółci by zaraz stanąć w mroku nocy. Postanowiłam, że to odpowiedni moment na rozpalenie ogniska. Pozostawała jeszcze tylko kwestia ognia. Skąd ja tu ogień wytrzasnę? Nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. Podniosłam dłoń lekko do góry i skupiłam się. Po chwili nad moją dłonią ukazał się czarny płomyk, który to w niedługim czasie przeistoczył się w kruka. Zwierzę podleciało do góry i zaskrzeczało. Kazałam krukowi rozbić się o stos patyków. Na chwile obecną tylko to mi przychodziło do głowy, choć nawet nie byłam pewna, czy taka próba rozpalenia ogniska zadziała. Ptak posłusznie wleciał w stertę patyków. O dziwo się udało. Patyki od razu po uderzeniu kruka zajęły się ogniem. Odetchnęłam z ulgą. Słońca już prawie nie było widać, a niektóre tereny nie były już w ogóle oświetlone. Po jakimś czasie jedynym źródłem światła na niebie był księżyc oraz gwiazdy. Rozciągnęłam jeszcze ręce, po czym położyłam się na ziemi i wpatrywałam się w gwieździste niebo pomimo tego, że korony drzew w niektórych miejscach w ogóle nie ujawniały nieba. Teraz w końcu dopuściłam do siebie myśli o mojej misji. Plan jako taki wkradnięcia się na zamek miałam, choć nie był on doskonały.Musiałam polegać na moim szczęściu oraz tym, że los się do mnie uśmiechnie. Jednak nie nad tym się najbardziej zastanawiałam. Ta Allia… Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że już ją kiedyś spotkałam. Kogoś mi przypominała, ale nawet sama nie wiem kogo. Była mi jakoś dziwnie znajoma. Starałam się od siebie odrzucić myśli o niej, ale jej obraz ciągle stawał mi przed oczami. Westchnęłam głośno. Skierowałam wzrok na Eletrię. Klacz położyła się niedaleko i zasnęła. Uśmiechnęłam się delikatnie. Należał jej się odpoczynek. W sumie i ja powinnam na chwilę zamknąć oczy. Błądziłam przez chwilę wzrokiem po ziemi, aż położyłam się na boku i przymknęłam oczy.

***

 Następnego dnia od razu ruszyłam w stronę pałacu. Ze starych map wynikało, że właśnie w tamtym kierunku się znajduje. Na szczęście z rana nikt mnie nie niepokoił, więc mogłam w spokoju wyruszyć. Znajdowałam się obecnie niedaleko pałacu. Mnóstwo mostów, wierzy, zdobień na budynkach. Nigdy nie lubiłam przebywać w tak zatłoczonych miejscach. Zatrzymałam wierzchowca i wzięłam głęboki wdech. W końcu to pałac Armonii, cudem w ogóle tu jestem. Zsiadłam z Eletrii i poklepałam ją po szyi.
 - Bądź w pobliżu, ale nie na tyle blisko, by straż cię zobaczyła – szepnęłam do konia. Zwierzę odbiegło ode mnie, a ja za to odwróciłam się w stronę zamku.  - To będzie ciężka misja – powiedziałam i pokręciłam głową.
Powoli ruszyłam w kierunku głównego budynku. Chciałam jak najbardziej skrócić sobie drogę, by nie łazić pomiędzy dworzanami i strażą. To by tylko mi utrudniło zadanie. Prawdę mówiąc, szukają mnie chyba w całym królestwie. Wspinałam się w najwygodniejszych miejscach. Przebiegłam tu i tam, kryłam się nad ścianami. Na pewno mogę powiedzieć tyle, że dostanie się do samego pałacu nie jest łatwe, jeśli nie chce się zostać zobaczonym. Ale jakoś się udało. Chyba cudem. Stałam kawałek od samego pałacu. Myślałam nad tym, kto może mi uwierzyć, kto mnie wysłucha, kto będzie na tyle głupi. Po niektórych ludziach się po prostu to widzi. Na razie nikt taki się nie zjawiał. Pustka, nic. Sami dworzanie w wykwintnych strojach – wątpię, by oni byli skłonni do rozmowy ze mną. Przeszłam na inne miejsce obserwacji. Nadal nic. Westchnęłam i oparłam głowę na rękach. Gdy chciałam już ponownie zmienić miejsce, mą uwagę przykuł pewien mężczyzna. Ja sama siedziałam dość z tyłu zamku i jedyna interesująca rzecz z tej strony, to były nieduże drzwi. To właśnie z nich wyszedł mężczyzna.
 - Tak, tak, już idę! – krzyknął kiedy wychodził, a kiedy drzwi się zamknęły, ten oparł się o ścianę budynku i dodał – Ta, zaraz mu po to pójdę. Rzecz jasna jak odpocznę.
 Mężczyzna zaśmiał się, bawiąc się wykałaczką, jaką miał w ustach. Nosił przybrudzony fartuch oraz czarne spodnie. Miał rozczochrane blond włosy i zarost. Siedziałam na kawałku jednego dachu nad nim i przyglądałam się uważnie osobnikowi.
 - Spróbujmy – szepnęłam sama do siebie, po czym odbiegłam kawałek dalej na dachu i zeskoczyłam na ziemię. Poprawiłam włosy oraz kaptur, po czym ruszyłam pewnym krokiem w stronę mężczyzny. Pamiętaj Reina, masz być miła. Pogodny uśmiech, grzeczne słowa i spokojny ton mówienia. Bez żadnej ironii. Czyli przeciwieństwo mnie, powiedziałam sobie w myślach.
 Byłam już blisko mężczyzny, więc zaczęłam swoje aktorstwo.
 - Em … Przepraszam pana! – rzekłam spokojnym tonem w jego stronę. Blondyn momentalnie się odwrócił.
 - W-witam piękną damę – powiedział mężczyzna patrząc na mnie od góry do dołu. Poprawił nieco włosy i wyprostował się.
 - W czym mogę pomóc? – powiedział grzecznie. No, nie sądziłam, że aż będzie chciał mi pomóc.
 - Cóż … Chciałabym pana o coś zapytać – powiedziałam i uśmiechnęłam się delikatnie w stronę mężczyzny.
 - No, skoro mamy rozmawiać to już może mówmy sobie na „ty”. Roland, miło mi – skłonił się delikatnie.
 - Arvena – rzekłam grzecznie i również się skłoniłam, ale tak jak to zwykle kobiety robią.
 - Piękne, ach piękne imię! – powiedział blondyn z uśmiechem. Zaśmiałam się cicho.
 Później rozmowa przebiegła po mojej myśli. Ten Roland wykazał nawet szczere intencje do tego, by mi pomóc. Wymyśliłam kłamstwo o tym, że jestem z bardzo dalekich terenów Armonii, że strój wynika z tego, że nigdy nie byłam mieście i szyłam sobie to, co mi się podobało. Wmówiłam mu, że mam mały domek i mieszkam tam wraz z rodzicami, starymi trochę bo starymi, ale rodzicami. Powiedziałam, że kiedyś przyjeżdżała do mnie dziewczynka imieniem Allia i się razem przyjaźniłyśmy. Roland od razu skapował o co chodzi z tą Allią i bardzo dobrze. Wiedział, że ów kobieta pracuje na zamku. Dalej mówiłam o tym, że niedawno dostałam lis od niej z prośbą przyjechania na zamek do niej. Dokańczając powiedziałam, że Allia jest obecnie bardzo zabiegana, a ja z nudów postanowiłam poszukać kogoś z kim mogłabym porozmawiać.
 - I tak trafiłam na ciebie – uśmiechnęłam się do mężczyzny.
 - Ciekawa historia – rzekł radośnie i dodał – A o czym byś chciała porozmawiać?
 - Głównie interesuje mnie, co się dzieje w Armonii. Chodzi mi o to, jak tam w wojsku, jak sprawy polityczne, czy jakieś większe problemy mamy. Wiesz, tam u nas na odludziu za dużo informacji nie dociera – rzekłam spokojnie.
 - Rozumiem … Ach, jakbym mógł odmówić takiej damie! Powiem ci to i owo, jeśli ci na tym zależy – zaśmiał się blondyn, a ja wraz z nim. W sumie nadal nie wiedziałam jak to możliwe, że on mi w to uwierzył. Jednak postanowiłam się tym nie zamartwiać i cieszyć się efektami.

<Allia? Nie dasz mi i tak pewnie dostać tych informacji, co? x3>

12 czerwca 2016

Od Gabrelisa - CD. Lumeusa

 Jako iż był pogodny i słoneczny dzień postanowiłem wyjść na dłuższy spacer. Wytrwale pracowałem bez przerwy przez cały miesiąc, codziennie przyjmując to coraz nowszych i dziwniejszych pacjentów. Co jeden, tym inna choroba. Nic więc dziwnego, że po wielu nieprzespanych nocach i dniach spędzonych na odczuwaniu bólu innych człowiek robi się zmęczony. Chwila przerwy zawsze pomaga i odświeża. Nie spodziewałem się jeszcze tego, że wędrówka po spokojnym i cichym lesie może się skończyć... No, tragicznie.
 Jak zawsze starałem się stąpać ostrożnie, uważać na wszystko, tak tym razem postanowiłem odpuścić i dałem porwać się chwili odpoczynku. Biegałem, przeskakiwałem wszelakie korzenie ciesząc się przy tym niczym małe dziecko, które dopiero co poznaje świat. Wiatr rozwiewał moje włosy i smagał zarumienioną twarz, dając mi przy tym poczucie ulgi. Jednakże moja roztropność niezwykle mnie ukarała. W pewnym momencie straciłem grunt pod stopami. Wiedziałem, że spadam i zdążyłem tylko odwrócić się brzuchem do góry, byleby odnieść jak najmniejsze szkody. Nie spodziewałem się tylko jednego. Pułapki na zwierzęta. I tak oto poczułem rozdzierający ból w lewej ręce i prawej nodze. Całą swoją siłę przełożyłem na głośny, przeszywający krzyk. Potem stać było mnie tylko na krótkie słowa błagające o pomoc. Purpurowo-bordowa ciecz powoli wsiąkała w moje ubrania i spływała po kolcach, mieszając się jednocześnie z powoli cieknącymi strużkami łez. Nie miałem krzepy, aby poczynić jakikolwiek ruch. Strach sparaliżował moje ciało, a gorycz wylewała się ze mnie wraz ze słoną cieczą. Przygotowany byłem na zgubny koniec, który zbliżał się nieubłaganie. Nie czułem już bólu, a energia całkiem ze mnie uleciała. Dusza odrywała się od ciała. Nie panowałem nad słowami, które jednym ciągiem wychodziły z moich ust, jedyne co wiem, to to, że prosiłem o pomoc. W pewnym momencie do moich uszu dotarł dziwny, aczkolwiek miły jak dla mojego ucha głos.
- Nie ruszaj się. Zaraz Ci pomogę- tylko jęknąłem w odpowiedzi. - Tylko mi tu nie zemrzyj i nie zasypiaj - Dodałem po chwili, po czym słyszałem dźwięk łamanego drwa. Przymykałem oczy z powodu zmęczenia, które coraz bardziej się do mnie dobierało. Nie zwracałem uwagi na to, że stworzenie jest coraz bliżej mnie, co można było wnioskować po zbliżających się krokach i coraz głośniejszych trzaskach. Zagryzałem wargę, zaciskałem oczy i cierpiałem z bólu, który na nowo odwiedził moje ciało. Miałem nadzieję, że persona mi pomoże chociaż w małym stopniu. Niech chociaż zdejmie mnie z tych włóczni. Nie chcę umierać w takich warunkach.- Masz. Wypij to- poczułem jak do moich ust wlewa dziwną ciecz. Nie zaprzeczałem, jedynie dałem przelecieć napojowi przez moje gardło.

*

Obudziłem się z sapnięciem i łapiąc powietrze, uniosłem się do pozycji siedzącej. Za chwilę jednakże pożałowałem mojej decyzji i z jękiem opadłem na ziemię. Bodźce zewnętrzne zaczęły dopiero do mnie dochodzić. Do mojej głowy zaczęły dochodzić dźwięki. Było to głównie bębnienie deszczu. Kiedy odzyskałem wzrok, który przez jakiś czas był przyćmiony, zobaczyłem, że nade mną wisi płachta, która zapewne chroniła mnie przed kroplami wody. Poczułem zimno. Kocyk, który na mnie leżał, zsunął się z mojego ciała przez co spotkałem się z nieprzyjemnym chłodem, który wywołał u mnie ciarki. Zamrugałem kilkakrotnie, po czym ponownie się podniosłem, tym razem ostrożnie i wolno, aby ponownie nie doznać szoku. Kiedy już siedziałem, obróciłem głowę, chcąc zobaczyć gdzie jestem. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem siedzącego niedaleko mnie mężczyznę. Oświetlały go płomienie ogniska, którego języki lizały powietrze i wiszącego nad nim ptaka, dając przy tym ciepło i miły zapach, którego jak dotąd nie czułem. Przetarłem powieki, po czym przyjrzałem się osobie. Wzdrygnąłem się na początku. Wyglądał niczym diabeł, demon, który dopiero co wyjrzał na światło dzienne po kilkudziesięciu tysiącach lat spędzonych w otchłaniach. Jego dłoni Jego dłonie, które aktualnie dorzucały drewna do ognia były czarne niczym smoła. Z jego ciała wyrastały kolce, które były zapełnione bliznami. Z jego łba wystawały dwie pary rogów. Wpatrzyłem się w jego twarz. Oczy jego nie miały tęczówek, ani źrenic, jednakże odbijały blask płomieni i sprawiały wrażenie, jakby się świeciły. Ale nic nie zdziwiło mnie tak, jak jaszczurczy ogon, którym wolno przesuwał po ziemi. Jak dotąd mnie nie zauważył. Oczywiście moje ciało musiało wydać z siebie ciche kaszlnięcie, na co od razu zareagował. Spojrzał w moją stronę, a na jego buzi zagościł delikatny uśmieszek. Osoba ta mnie urzekła i mimo dość przerażającego wyglądu sprawiał wrażenie człowieka kulturalnego i miłego.
- Uch... Co ja. Co ja tu robię?- spytałem, przeczesując włosy dłonią. Ugodzona ręka dalej mnie bolała, jednakże magicznym sposobem już nie krwawiła, a rana była mniejsza, podobnie było z nogą. Mężczyzna przyjął wyraz kamiennej twarzy.
-  Odpoczywasz, dochodzisz do siebie po niefortunnym spotkaniu z pułapką zastawioną przez ludzi- wzruszył ramionami, po czym powrócił wzrokiem do ogniska. Przytaknąłem cicho, mimo, że tego nie widział ani nie słyszał.
Po ponownym rozglądnięciu się ujrzałem przy ognisku ogromnego konia, który wielkością bardziej zbliżony był do byka, aniżeli do czterokopytnego, majestatycznego zwierzęcia. Postanowiłem się jednak nie zbliżać do niego. Nigdy nie wiadomo co może się zdarzyć, a po ostatnich wydarzeniach zdaje się, że lepiej być ostrożnym i dmuchać na zimne, niż później męczyć się przez tygodnie ze złamaną nogą, bądź innym urazem. Koń parsknął głośno i poruszył łbem, powodując przy okazji zatrzepotanie grzywy.
Mężczyzna po pewnym czasie, który spędziliśmy w ciszy, zdjął ptaka znad ogniska, po czym zaczął rozdzielać porcje.
- Jak się tu znalazłem?- spytałem śmiało, gdy dostałem kawał mięsa. Czarnowłosy usiadł na swoim miejscu, biorąc także i swoją działkę pożywienia. Spojrzał na mnie beznamiętnie.
- Przyniosłem Cię tu, to chyba oczywiste - Przyniosłem Cię tu, to chyba oczywiste- odparł takim tonem, jakby rozmawiał z jakimś imbecylem, bądź kimkolwiek, kto nie rozumie zwykłych, pojedynczych zdań. Spojrzałem na swoje dłonie i odstawiłem posiłek. Apetyt nagle ze mnie uleciał, a zastąpiło go lekkie znużenie. Dokładnie otuliłem się kocykiem, bo mimo ciepła, które dawało ognisko, dreszcze spowodowane wyziębieniem i osłabieniem organizmu dawały mi znaki o chłodzie, który powoli ogarniał moje ciało.
- Dziękuję- wyszeptałem, zaczesując włosy posklejane krwią za ucho. Spojrzałem na chłopaka spod zasłony z rzęs, a w jego oczach ujrzałem coś na kształt iskierki. Uznałem to za odbicie jarzącego się jasno ogniska.
- Nie ma za co- ponownie zamilkł. Rozmowa z nim nie była jakoś szczególnie męcząca. Czułem, że obaj czuliśmy się troszkę nieswojo. Nie skomentowałem tego jednak.
- Ile spędziliśmy już czasu... no... tutaj?- postanowiłem jednak jakoś zagaić rozmowę.
- Kilka godzin.- Och, widzę, że naprawdę nie jest rozgadany.
- Skoro już tutaj siedzimy, nazywam się Gabrielis Desiderius Coeh, jednakże możesz skracać moje imiona. Na przykład Gabriel, albo Dezydery. Krócej też się da. Powiedzmy Gabi, Dezy. Niektórzy mówią też na mnie Archanioł Gabriel, ale to już inna sprawa. Anioł też się nadaje. Ogólnie mam dużo przezwisk. Jeśli chcesz, możesz jedno wymyśleć. A ty, jak się nazywasz?- wydusiłem wszystko na jednym dechu, a chłopak patrzył na mnie jak na nienormalnego.
- Lumeus Elric - O BOŻE CO ZA ZAJMUJĄCA WYPOWIEDŹ.
- Uroczo. Lumeus. Lumek. Lumcio. Luciek. Kiedyś miałem znajomego, miał podobne imię, jednak skrócenia takie same. Ale Lumeus, nie spotkałem się jeszcze z takim imieniem, nie powiem.

(Lumcio? Och Boże gdzie się podziała moja wena i umiejętność sklejania sensownych zdań?)

9 czerwca 2016

Od Lily - CD. Erica

Czasami zastanawiam się, czy tylko ja nienawidzę, kiedy czegoś mi zabraknie w domu i muszę iść na targ, aby zakupić zapasy na następny odstęp czasu. Moja nienawiść do wychodzenia na zewnątrz pojawiła się tylko z powodu tego, jak ludzie wrednie się do mnie odzywają, a także winę ponoszą incydenty z mojego dzieciństwa. Jeśli jednak chcę skończyć portret Króla Erica, oraz krajobrazu zimy, muszę iść po potrzebne mi farby.
Porwałam z szafy moją czarną pelerynę z kapturem oraz koszyczek wiklinowy, no i oczywiście sakiewkę z pieniędzmi. Zarzuciłam pelerynę na barki i zawiązałam przy szyi, następnie nałożyłam kaptur na głowę i wyszłam z domu, zamykając go.
Ostrożnie wymijałam każdą osobę na mojej drodze, unikając także nieproszonych spojrzeń. Nie chcę znów słyszeć złośliwości na swój temat. Każdy niemiły komentarz na temar mojej osoby jest jak tysiące igieł w serce. Staram się stłumić w sobie ból, jaki we mnie ciąży, ale nie jest to łatwe. Jestem zdana na tego typu opinie do końca życia... a może i dłużej.
Na targ jak zwykle trudno było się dostać. Przepychanie się przez tłum ludzi, uważanie, żeby ktoś nie nadepnął ci na stopę lub cię nie popchnął. Jak zwykle było słychać kłótnie o cenę towaru, krzyki sprzedawców i oszczerstwa na różne tematy. Przeciskając się między przeróżnymi ludźmi, cudem dostałam się do straganu z artykułami plastycznymi.
- O Panna Thánh Tuyết – uśmiechnął się brodaty mężczyzna, widząc jak nieśmiało podchodzę do jego stoiska.
- Dzień dobry – przywitałam się łagodnym głosem.
- Dawno Panny tutaj nie widziałem. Co tam słychać w wielkim świecie?
- A nic ciekawego – odpowiedziałam, rzucając okiem to na sprzedawcę, to na...
Na blacie stołu okrytego szkarłatnym materiałem leżały różnorakie słoiczki z farbami, pędzle, płótna i inne narzędzia. Stragan wypełniony był po brzegi, a widząc jak wiele tym razem jest farb, ucieszyłam się.
- Jak Panna widzi, więcej farb do wyboru jest – uśmiechnął się, ukazując swoje niezbyt czyste zęby.
Przyglądałam się wszystkiemu dokładnie. Nowe kolory zachwycały mnie sowimi barwami i nie wiedziałam, na który się zdecydować. Oczy skrzyły się zachwytem, analizując każdy kolorowy słoiczek.
- To jakie będą Pannie potrzebne? – spytał, wyrywając mnie z transu. Natychmiast wyprostowałam się i posłałam mu sztuczny uśmiech. Rzuciłam oko jeszcze raz na wszystkie farby i dopiero po chwili zadumy zdecydowałam się na zakup.
- Poproszę kilka słoiczków białej farby, po dwie pary z przeróżnych odcieni szarego i dwa słoiczki granatu – sprzedawca zaczął wybierać wskazane przez mnie słoiczki z rzędów. Podawał mi je, a ja powkładałam wszystkie do koszyczka, który miałam przy sobie.
- Coś jeszcze?
Poprosiłam jeszcze o kilka pędzli po czym dziękując, zapłaciłam za zakupy i oddaliłam się. Kupiłam jeszcze kilka produktów spożywczych, a po tym marzyłam już tylko o wróceniu do domu.
Chciałam oddalić się od tego tłocznego zakątka, usiąść w mojej pracowni i dokończyć portret króla…
Westchnęłam cicho mając świadomość, iż znów czeka mnie mordercza walka wydostania się z tłumu zażartego społeczeństwa. Po raz kolejny zaczęłam przeciskać się między ludźmi, uważając na zakupy. Towar który niosłam w tym koszyku był kruchy.
Już prawie byłam u celu mojej małej wyprawy… Kiedy zdarzyło się to nieszczęście.
Jakiś mężczyzna wpadł na mnie, a większość moich zakupów wypadło z koszyka i zderzyło się z kamiennym gruntem. Widząc, że dwa słoiczki stłukły się, a farba wypłynęła, poczułam jakby ktoś bardzo mocno mnie uderzył.
I całe moje zakupy na nic…
Mężczyzna podjął się pomocy mi, chcąc odpokutować. Także zaczęłam zbierać rozrzucone słoiczki.
- Proszę o wybaczenie – usłyszałam i niepewnie uniosłam wzrok na twarz mężczyzny.
- Nic się… – nagle zrobiło mi się słabo. Nie wierzę…
Przełknęłam głośno ślinę.
Wpatrywałam się w niego jak zaczarowana. Zbliżyłam rękę do jego twarzy i przejechałam opuszkami palców po jego policzku. Kącik moich ust uniósł się do góry, a źrenice rozszerzyły.
To nie iluzja, to naprawdę on…
Wydaje się być czymś poruszony, zestresowany. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Zachwycona tym, że widzę jedną z osób zaliczającej się do mojej twórczości, na początku zapomniało mi się kim jest, a kim ja jestem.
Artysta widząc osobę swoich natchnień zawsze będzie odczuwał zachwyt. To jak rycerz, który sławi piękno swej damy serca.
Dopiero po chwili otrząsnęłam się z mojego chorego transu. Źrenice zwężyły się, a moja ręka zastygła w bez ruchu. Przez krótką chwilę przypominałam rzeźbę o przerażonym obliczu.
Widząc, że zakupy, które przeżyły upadek są już w koszyku podniosłam się i stanęłam sztywno naciągając kaptur na głowę.
- Wasza wysokość potrzebuje pomocy…- to nie było pytanie. To było stwierdzenie.
Jeśli go znajdą, będzie źle, jeśli go znajdą ze mną, też będzie źle. Na jedno wychodzi, ale zaryzykuje.
Zawsze byłam osobą, która trzyma się na uboczu i nie wplątuje się w cudze historie. Jednak jeśli to król, może zyskam coś na tym?
Uśmiechnęłam się w duchu i spojrzałam na mężczyznę zza czarnego kaptura. Kiwnęłam głową w prawo dając sygnał, żeby poszedł za mną.
- Proszę iść za mną, pomogę Waszej Wysokiej Mości…- powiedziałam łagodnym tonem głosu.

