Strony

Mieszkańcy

19 czerwca 2016

Od Lumeusa - CD. Gabriela

- Oho... trafiła mi się niezła gaduła – pomyślałem, gdy jasnowłosy zaczął nawijać o swoim imieniu. Nie powiem, żeby to było jakieś mega nieprzyjemne, bo od czasu do czasu usłyszeć melodyjny głosik jakiejś dobrej istotki, to nic złego, ale... zapewne oczekiwał ode mnie tego samego, czyli rozmowy. Ja jednak nie zawsze mogłem wiele z siebie wyciągnąć. Na pytanie, jak się nazywam odpowiedziałem krótko i zwięźle, ale chłopak nie wydał się tym zasmucony. Wręcz przeciwnie... zaczął wymyślać zdrobnienia mojego imienia.
- Ja imię Gabriel znam tylko z Biblii. To bardzo... oryginalne i... ładne imię – niezwykle ciężko mi było się uśmiechnąć – Teraz jedz. Musisz odzyskać siły. Wiem, że ci się nie chce, ale wiesz... musisz, żebyś szybciej wrócił do poprzedniej formy – zachęciłem. Chłopak niechętnie spojrzał na swoją porcję, westchnął i zabrał się za powolne jedzenie. Przynajmniej nie musiałem go długo namawiać, jak innych moich pacjentów. Nie powiem, żeby miał wielki zapał, ale jadł. Nie chciałem, aby przez utratę krwi nabawił się anemii lub innego świństwa.
- Musisz się kurować jeszcze kilka dni. Dziś, kiedy odwiozę cię do domu zobaczę, gdzie mieszkasz i będę przychodził do ciebie do czasu, aż wyzdrowiejesz – oznajmiłem.
- To... chyba nie będzie konieczne – powiedział – Jestem medykiem, więc z dalszym leczeniem powinienem sobie poradzić – uśmiechnął się szczerze. Ogromne było moje zdziwienie. Taki dzieciak medykiem? Nie żebym był jakiś nietolerancyjny, ale... w tak młodym wieku taka wiedza, by nazywać siebie medykiem? No no... pod wrażeniem byłem ogromnym, jeśli rzeczywiście białowłosy posiadał taką wiedzę, by nazywać siebie medykiem.
- Jesteś pewien, że poradzisz sobie z dalszą zmianą opatrunków, braniem leków i opieką nad sobą? Chyba, że mieszkasz z kimś... - urwałem.
- No w sumie... miło by mi było gdyby mnie ktoś odwiedzał – powiedział z nadzieją – A jeszcze jak teraz mówisz o tym wszystkim to w sumie... nie wiem, czy dam sobie radę – westchnął.
- No, z ranną nogą chodzenia bym ci nie zalecał mimo tego, że zatamowałem krwawienie i rany się nieco zasklepiły. Mogą w każdej chwili pęknąć i wiesz sam, do czego może dojść – powiedziałem z troską.
- Wiem, wiem... - westchnął – Szkoda twojej pracy i opieki nade mną. Nie warto, aby się to zmarnowało.
- No... wiesz, to twoje zdrowie i twoja sprawa, ale dla spokoju własnego i mojego sumienia wolałbym, abyś wrócił do zdrowia – spojrzałem w jego stronę po rz pierwszy. Napotkałem wtedy na uwagę jego onieśmielających, błękitnych jak niebo oczu. Spoglądały na mnie z drobnym znużeniem. No tak... chłopak był zapewne zmęczony, a raczej na pewno. Musiałem go jednak męczyć o to jedzenie, bo może za jakiś czas wróci mu troszkę sił. Jednak te oczy... były takie... ogromnie zniewalające. Nie wiem czemu, ale... trudno mi było sobie rozkazać odwrócić wzrok. Czułem, że... mogę sobie pozwolić na to, aby w owe ślepka bezkarnie spoglądać. Po chwili poczułem, jak coś szarpie mnie za kaptur. Nie był to nikt inny, jak sam Artemis.
- Aaa... - jąknąłem – Co chcesz? - odwróciłem się w stronę konia, który przecząco pokręcił głową z dezaprobatą. Gabriel na ten widok zaczął chichotać pod nosem. Zmierzyłem go wzrokiem, a on tylko się śmiał po cichu. Od razu twarz mu się rozpromieniła. Spoglądnął na mnie, kiedy się uspokoił.
- Podobają ci się moje oczy? - spytał. No co za szczere pytanie!
- Są... - zaciąłem – Są... ładne. Przynajmniej ładniejsze od moich – powiedziałem pewnie. Chyba dobrze powiedziałem... chyba – Boże drogi... czemu ja się zastanawiam nad odpowiedziami? Przecież ja się nigdy nie jąkam ani nie zacinam... co mi jest? - pomyślałem z zażenowaniem.
- Ty za to masz bardzo nietypowe oczy. Nigdy takich nie widziałem – powiedział z radością jasnowłosy. Cóż... było mi bardzo miło, ale i tak odwróciłem głowę w przeciwną stronę.
- Tak... dzięki – mruknąłem.
- A, nie ma za co! - odkrzyknął.
Deszcz z czasem zaczął nieco ustępować, ale nadal zbytnio padał byśmy mogli ruszyć w podróż do domu chłopaka. Zjedliśmy nasze jedzenie i myślałem już nad powolnym zwijaniem obozu. Deszcz w końcu ustąpił i zaraz po tym wyszło słońce, choć już powoli kryło się ku zachodowi.
- Będziemy się zbierać, ale ty się nie ruszaj. Zaraz się tobą zajmę – zacząłem pakować wszystkie rzeczy. Artemis posłusznie czekał, aż skończę się wszystkim zajmować. W końcu, kiedy zgasiłem ognisko i przywróciłem miejsce postoju do porządku musiałem zająć się białowłosym. Podszedłem do niego, uklęknąłem przy nim i jedną ręką włożyłem pod jego kolana, a drugą objąłem go w pasie.
- Zarzuć mi ręce na szyję – powiedziałem do mężczyzny. On posłusznie wykonał moje polecenie, a nawet przez chwilę poczułem, jakby zrobił to z większym... wyczuciem? Tak, tak to się chyba nazywa. Podniosłem się, a jasnowłosy oparł głowę o moje ramię z dziwnym, nawet uroczym pomrukiem. Westchnąłem na to tylko i pomogłem chłopakowi usadzić się w siodle. Wgramoliłem się zgrabnie w siodło, a Gabriel siedział przede mną. Usadowił się wygodnie i oparł o moją klatkę piersiową. Przymknął oczy.
- Mieszkasz gdzieś w mieście? - spytałem cicho.
- Mhm... - mruknął prawie niesłyszalnie.
- A w jakiej okolicy?

( Gabiś? ) 

Od Lumeusa - CD. Reiny

Dziwna osobniczka, nie powiem, ale jak bardzo interesująca! Mhm... mógłbym całkiem sporą część swojego życia poświęcić na rozgryzanie pobudek tej istoty. Jak to mam w zwyczaju mawiać " Wszyscy najlepsi ludzie na świecie mają nierówno pod sufitem ". Najlepszy był fakt, że ów żeńska osóbka pomyślała, że " pomogłem " jej z dobrego serduszka. Co mogłem poradzić na to, że hałasowała razem z chuliganami? Po niezbyt owocnej nocy nie miałem zamiaru przymykać na to oka. No, ale cóż... nieraz moje intencje zostały inaczej odebrane.
Wróciłem do spożywania swojego posiłku. Zaraz po tym zostawiłem na blacie należne pieniądze i opuściłem karczmę, której postanowiłem zostać częstszym gościem. Nałożyłem na siebie swój płaszcz, gdyż zauważyłem, że na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Niebo poszarzało i już niedługo po tym, jak wyszedłem z ciepłego pomieszczenia, zaczęło nieźle padać. Ludzie pomknęli pod dachy. Tylko nieliczni jeszcze biegali po uliczkach szukając schronienia. Czekała mnie daleka droga do domu, bo nie zabrałem ze sobą Artemisa. Martwiłem się o niego. Był moim zaufanym rumakiem... trudno by mi było, gdyby stała mu się krzywda. Czekała mnie daleka droga do domu.
Las był nie do zniesienia w takiej porze. Wszystko szumiało, dudniło i hałasowało, co przeszkadzało mi masakrycznie w skupieniu się. Na dodatek kaptur zasłaniał mi uszy i wszystkie dźwięki były dla mnie nieco przytłumione. Mimo to nie przejmowałem się zbytnio. Miałem zwierzęce zmysły, więc i tak słyszałem, widziałem i czułem lepiej. Jednak nie ma ludzi idealnych, więc i ja się do nich nie zaliczałem. Wkrótce ulewa nasiliła się jeszcze bardziej, co wydało mi się odrobine niepokojące, ale nie ja byłem od pogody, więc musiałem uszanować jej kaprysy. Nie spodziewałbym się, że jest to wszystko ukartowane. Zanim zdałem sobie sprawę z czegokolwiek, oberwałem w głowę z niesamowitą wręcz siłą. Czy był to kamień, pałka czy stalowy drut... nie wiem. Pamiętam jedynie tyle, że w tamtej chwili od razu straciłem przytomność. Oczy zaszły mi mgłą, osunąłem się na ziemię i zasnąłem, a raczej odpłynąłem.

Świadomość powoli zaczęła do mnie wracać, ale bardzo powoli. Pierwszy wniosek, do jakiego doszedłem był tak, że podczas następnych badań spróbuję osłonić czymś swój kark, by w przyszłości nie dać się podejść tak łatwo. Nie spodziewałbym się tego, że ktoś odważy się mnie zaatakować, ale ludzie czasami głupieją z różnych przyczyn, więc nie mogłem być pewien niczego po tych istotach. Głowa nie bolała mnie tak bardzo, jak w chwili upadku. Starałem się podnieść powieki i pozwolić im zarejestrować coś więcej niż tylko obraz zalany wodą lub mgłą. Słuch powrócił mi niemal natychmiast. Głowy jednak nie podnosiłem... na razie. Próbowałem doprowadzić do porządku wszystkie swoje zmysły oraz zdrowe myślenie.
- Ktoś mnie porwał, więc muszę się uciec – zacząłem kombinować – Zapewne ktoś mnie tu pilnuje. Jestem przywiązany do czegoś, na czym da się siedzieć. To może być jakaś machina tortur, więc lepiej mi będzie, jak się nie poruszę. Muszę zdać się tylko na słuch i węch – jak postanowiłem sobie w głowie, tak też zrobiłem. Nie podniosłem głowy. Rozluźniłem się, pomruczałem chwilę pod nosem, aby mój wcześniejszy ruch nie był niczym niezwykłym podczas śnienia i na powrót znalazłem się w pozycji nieruchomej. Nie mogłem nawet drgnąć. Delikatnie nabierałem powietrza do płuc. Było bardzo wilgotne i miało aromat lekkiej zgnilizny.
- Czyżby piwnica? - pomyślałem. Panowała wokół mnie cisza, więc z dźwięków nie wiele usłyszałem, jednak poczułem raczej dobrze wyczuwalne dudnienie, jakby... końskich kopyt. Nie jakaś wielka chmara, jak na wojnie, ale to dudnienie co jakiś czas nasilało się nad moją głową.
- Nie, to katakumby pod miastem – stwierdziłem w myślach. Wszystko by się zgadzało. Dudnienie wskazuje na miejsce gdzieś po miejscem, gdzie często przejeżdżają konie, a jedyne takie miejsce to miejskie ulice. Zdziwiłem się. Liczyłem, że wywiozą mnie gdzieś daleko za stolicę. Poruszyłem lekko dłońmi. Były związane osobno, jakby ktoś doskonale wiedział o moich alchemicznych zdolnościach... lub łud szczęścia. Czyli o alchemii mogłem jedynie pomarzyć. Spróbowałem poruszyć ogonem. No, tu już było trochę lepiej. Był zwinięty pod krzesłem lub czymkolwiek, na czym się wtedy znajdowałem. Włosy opadły na moją twarz skutecznie zasłaniając ją i maskując moje spojrzenie, które przez kosmyki dopatrywało się szczegółów w otoczeniu i potencjalnego strażnika. Przód prawdopodobnie był czysty. Z bliska nie czułem niczyjej obecności, ale są ludzie, którzy tak jak ja umieją maskować swoją obecność lub tacy, którzy za pomocą " czarów " znikają. Ogonem wiele zdziałać nie mogłem. Nie był na tyle silny i ostry, by przeciąć zapewne bardzo grube więzy. Postanowiłem więc poczekać chwilkę na rozwój wydarzeń. Nie czekałem długo, bo po chwili do lochu weszły trzy osoby. Poznałem po ilości kroków.
- Nie wiem, dlaczego my go tu w ogóle trzymamy – obruszył się jeden z rozmówców. Jak na moje ucho był mężczyzną około 30 lat. Głos miał donośny, więc na pewno nie był otyły, jednak w tym jego głosie wyczułem ogromną wręcz irytację i zażenowanie. Nie wiedziałem sam, czemu.
- Och, bracie... czasami mimo wieku wydajesz mi się być jeszcze młodzieńcem, któremu w głowie panienki i hulanki. Nie zdajesz sobie sprawy jak ogromną moc ma ten człowiek – powiedział drugi z przybyłych. Z ochrypniętego głosy wywnioskowałem, że jest starcem już w podeszłym wieku, ale nie na tyle podeszłym, by spisywać swój testament – Miło mi, że masz wątpliwości i nie podążasz ślepo za mną, ale wiesz dobrze, jak ważne jest dla mnie istnienie tego zakonu.
- Nie ma co ukrywać. Zdzieramy z chłopów majątki, a i tak tobie, bracie, jeszcze mało – rzekł urodziwy i bardzo subtelny głos, zapewne kobiety również w wieku 30-stki – Może warto już sobie podarować. Zakon powoli się sypie. Kto zarobił na życie, ten odszedł w swoją stronę. Nie znajdziemy nowych zakonników poprzez porywanie ich – wydedukowała kobieta.
- A mamy jakieś inne wyjście? - spytał oburzony starszy mężczyzna – To jest człowiek, który jest w stanie zarobić krocie sam, a co dopiero " w służbie " Pana.
- Czyli o to im chodzi – pomyślałem i skrzywiłem się na myśl o tych konfidentach na zdrowym ciele państwa. Zacząłem się zastanawiać bardzo uporczywie, jak się wydostać. Skoro odważyli się mnie porwać, znaczyło to, że są na tyle silni, by mnie do czegoś zmusić. Nagle ktoś wbiegł do pomieszczenia.
- Bracie przełożony, przepraszam, że ci przeszkadzam, ale do naszej siedziby wtargnął ktoś... to chyba jakiś zabójca – powiedział przerażony mężczyzna, który brzmiał mi na młodzika.
- Jaki zabójca?! Jak się przedostał przez nasze straże? Zatrzymajcie go za wszelką cenę! - wrzasnął starzec.
- Nie możemy... po prostu... zabija naszych braci, jak muchy – nie musiałem długo czekać na to, aby opuścili loch i zostawili mnie samego. Wyprostowałem się i rozejrzałem uważnie. Nie znalazłem żadnej przydatnej rzeczy, której mógłbym dosięgnąć i się uwolnić. Pozostało mi jedynie wyrywać się, by poluźnić więzy. Rwałem się dosyć długo dopóki nie udało mi się wysmyknąć ręki z uścisku. Swoimi pazurami przeciąłem resztę więzów. Kiedy znowu stałem na własnych nogach uciekłem z lochu i pobiegłem po schodach do następnych drzwi... i następnych... i następnych. W końcu znalazłem się w ogromnym holu i z dala zobaczyłem znajomoą, zakapturzoną postać.
- No proszę, proszę~! Jaki ten świat mały – szepnąłem do siebie.

( Reina? )