Dziwna osobniczka, nie powiem, ale jak bardzo interesująca! Mhm... mógłbym całkiem sporą część swojego życia poświęcić na rozgryzanie pobudek tej istoty. Jak to mam w zwyczaju mawiać " Wszyscy najlepsi ludzie na świecie mają nierówno pod sufitem ". Najlepszy był fakt, że ów żeńska osóbka pomyślała, że " pomogłem " jej z dobrego serduszka. Co mogłem poradzić na to, że hałasowała razem z chuliganami? Po niezbyt owocnej nocy nie miałem zamiaru przymykać na to oka. No, ale cóż... nieraz moje intencje zostały inaczej odebrane.
Wróciłem do spożywania swojego posiłku. Zaraz po tym zostawiłem na blacie należne pieniądze i opuściłem karczmę, której postanowiłem zostać częstszym gościem. Nałożyłem na siebie swój płaszcz, gdyż zauważyłem, że na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Niebo poszarzało i już niedługo po tym, jak wyszedłem z ciepłego pomieszczenia, zaczęło nieźle padać. Ludzie pomknęli pod dachy. Tylko nieliczni jeszcze biegali po uliczkach szukając schronienia. Czekała mnie daleka droga do domu, bo nie zabrałem ze sobą Artemisa. Martwiłem się o niego. Był moim zaufanym rumakiem... trudno by mi było, gdyby stała mu się krzywda. Czekała mnie daleka droga do domu.
Las był nie do zniesienia w takiej porze. Wszystko szumiało, dudniło i hałasowało, co przeszkadzało mi masakrycznie w skupieniu się. Na dodatek kaptur zasłaniał mi uszy i wszystkie dźwięki były dla mnie nieco przytłumione. Mimo to nie przejmowałem się zbytnio. Miałem zwierzęce zmysły, więc i tak słyszałem, widziałem i czułem lepiej. Jednak nie ma ludzi idealnych, więc i ja się do nich nie zaliczałem. Wkrótce ulewa nasiliła się jeszcze bardziej, co wydało mi się odrobine niepokojące, ale nie ja byłem od pogody, więc musiałem uszanować jej kaprysy. Nie spodziewałbym się, że jest to wszystko ukartowane. Zanim zdałem sobie sprawę z czegokolwiek, oberwałem w głowę z niesamowitą wręcz siłą. Czy był to kamień, pałka czy stalowy drut... nie wiem. Pamiętam jedynie tyle, że w tamtej chwili od razu straciłem przytomność. Oczy zaszły mi mgłą, osunąłem się na ziemię i zasnąłem, a raczej odpłynąłem.
Świadomość powoli zaczęła do mnie wracać, ale bardzo powoli. Pierwszy wniosek, do jakiego doszedłem był tak, że podczas następnych badań spróbuję osłonić czymś swój kark, by w przyszłości nie dać się podejść tak łatwo. Nie spodziewałbym się tego, że ktoś odważy się mnie zaatakować, ale ludzie czasami głupieją z różnych przyczyn, więc nie mogłem być pewien niczego po tych istotach. Głowa nie bolała mnie tak bardzo, jak w chwili upadku. Starałem się podnieść powieki i pozwolić im zarejestrować coś więcej niż tylko obraz zalany wodą lub mgłą. Słuch powrócił mi niemal natychmiast. Głowy jednak nie podnosiłem... na razie. Próbowałem doprowadzić do porządku wszystkie swoje zmysły oraz zdrowe myślenie.
- Ktoś mnie porwał, więc muszę się uciec – zacząłem kombinować – Zapewne ktoś mnie tu pilnuje. Jestem przywiązany do czegoś, na czym da się siedzieć. To może być jakaś machina tortur, więc lepiej mi będzie, jak się nie poruszę. Muszę zdać się tylko na słuch i węch – jak postanowiłem sobie w głowie, tak też zrobiłem. Nie podniosłem głowy. Rozluźniłem się, pomruczałem chwilę pod nosem, aby mój wcześniejszy ruch nie był niczym niezwykłym podczas śnienia i na powrót znalazłem się w pozycji nieruchomej. Nie mogłem nawet drgnąć. Delikatnie nabierałem powietrza do płuc. Było bardzo wilgotne i miało aromat lekkiej zgnilizny.
- Czyżby piwnica? - pomyślałem. Panowała wokół mnie cisza, więc z dźwięków nie wiele usłyszałem, jednak poczułem raczej dobrze wyczuwalne dudnienie, jakby... końskich kopyt. Nie jakaś wielka chmara, jak na wojnie, ale to dudnienie co jakiś czas nasilało się nad moją głową.