<Wasza Królewska Mość?>

5 czerwca 2016

Od Lumeusa

Poranek zaczął się dla mnie niezwykle zwyczajnie. Słońce rażącym blaskiem wbiło się do mojej sypialni przez nieoszklone okno, a skowronki i słowiki przysiadły się na pobliskich gałązkach winorośli, by wydać pod moim oknem swój poranny koncert. Uchyliłem powieki i rozejrzałem się po pokoju. Słoneczne światło wesoło rozświetliło stare zamkowe mury, lekko już pokruszone i popękane. Podniosłem się ze swojego łoża i rozmasowałem bolący kręgosłup.
- Starzeję się – mruknąłem do siebie z pogardą. Wstałem z wygodnego łóżka i przeciągnąłem się lekko – A może po prostu za dużo wczoraj pracowałem? - spytałem sam siebie. Wyjrzałem przez okno widząc z zamkowej wieży całe królestwo Aqu'a oraz otaczający mnie zewsząd las. Mimo bardzo silnego słońca, pogoda zapowiadała się pomyślnie... przynajmniej jeśli chodzi o godziny poranne.
- Warto uzupełnić apteczkę – westchnąłem do siebie, myślać o kolejnych godzinach spędzonych na szukaniu ziół.
Zszedłem po krętych schodach na niższe piętra starego, opuszczonego od lat zamku. Był nawet uważany za nawiedzony, ale jak długo w nim mieszkałem, nigdy nie natknąłem się na bardzo groźne znaki zjawisk paranormalnych. Jedynie czasami miałem przełożone różne przedmioty albo znikały mi przekąski ze spiżarni, ale uznałem to jedynie za obecność nieszkodliwego współlokatora, który był bardzo przydatny. Utrzymywał legendę o nawiedzonym zamku, który był kiedyś siedzibą władców królestwa Aqua. Tamtejszego dnia jednak nie zauważyłem niczego zbytnio interesującego. Jedynie koc na kanapie w mojej bibliotece był rzucony byle jak i kilka książek było poukładanych na biurku, przy którym tylko teoretycznie nikt nie siedział.
- Jak nie będziesz korzystał już z biblioteki, to posprzątaj po sobie – rzekłem jedynie i przeniosłem się do kuchni, która znajdowała się w piwnicach zamku. Drobne, prostokątne okna znajdujące się praktycznie przy samym suficie pomieszczenia nie pozwalały promieniom zbyt często wpadać do środka, dzięki czemu temperatura była niska, a i wilgotność odpowiednia. Sięgnąłem do wiklinowego kosza, w którym trzymałem pieczywo i zrobiłem sobie kilka kanapek na śniadanie oraz na drogę. Plasterek szynki, listeczek sałaty, kawałek koziego sera... pyszności. Starannie zapakowane przekąski spakowałem do torby, a do tego wziąłem jeszcze kilka jabłek. Opuściłem kuchnię i kiedy zmierzałem do holu zauważyłem, że w bibliotece kocyk został ładnie złożony, a książki odłożone na miejsce. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem i odłożyłem torbę na szafkę przy drzwiach wyjściowych. Szybko pomknąłem do pokoju, by się ubrać i na powrót znalazłem się w holu. Zabrałem torbę z drugim śniadaniem i wyszedłem na zamkowy dziedziniec, gdzie oprócz studni w centrum po bokach znajdowały się stajnie na trzodę i konie. Zajmował ją jedyne Artemis, Spojrzał na swoimi inteligentnymi oczyma i parsknął radośnie, wyczuwając kolejną podróż. Podszedłem do boksu, odłożyłem bagaże na bok i zabrałem się za siodłanie ogiera. Nawet na tak prymitywne okazje wolałem go siodłać, aby jego kręgosłup jeszcze długo mi posłużył. Przypiąłem torby do siodła i wyprowadziłem wierzchowca z zagrody, po czym wsiadłem na niego i pognałem przez bramę główną i most zwodzony, aż do środka puszczy, gdzie postanowiłem zacząć poszukiwania.
Kiedy już po drodze zacząłem zauważać potrzebne mi zioła zatrzymałem się. Zsiadłem z rumaka, opuściłem jego wodze i pozwoliłem mu spacerować w okolicy. Koń rozejrzał się i zaczął spacerować między drzewami, by znaleźć kępkę odpowiedniej dla siebie trawy. Powoli spacerowałem między drzewami i krzewami w poszukiwaniu potrzebnych mi ziół. Co jakiś czas znajdowałem jakieś i zbierałem je do fiolek, skrzynek lub sakiewek. Musiałem przyznać, że powiodło mi się. Od jakiegoś czasu często padało, więc i ziół było więcej. Postanowiłem, że zrobię większe zapasy. Większe, czyli łaziłem po lesie przez jakieś 5 godzin i nazbierałem liści w pizdu. Zdążyłem już wszamać połowę śniadania razem z Artemisem.
Kiedy miałem się już zbierać do powrotu, wierzchowiec podniósł głowę i zastrzygł uszami. Spojrzał na mnie przerażony i zaczął niespokojnie przebierać kopytami w stronę, w którą przed chwilą był odwrócony. Podszedłem do wierzchowca i poklepałem go po szyi.
- Spokojnie, spokojnie – przypiąłem torby do siodła i dosiadłem konia – Pokaż, o co chodzi – ogier energicznie się wzdrygnął do biegu. Prowadził mnie między drzewami, a ja jedynie trzymałem się jego ciała. Odgłos nadchodzącego jeźdźca niósł się po całej puszczy. Po kolejnych pokonanych kilometrach zacząłem słyszeć dziwne dźwięki między łomotem kopyt. Z każdą chwilą słyszałem je coraz wyraźniej. To były krzyki,,, czyjeś krzyki. Ktoś wołał o pomoc, ale robił to coraz rzadziej, jakby już tracił siły. Pognałem Artemisa, aż zauważyłem dziwny układ w ziemi. Zatrzymałem się, zeskoczyłem z grzbietu wierzchowca i ostrożnie podszedłem do masy liści. Znów usłyszałem głos, tyle że znacznie cichszy.
- Ratunku... niech mi ktoś pomoże – powiedziała ochrypłym głosem persona. Głos dochodził jakby z dołu. Starałem się podejść bliżej. Zobaczyłem wykopany dół, który służył myśliwym i kłusownikom jako pułapki na zwierzęta. Zwykle w środku było pełno naostrzonych włóczni. Okazało się, że wpadł tam człowiek. Białe włosy zbroczone były krwią, tak samo, jak i blada cera oraz jasne ubrania. Był to mężczyzna, którego ramię oraz noga były przebite włóczniami.
- Nie ruszaj się. Zaraz ci pomogę – powiedziałem głośno do chłopaka – Tylko mi tu nie zemrzyj i nie zasypiaj – zeskoczyłem do dołu w tą część, która nie była ponabijania. Zacząłem w pośpiechu wyrywać włócznie i wyrzucać ja z dołu. Musiałem się dostać do mężczyzny. Byłem nie lada przerażony jego stanem. Mógł się wykrwawić i umrzeć. Stawał się coraz bardziej blady i coraz częściej zamykał oczy, z których drobnymi strumieniami spływały łzy. Trząsł się cały... z zimna, ze strachu, ze smutku i żalu. Sięgnąłem do sakiewki i wyciągnąłem z niej jedną z moich najcenniejszych fiolek. Wyciągnąłem korek i nachyliłem się nad białowłosym i zbliżyłem buteleczkę do jego ust.
- Masz. Wypij to – w oczach chłopaka zobaczyłem promyk nadziei. Wypił eliksir bez żadnego oporu. Po zaledwie kilku sekundach zasnął twardym snem. Ułamałem obydwie włócznie, bym mógł wyciągnąć chłopaka, nie narażając go jednocześnie a szybsze wykrwawienie poprzez wyrwanie włóczni. Ułożyłem mężczyznę z boku i alchemicznie wytworzyłem schody w ziemi, dzięki którym mogłem się wydostać i wynieść chłopaka z dołu. Wziąłem go na ręce i wyniosłem z pułapki. Położyłem go delikatnie pod drzewem i szybko oczyściłem najbliższy teren z trawy. Wyrysowałem na tym terenie krąg transmutacyjny na zasklepianie ran ciętych. Ułożyłem mężczyznę w kręgu i pozwoliłem alchemii działać. Krąg zaczął świecić jasnym, błękitnym blaskiem, a wzory i znaki kręgu zaczęły się poruszać w odpowiednich dla tego zaklęcia kierunkach. Patrzyłem przez chwilę na klatkę piersiową chłopaka, czy aby na pewno oddycha. Na szczęście oddychał równomiernie. Odetchnąłem z ulgą i usiadłem pod drzewem opierając się o nie.
- Raczej zabawimy tu dłużej, Ametrisie – powiedziałem do konia – Rozbijemy tu obóz – podniosłem się i ruszyłem w głąb lasu – Pilnuj go, przyjacielu. Pójdę nazbierać drewna – i zniknąłem w puszczy. Zrobiłem kilka kursów po chrust po czym rozbiłem bardzo prowizoryczny obóz. Między drzewami rozłożyłem płachtę, która miała osłonić mężczyznę i mnie przed domniemanym deszczem, którego spodziewałem się popołudniu. Zrobiłem okrąg na ognisko i ułożyłem w nim drewno. Pasowało czekać do wieczora, aż białowłosemu poprawi się stan zdrowia. Rozsiodłałem Artemisa, a sam usiadłem sobie wygodnie pod drzewem. Miałem dobry widok na otoczenie. Miecz położyłem zaraz obok swojej nogi, by w razie potrzeby szybko po niego sięgnąć. Co chwila sprawdzałem stan chłopaka. Stracił dużo krwi, więc nieuniknione było osłabienie, ale nie mogłem go zabrać do swojej siedziby. Zbyt wielu ludzi mnie poszukuje, bym sprowadzał do ruin ludzi znalezionych w lesie. Skąd mogłem wiedzieć, że nie zdradzi mojej tajemnicy? Zresztą... nie warto nikomu ufać.
Po kilku godzinach, kiedy byłem pewny, że stan chłopaka jest w stu procentach prawidłowy, wybrałem się na polowanie. Miałem mało pożywienia, więc musiałem coś upolować. Mój " pacjent " zapewne byłby głodny po czymś takim. Nie umiałem strzelać z łuku ani też go nie posiadałem, więc postanowiłem wspomóc się włóczniami z pułapki. Wziąłem ich kilka i odszedłem kilka metrów od obozowiska. Usadowiłem się wygodnie na powalonym drzewie i czekałem. A nóż widelec... może coś mi się nawinie pod rękę. Nie myliłem się. Za chwilkę zaraz przed moimi oczami przeszedł całkiem okazały bażant. Podniosłem się bardzo lekko na palcach, powoli cofnąłem rękę do tyłu i zamachnąłem się się włócznią, która na wylot przebiła ptaszka. Uch... niezbyt lubiłem polować. Ucieszyłem się jednak, kiedy to mi się udało. Podszedłem do ptaka, wyciągnąłem z niego włócznię i ze zdobyczą wróciłem do obozowiska. Zabrałem się już wtedy za przygotowanie " kolacji ". Kilkoma zgrabnymi zaklęciami pozbyłem się opierzenia i wnętrzności bażanta oraz rozpaliłem ognisko. Zrobiłem bardzo zgrabny stojaczek na kurczaka, by można było go łatwo opiekać i relaksując się pod drzewkiem doglądałem wszystkiego. Po chwili jednak zaczęło mi się nudzić i zacząłem strugać coś z kawałka wierzby. Ostry sztylet, który nosiłem u pasa świetnie się do tego nadawał. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zacząć, ściemniło się. Wyjrzałem zza kotary i okazało się, że nad naszymi głowami zbierały się deszczowe chmury. Nie minęło pięć minut, a zaczęło już kropić, a chwilę potem już padało. Niezbyt mocno, ale padało dosyć gęsto. Artemis również schował się pod daszkiem i glebnął się zaraz przy ognisku. Zaś co do chłopaka... szczelnie przykryłem go kocem i pozostało mi czekać na jedzonko i pobudkę śpiącej królewny.

( Gabiś? )

2 czerwca 2016

Od Reiny - CD. Lumeusa

 Ach, jak wspaniale nie mieć nic do roboty. Nikt ci nie mówi „Jedź tam, dowiedz się tego, opowiedz mi o tym”. Aż człowieka szlag w końcu trafi! Mogę nareszcie pojechać tam, gdzie mi się podoba, bez rozkazu, bez niczego. Moja wola gdzie chcę być. Mhm, tak. Tego potrzebowałam. W ogóle czemu jak się zgadzałam na bycie szpiegiem? I to jeszcze we Fuego'a! A, no tak. Groziła mi kara śmierci, a ja jeszcze na tamten świat się nie wybieram. Ech, dobra, dobra. Nie raz już bym się tam znalazła przez moje gadulstwo i sarkastyczne teksty do szlachty. Nie wspominając już o tym, że kilka jak nie kilkadziesiąt razy wywołałam walkę z rycerzami. Ale cóż, taka jestem i nic z tym się nie zrobi.
 Obecnie znajdowałam się na terenach Królestwa Aqua’y. Jak to ja, chodziłam po dachach, skacząc z jednego na drugi. Bystrym wzrokiem błądziłam wśród ludzi przemierzających ulice miasta. Gdzie niegdzie dało się słyszeć radosne okrzyki dzieci, a zobaczyć można było ich zabawę w rycerzy. Kobiety gawędziły ze spokojem spoglądając na swoje pociechy, ale i one od czasu do czasu śmiały się. Niektóre z nich kupowały coś na targu, a inne same sprzedawały to co miały. Mężczyźni również siedzieli za drewnianymi stoiskami, ale i oni zaczęli rozmowy. Głównie polityczne jak i te o gospodarce. Inni jeszcze kłócili się zawzięcie o to, który ma rację. Jedne z wielu sytuacji jakie da się zobaczyć w mieście Aqua’y. Niby takie nudne, a zarazem radosne. Westchnęłam i zatrzymałam się na chwilę. Tym razem moje spojrzenie przeniosło się na budynki. Miałam nadzieję, że znajdę w okolicy jakąś karczmę. Wierzyłam również w to, że się do mnie nie przyczepią. Mój wzrok po chwili ujrzał upragnione miejsce. Nieduża karczma stojąca między budynkami prezentowała się nienajgorzej. Postanowiłam tam zawitać, by kufel piwa lub dwa wypić. Uśmiechnęłam się chytrze, po czym zaczęłam poszukiwać dogodnego miejsca na zeskoczenie z dachu. Ujrzałam nieduży balkon, który znajdował się na budynku, na którym stałam. Wpierw wskoczyłam na niego, a później wylądowałam z gracją na kamiennej ulicy. Nie było dużego ruchu, dzięki czemu nie musiałam niepotrzebnie się przepychać miedzy ludźmi. Poprawiłam mój czarny kaptur, jaki miałam założony na głowie i ruszyłam spokojnym acz energicznym krokiem w stronię karczmy znajdującej się nieopodal mnie.
 - Te, panienko o czerwoniutkich włoskach! – usłyszałam nagle za sobą ochrypnięty głos. Spojrzałam przez ramię na osobnika i zobaczyłam, że w wąskiej uliczce stoi ósemka mężczyzn. Nie byli jakoś specjalnie wysocy, ubrania mieli poszarpane i brudne, tu i tam mieli przyszyte łatki. Nie mówiąc już o dziurawych butach, od których odchodziła podeszwa. Włosy mieli posklejane i pokołtunione. Tak, to jacyś zwykli opryszkowie z miasta. Prychnęłam na ten widok i odwróciłam się do całej bandy. Skrzyżowałam ręce na piersi i uśmiechnęłam się chytrze.
 - Tak, jaśnie panie? – powiedziałam piskliwym głosikiem do mężczyzny. Kilka z nich opierało się od ścianę budynku, ale po moich słowach stanęli na równych nogach i podeszli z uśmiechem, okrążając mą osobę. Cała ósemka przyglądała mi się ciekawskim wzrokiem, ale i pewien znajomy mi błysk w ich oczach się pojawił – chodziło o to, co mogą mi zabrać. Ale było czuć alkohol od ich krzywych gęb. Czyli dlatego jeszcze nie przeszli do czynu. Wódka ich trochę złagodniała.
 - Może księżniczka się gdzieś z nami wybierze? – powiedział jeden z lekko uginającymi się nogami.
 - Cóż panowie, z chęcią bym to uczyniła, ale przykro mi. Na szlachciców nie wyglądacie, a księżniczce nie przystoi z takimi chodzić – zakpiłam, po czym rozłożyłam ręce i skierowałam znów swoje kroki w stronę karczmy. Cóż, nowi koledzy niestety mi na to nie pozwolili. Trójka z nich zagrodziła mi drogę. Odwróciłam się na pięcie i westchnęłam głośno.
 - Naprawdę? – odrzekłam znudzona. Wtedy jeden z nich wyszedł mi naprzeciw.
 - To siłą będziemy musieli cię przy sobie zatrzymać – rzekł śmiejąc się wraz z towarzyszami. Wokół nas zebrała się już grupa ludzi. Ech, świetnie. Jeszcze mi tu widowni brakowało. Przekręciłam oczami, po czym pewnym ruchem dałam z pięści w twarz mężczyzny. Prawie upadł, lecz udało mu się ustać na nogach, cofając się tylko. Złapał się za uderzone miejsce i pomasował je, chcąc wykryć przy okazji jakieś urazy.
 - Szefie! – krzyknął jeden podchodząc do faceta.
 - Teraz tego pożałujesz! – powiedział przywódca grupy. I wyjął zza pasa swoją broń. Był to nieduży miecz, długości mniej więcej mojej broni. Reszta poszła w ślady szefa i stanęli bliżej mnie.
 - No, przynajmniej szybko to załatwimy – chytry uśmiech nadal nie schodził z mojej twarzy. Wyciągnęłam szybko swą broń i stanęłam pewniej, by być gotowa na wszelkie ataki. Po chwili dwójka ruszyła na mnie. Tutaj jednak stanęłam po prostu i czekałam na odpowiednią okazję. Kiedy byli już blisko mnie, zeszłam na bok i po chwili złapałam ich za kołnierzyki koszulek. Szybko złapałam ich mocno za głowy i stuknęłam nimi, na co mężczyźni od razu się położyli. Jeszcze szóstka. Teraz zaczęła się prawdziwa walka. Wszyscy wyciągnęli swe ostrza ku mnie. Z jednej strony obrona, z drugiej, tam próba ataku. Idealnie się walczyło, jednak uparciuchy choć pijane to mocno się trzymały na nogach. Kątem oka dostrzegłam, jak jakiś dziwny facet wychodzi z karczmy. Dotknął ręką białej ściany, po której przebiegło coś podobnego do małego wężyka. Po chwili niespotykane zjawisko przeszło na uliczkę i obwiązało nogi mych przeciwników i zniknęło, podobnie jak siła walki nieprzyjaciół. Nie mogli się ruszyć, co wywołało u mnie nie lada ubaw, jednak powstrzymałam się od śmiechu, by szybko załatwić to i napić się czegoś. Niestety, wewnętrzny śmiech szybko znikł, zastąpiła go złość. Szybko załatwiłam bandę i schowałam broń. O dziwo żadnego nie zabiłam, acz mnie korciło. Ale nie tu, nie w środku miasta. Zgromadzeni ludzie, którzy oglądali to wszystko, zaczęli klaskać. Na mojej twarzy pojawił się grymas. Po pierwsze, nie zrobiłam tego dla nich, a dlatego, że chciałam w spokoju przejść. Po drugie, brawa mi na nic się nie zdadzą, chcę pomówić z tym dziwnym mężczyzną, co wyszedł z karczmy. Nie lubię, kiedy ktoś mi się wtrąca do walki, nawet jak sytuacja w pewnym momencie nie idzie po mojej myśli, co niestety w tej potyczce się zdarzyło. Pomimo to, nie trzeba było mi pomagać. Spojrzałam gniewnym wzrokiem na ludzi, po czym szybko oddaliłam się od nich i wparowałam do karczmy. Uderzył mnie od razu zapach piwa, dźwięk rozmów i gorące powietrze pomieczenia. Zignorowałam to wszystko, choć zwykle lubiłam się napawać klimatem karczm, jednak teraz nie to mną prowadziło. Rozejrzałam się po miejscu lustrując wszystkich dokładnie, by nie przeoczyć tego mężczyzny, co wtedy wyszedł. Po chwili moje spojrzenie odkryło ów postać. Siedział przy niedużym stole przy oknie, jedząc jakąś potrawę i pijąc przy tym jakiś alkohol najprawdopodobniej. Spojrzałam na niego i ruszyłam w jego stronę. Dźwięk moich kroków rozniósł się po karczmie, jednak większość rozmów czy śmiechów go zagłuszała. Przy okazji przyjrzałam się nietypowemu wyglądowi nieznajomego. Włosy miał ciemnobrązowe, co na początku pomyliło mi się z czarnymi. Co było dziwne, z głowy wyrastały mu dwie pary rogów. Jedna różniła się od drugiej, sama nie wiem, do czego je porównać. Nosił brązową, lekko poszarpaną koszulę, która luźno na nim była, czarne spodnie z niedużymi dziurami na kolanach i zwykłe czarne buty. Jednak nie ubiór był tu najdziwniejszy. Jego dłonie, jak i kawałek dalszej części ręki były czarne, jakby cierpiał na jakąś chorobę skóry. Za to w okolicach obojczyka dostrzegłam jakieś dziwne części ciała. A jeśli mowa o dziwnych częściach ciała, to chyba jednak najbardziej w oczy rzuca się długi, smoczy ogon w barwie ciemnego zielonego. Przekręciłam delikatnie głowę, kiedy wszystko zobaczyłam. Naprawdę nietypowy człowiek. Jednak nie o to teraz chodziło. Kiedy byłam już blisko stolika mężczyzny, wyjęłam z kieszonki jeden z moich małych sztylecików. Kiedy byłam wystarczająco blisko niego, wbiłam w stół nożyk i spojrzałam na niego gniewnie. Osobnik przeżuł ostatni kęs i podniósł głowę na mnie. Odłożył sztućce i pytającym wzrokiem popatrzył na mnie.
 - Nie mieszaj się w nieswoje sprawy – syknęłam.
 - Dopełnij swoją wypowiedź, bo nie rozumiem do końca o co chodzi – odpowiedział zdziwiony.
 - Nie zgrywaj się, oboje dobrze wiemy o co chodzi. Więc powtórzę – nie mieszaj się w moje sprawy – rzekłam stanowczo.
 - Widać było, że bez pomocy by się nie obeszło – odrzekł ze spokojem.
 - Ślepota to nic strasznego kolego – zakpiłam i dodałam – Słuchaj, są sprawy, które można zostawić. W szczególności do nich należą moje sprawy – powiedziałam i wyciągnęłam nożyk chowając go do kieszonki.
 - Do zobaczenia – szepnął sarkastycznie mężczyzna i zabrał się do dalszego jedzenia. Spojrzałam jeszcze przez ramię na niego, po czym ruszyłam w stronę wyjścia.
 - Do zobaczenia – szepnęłam również sarkastycznie, wychodząc z karczmy. Rozejrzałam się po ulicy. Tłum się rozszedł na całe szczęście. Ruszyłam wzdłuż drogi, jednak po chwili wdrapałam się na jeden z dachów budynku i ruszyłam dalej swoją drogą.

<Lumeus? To gdzie teraz się zobaczymy? xd>

1 czerwca 2016

Gabrielis Desiderius Coeh

Dane personalne
Imię i Nazwisko: Jego pełne mienie brzmi Gabrielis Desiderius Coeh, dzięki czemu można zauważyć jak bardzo jego rodzice byli zakochani w nadzwyczaj innych i dziwnych imionach. Jednakże by ułatwić wymowę, młodzian postanowił by ludzie nazywali go Gabriel bądź Dezydery, zależnie które imię bardziej im pasuje. Pozwala też używać od nich skrótów jak Dezy albo Gabi. 
Pseudonimy: Jeśli chodzi o ksywki, po kilku latach chodzenia po świecie, ludzie zaczęli zauważać jego zachowania i niedługo przyjął sobie kilka pseudonimów, takich jak Anioł, Niosący Światło czy też Archanioł Gabriel.
Data urodzenia: 28 kwietnia
Wiek: Gabriel liczy sobie dwadzieścia jeden długich wiosen.
Stanowisko: Starając się znaleźć pracę, dzięki której mógłby jak najbardziej pomagać wszelkim istotom żywym, podjął się bycia medykiem.
Płeć: Mimo delikatnego głosu i łagodnej twarzy Dezydery jest przedstawicielem męskiej części społeczeństwa.
Królestwo: Trzymający się swojej ojczyzny niczym dziecko piersi matki, od zawsze zamieszkuje Królestwo Aqua'y, jednakże chciałby kiedyś wyruszyć w świat, poznawać inne miejsca. 
Aparycja
Kolor oczu: Jego oczy, które szczególnie przykuwają uwagę są koloru błękitu morza bądź też nieba, które z tych rzeczy bardziej przypominają, zostawiam wam do wyboru. 
Kolor włosów: Niezmiennie od urodzenia. Biały. Kolor przypominający śnieg, który co dopiero spadł, wyglądający niczym miękka puchowa kołdra. 
Wzrost: Gabi mierzy sobie liche 173 centymetry wzrostu.
Znaki szczególne: Można by powiedzieć iż cała postać Gabriela jest w pewnym stopniu szczególna. Zaczynając na średniej długości białych włosów, przez błękitne oczy i srebrzysty kolczyk w dolnej wardze, kończąc na dość niskim wzroście. Mimo bardzo niewinnego i dość zwyczajnego wyglądu, nie łatwo pominąć go wzrokiem na ulicy, taka oto prawda.
Opis fizyczny: Chłopak, którego ciało nie jest w żadnym miejscu okryte tuszem, czy bliznami. Jego czysta i delikatna skóra jest wręcz jedwabna w dotyku. Nikt nie wie dlaczego tak jest, ale nigdy nie doszukasz się u niego żadnej skazy. Dezydery nie posiada bowiem pieprzyków, znamion, czy innych podobnych rzeczy. Dodatkowo fakt iż jego cera jest jasna niczym kreda, bądź ściana (jak kto woli) sprawia wrażenie, że zrobiony jest on z porcelany i to tej najdelikatniejszej. Jego średniej długości, falowane, białe włosy są rzeczą o nad wyraz miękkiej strukturze. Nigdy nie miał problemu z układaniem ich, ba! One same się układają, niekiedy nie musi ich czesać. Jednakże mimo tego jak je lubi, często wiąże je w luźne koczki, byleby nie wpadały mu do oczu. Oczy. Prawie zawsze błękitne niczym niebo, przyciągające uwagę. Wzrok Gabriela jest delikatny i widać w nim wrażliwość na każdą krzywdę. Patrząc w jego oczy widzisz wszystko, każdą emocję, każdą zmianę nastroju chłopaka. Zawahanie, czy radość. Jest niczym otwarta księga, z której czyta się bez problemu, jakby dostosowana do każdego czytelnika. Niżej zadarty, mały nosek, oraz pełne usta posiadające naturalne "ombre". To w nich i w jego uszach znajduje się jedyne ciało obce, a mianowicie kolczyki. W płatkach jego uszek zwyczajne, najczęściej czarne. W ustach przecinający dolną wargę po lewej stronie, srebrny pierścień. Te ozdoby delikatnie demolują wrażenie czystego i grzecznego, jednakże w Gabrielu potrzeba było przynajmniej jednego takiego czynnika, a trzy wystarczają w zupełności
Dezy posiada dłonie, które dzięki swojemu unerwieniu, mimo że bardzo wrażliwe, ułatwiają mu pracę jako medyk i znajdowanie przyczyn bólu. Swoje nadgarstki lubi zdobić skórzanymi bransoletami. Jeśli chodzi o garderobę Anioła, stara ubierać się przede wszystkim wygodnie. Zazwyczaj wybiera jasne ciuchy, jednak w jego szafie nie brakuje również tych ciemnych.
Informacje fabularne
Rodzina: 
•Cassandra Vivienne Coeh- kochająca matka Gabriela. Od zawsze starała się wychować białowłosego na ułożone i kulturalne dziecko, które nie sprawiałoby problemów. Udało jej się to. Gabriel jest jej całkowicie oddany i pomaga jej we wszystkim. Kocha ją ponad wszystko i umiałby przyjąć na siebie za nią nawet karę śmierci, gdyby była taka konieczność. 
• Robin Coeh- rozwiedziony z Cassandrą, ojciec Anioła. Autorytet młodzika, który mimo rozłąki zawsze starał się poświęcić mu jak najwięcej czasu. Bardzo kocha Gabriela i nie wyobraża sobie, aby miał zerwać kontakt z nim tylko przez rozwód. 
• Mirabelle Coeh- babcia od strony ojca, kobieta miła i niezwykle wrażliwa. Utrzymuje z Dezyderym bardzo dobre kontakty i często ją odwiedza. Mimo, że jest już w podeszłym wieku nie brak jej pogody ducha i często zachowuje się jakby ponownie miała siedemnaście lat.
Środek transportu: Nogi, które na marginesie są bardzo krótkie. Gabriel tego nie lubi, musi przez to częściej stawiać kroki. 
Cel: Nie ma on konkretnego celu. Nie żyje by zostać, powiedzmy królem zamku. Gabriel żyje by dawać ludziom radość i dobre rady. Chce szerzyć przekonanie miłości do bliźniego. Za jego cel można więc wziąć zapalanie iskierki dobra w każdej duszy i chęć do ponownego zjednoczenia i braku wojen. 
Historia: Urodzony dwadzieścia jeden lat temu młodzieniec nie ma zbyt zawiłej historii. Wychowywany w skromnym domu od zawsze był uczony, że najważniejsze są wartości duchowe, a nie materialne. Kochający rodzice zawsze dawali mu poczucie bezpieczeństwa i nie pozwalali by mały Dezy wyrósł na kogoś beznadziejnie oschłego. Chcieli aby w przyszłości miał łatwiej dzięki wykształtowanemu miłemu charakterowi. I udało się. 
Jednak kiedy osiągnął osiemnaście lat, wszystko zaczęło się psuć. Jego rodzice nie byli tak zżyci jak kiedyś i często się kłócili. Za często jak na nich. Niedługo po tym ich związek się rozpadł. Gabi został z matką, by pomóc jej się pozbierać. Sam zamieszkał dopiero w dwudziestym roku życia, gdy był pewien, że oboje z rodzicieli wyszli na prostą i może ich opuścić bez obaw o ich stan psychiczny. Oczywiście utrzymuje kontakt i z mamą i z tatą, podobnie oni między sobą. Są teraz dobrymi przyjaciółmi, którzy próbują ułożyć sobie życie na nowo. Dezy idealnie to rozumie.
Opis osobowości: Gabriel, czy też Dezydery. Nie ważne które imię wybierzesz, chłopak ten zawsze przyjmie Cię z otwartymi ramionami i uśmiechem na twarzy. Gabi jest bowiem osobą o bardzo szerokim gronie znajomych, które chce powiększać i robi to z zawrotną prędkością. Ale hola hola! Jak to tak? Tak po prostu ich przyjmuje? Przecież to nierozważne z jego strony. Oczywiście, że tak. Jest to bardzo nieodpowiedzialne, jednakże chłopakowi zdaje się nie robić to różnicy. On chce tylko służyć dobrą radą i pomocą. Oddany chłopak stawia priorytety innych na pierwszym miejscu, zawsze pierw pomaga znajomym, bądź obcym, często nie myśląc przy tym o swojej osobie. Wystawia swoje serce jak na dłoni i mimo tego jak często był przez to raniony i upokarzany, zdaje się tym nie przejmować. Obelgi skierowane w jego stronę spływają po nim jak po kaczce. W takich sprawach słucha tylko konstruktywną krytykę. Otwarty na nowe doznania i naukę. Z chęcią poznaje wszystko z czym nie miał do tej pory styczności. Podobnież z ludźmi. Nigdy nie patrzy na wygląd, wszystkich stawia na równi i szanuje tak samo. Stara się być kulturalny względem każdego, jednakże kiedy przejdziesz przez cienką granicę możesz spotkać się z jego niezadowoleniem i pewnego rodzaju odrzuceniem. Gabriel bowiem wybacza i to często, ale kiedy "przegniesz" może zacząć omijać Cię szerokim łukiem i nie chcieć mieć z tobą nic wspólnego. Wtedy lepiej już nie wchodzić mu w drogę i zostawić go w spokoju, bo jest małe prawdopodobieństwo, że ci wybaczy. Ma dobre serce, ale do czasu.
Chłopak nadzwyczaj empatyczny i wrażliwy. Nie potrafi patrzeć na cierpienie innych, więc często im pomaga kierowany impulsem. Dezydery stara się być zawsze uśmiechnięty i sprawiać by radość pojawiała się też u innych, czy to poprzez wygłupianie się, posyłanie wesołych spojrzeń, czy zwyczajną rozmowę. Jest przez to trochę namolny, bo jednak narzuca się innym ludziom, a mimo to uroczy. Właśnie. Uroczy. Można powiedzieć, że ta cecha też go określa. Lubi się połasić i pozachowywać jak wymagający kociak. Wielbi wszelakie pieszczoty, czy to przeczesywanie włosów, czy choćby trzymanie dłoni na jego udzie. Często obdarowują go takimi prezentami, bo chłopak jest bardzo charyzmatyczny i nie sposób go nie lubić. Mimo to ma w sobie trochę pokory i spokoju. Czasem zdarzają się dni, podczas których nie ma ochoty na wygłupy i zachowuje się wtedy nad wyraz ospale. Takie momenty najchętniej spędza w ciepłym łóżku śpiąc, bądź rozmyślając. Jest to bowiem myśliciel i filozof, który mimo młodego wieku ma już bardzo dużą wiedzę życiową i doświadczenie, którymi z chęcią się dzieli.
Umiejętności, zainteresowania
Hobby: Gabriel ma w sobie wrodzoną skłonność do wszelakich artystycznych prac. Czy to rysunek, rzeźba, pisanie wierszy, czy śpiewanie. Jednakże najbardziej oddał się temu ostatniemu i nie można zaprzeczyć, ma niezwykle melodyjny głos. Mimo tego, to hobby ogranicza się do nucenia podczas kąpieli. Drugim jest czytanie książek i zdobywanie wiedzy. Gabriel niezwykle tego łaknie, a jego prywatna biblioteczka jest zapełniona, aż pęka. Chłopak nie ma już gdzie upychać tomiki, ale dalej je kupuje. Nie wiadomo kiedy się przydadzą.
Mocne strony: Przede wszystkim- anielska cierpliwość. Tego chłopaka bardzo trudno złamać swoim często bezczelnym zachowaniem. Stara zachowywać spokój i być radosnym do bólu. Kolejna rzecz to świetna spostrzegawczość i refleks. Te dwie cechy w połączeniu sprawiają, że chłopaka bardzo trudno zaskoczyć, gdyż po pewnym czasie przebywania z druga osobą, Gabi po prostu rozgryza jej zachowania i potrafi przewidzieć kolejny ruch, albo szybko zareagować na ten niespodziewany. Jest również osobą, która do perfekcji opanowała perswazję, więc nie jest mu trudno wyprowadzić kogoś na prostą. A wrodzony urok i "aura" dookoła niego przyciąga ludzi.
Słabe strony: Chłopak jest osobą, którą przeraża mrok i ciemność. Nie jest szczególnym fanem nocy i boi się chodzić podczas niej samemu. Kolejną wadą są jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Dezy potrafi myć dłonie czterdzieści razy dziennie i nienawidzi gdy jego kołdra spada z którejś strony. Gabriel zbyt łatwo wybacza i często przez to znowu dostaje nożem prosto w plecy.
Umiejętności fizyczne: Jeśli chodzi o zdolności fizyczne, Gabriel jest totalnym zerem. Jest niezwykle słaby i delikatny, jednakże jedną z rzeczy, którą robi w tym miarę dobrze jest... Ucieczka i zwinne wymiganie się z walki. Dzięki refleksowi bez problemu omija wszelkie zagrożenia z zewnątrz, a jego zwinność tylko mu w tym pomaga. Są to zalety bycia chudym i wygimnastykowanym. Biegać nie biega szybko, ale dzięki zastosowaniu slalomu i przeszkód skutecznie ułatwia sobie zwiewanie. Do tych silnych nie należy, więc tylko to go wyróżnia.
Umiejętności magiczne: Gabriel posiada zdolność wyczuwania bólu i jego powodu. Przez to właśnie został lekarzem. Za pomocą dotyku umie znaleźć ognisko bólu, ale nie tylko on może go wyczuwać. Jeśli dotknie dwóch osób naraz, na tą zdrową również przechodzi ta zdolność i dopóki Gabi dotyka obu, ta druga jest w stanie wyczuć ból tej pierwszej, nie tak wyraźnie jak Anioł, ale jednak.
Umiejętności intelektualne: Jeśli chodzi o intelekt, Gabriel nie jest tak okrojony jak w sile mięśni. Można by długo wymieniać, potrafi on czytać, pisać poezje i wierze, jest niezwykle kreatywny, ale również i inteligentny. Otwarty umysł pozwala mu szukać odpowiedzi na wiele pytań i znajdować kilkanaście różnych wyjść z trudnej sytuacji. Zdaje się jakby znał sposób na każdy problem. Zna kilka języków i płynnie się nimi posługuje. Posiada wiedzę na różne tematy i dalej ją chłonie niczym pojemna gąbka. Krótko mówiąc: Chłopak nie jest głupi.

Autor: Qjonka, rejnbowmarshmallow@gmail.com
SIŁA: 0  SZYBKOŚĆ: 35  ZWINNOŚĆ: 25  CZUJNOŚĆ: 35  WYTRZYMAŁOŚĆ: 5