- Nie, to katakumby pod miastem – stwierdziłem w myślach. Wszystko by się zgadzało. Dudnienie wskazuje na miejsce gdzieś po miejscem, gdzie często przejeżdżają konie, a jedyne takie miejsce to miejskie ulice. Zdziwiłem się. Liczyłem, że wywiozą mnie gdzieś daleko za stolicę. Poruszyłem lekko dłońmi. Były związane osobno, jakby ktoś doskonale wiedział o moich alchemicznych zdolnościach... lub łud szczęścia. Czyli o alchemii mogłem jedynie pomarzyć. Spróbowałem poruszyć ogonem. No, tu już było trochę lepiej. Był zwinięty pod krzesłem lub czymkolwiek, na czym się wtedy znajdowałem. Włosy opadły na moją twarz skutecznie zasłaniając ją i maskując moje spojrzenie, które przez kosmyki dopatrywało się szczegółów w otoczeniu i potencjalnego strażnika. Przód prawdopodobnie był czysty. Z bliska nie czułem niczyjej obecności, ale są ludzie, którzy tak jak ja umieją maskować swoją obecność lub tacy, którzy za pomocą " czarów " znikają. Ogonem wiele zdziałać nie mogłem. Nie był na tyle silny i ostry, by przeciąć zapewne bardzo grube więzy. Postanowiłem więc poczekać chwilkę na rozwój wydarzeń. Nie czekałem długo, bo po chwili do lochu weszły trzy osoby. Poznałem po ilości kroków.
- Nie wiem, dlaczego my go tu w ogóle trzymamy – obruszył się jeden z rozmówców. Jak na moje ucho był mężczyzną około 30 lat. Głos miał donośny, więc na pewno nie był otyły, jednak w tym jego głosie wyczułem ogromną wręcz irytację i zażenowanie. Nie wiedziałem sam, czemu.
- Och, bracie... czasami mimo wieku wydajesz mi się być jeszcze młodzieńcem, któremu w głowie panienki i hulanki. Nie zdajesz sobie sprawy jak ogromną moc ma ten człowiek – powiedział drugi z przybyłych. Z ochrypniętego głosy wywnioskowałem, że jest starcem już w podeszłym wieku, ale nie na tyle podeszłym, by spisywać swój testament – Miło mi, że masz wątpliwości i nie podążasz ślepo za mną, ale wiesz dobrze, jak ważne jest dla mnie istnienie tego zakonu.
- Nie ma co ukrywać. Zdzieramy z chłopów majątki, a i tak tobie, bracie, jeszcze mało – rzekł urodziwy i bardzo subtelny głos, zapewne kobiety również w wieku 30-stki – Może warto już sobie podarować. Zakon powoli się sypie. Kto zarobił na życie, ten odszedł w swoją stronę. Nie znajdziemy nowych zakonników poprzez porywanie ich – wydedukowała kobieta.
- A mamy jakieś inne wyjście? - spytał oburzony starszy mężczyzna – To jest człowiek, który jest w stanie zarobić krocie sam, a co dopiero " w służbie " Pana.
- Czyli o to im chodzi – pomyślałem i skrzywiłem się na myśl o tych konfidentach na zdrowym ciele państwa. Zacząłem się zastanawiać bardzo uporczywie, jak się wydostać. Skoro odważyli się mnie porwać, znaczyło to, że są na tyle silni, by mnie do czegoś zmusić. Nagle ktoś wbiegł do pomieszczenia.
- Bracie przełożony, przepraszam, że ci przeszkadzam, ale do naszej siedziby wtargnął ktoś... to chyba jakiś zabójca – powiedział przerażony mężczyzna, który brzmiał mi na młodzika.
- Jaki zabójca?! Jak się przedostał przez nasze straże? Zatrzymajcie go za wszelką cenę! - wrzasnął starzec.
- Nie możemy... po prostu... zabija naszych braci, jak muchy – nie musiałem długo czekać na to, aby opuścili loch i zostawili mnie samego. Wyprostowałem się i rozejrzałem uważnie. Nie znalazłem żadnej przydatnej rzeczy, której mógłbym dosięgnąć i się uwolnić. Pozostało mi jedynie wyrywać się, by poluźnić więzy. Rwałem się dosyć długo dopóki nie udało mi się wysmyknąć ręki z uścisku. Swoimi pazurami przeciąłem resztę więzów. Kiedy znowu stałem na własnych nogach uciekłem z lochu i pobiegłem po schodach do następnych drzwi... i następnych... i następnych. W końcu znalazłem się w ogromnym holu i z dala zobaczyłem znajomoą, zakapturzoną postać.
- No proszę, proszę~! Jaki ten świat mały – szepnąłem do siebie.
( Reina? )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz