Strony

Mieszkańcy

26 maja 2016

Od Alli - Quest

"Uprowadzenie"

– Weź mi tu z tym nawet nie podchodź! – Usłyszałam głos Rolanda, gdy zerknął do środka wielkiej skrzynki, po brzegi wypełnionej rybami. Właśnie wybrani ludzie rozładowywali karawan, który zawitał do naszych skromnych progów ze świeżą dostawą produktów żywnościowych. Pomimo, iż było tego, jak na moje oko, dość sporo, jedynie pięć osób wyszło naprzeciwko dostawcy.
– Śmierdzi jak cholera… – mruknął pod nosem blond włosy mężczyzna, patrząc wrogo na rybny towar.
– To zdechłe ryby, fiołkami raczej nie pachną – skomentowała jego wywód stojąca nieopodal kobieta, jednak pomimo swojej płci, mogłoby się zdawać, iż to właśnie ona odwala najwięcej roboty. Michel, bo właśnie takie dzierżyła imię, była postury przypominającej tą Rolanda, lecz ze zdecydowanie bardziej owalnymi konturami. Oczywiście, barki miała o wiele szersze od bioder, przez co jej kobieca sylwetka traciła na wartości, lecz dalsza część ciała prezentowała się zdecydowanie lepiej, jeśli liczyć jedynie dziewczęce atuty. Jak już wspomniałam – duże biodra, pod nimi umięśnione nogi, sprytnie schowane za czarnym materiałem służbowych spodni, a jeśli cofniemy się o kilkadziesiąt centymetrów w górę, moglibyśmy dostrzec również niebrzydkie mięśnie na rękach, okazale rysujące się pod warstwą skóry.
Odzież miała, po stokroć bardziej zadbaną od Rolanda, bowiem choć fartuch z odległości kilkudziesięciu kilometrów owszem, wyglądał na brudny, to owe plamy przynajmniej można było zidentyfikować, w przeciwieństwie do tych mężczyzny. Długie rękawy miała podwinięte aż za łokcie, a co ciekawe, były one najbardziej czyste z całej reszty. Wyznacznik dobrego kucharza, ot co.
Sama jej twarz prezentowała się nie najgorzej. Długie, mocno brązowe włosy, które normalnie opadałyby jej na ramiona, w tamtej chwili były mocno związane z tyłu głowy w obfity kok, zabezpieczony dodatkowo siateczką. Rysy twarzy miała ostre, temu nie można by zaprzeczyć, jednak pomimo twardego wyglądu i aury, jaką wokół siebie roztaczała, każdy kto poznał ją trochę bliżej wie, że charakter ma zdecydowanie bardziej łagodny, jeśli ma na to ochotę.
– Odwal się i bierz ten towar! – zawołał zirytowany Roland, wciskając jej w dłonie owy znienawidzony przez niego przedmiot i skierował się ponownie w stronę karawanu, by wziąć następne skrzynie.
– Patrzcie państwo! Duże bobo! – wykrzyknęła Michel rozbawionym tonem wymieszanym z kpiną skierowaną w stronę mężczyzny.
– Coś ty powiedziała?! – jej obiekt żartów oburzył się natychmiastowo, odwracając się na pięcie i wbijając w nią nienawistny wzrok.
– Ile się należy? – zapytałam spokojnie stojącego nieopodal owej kłótni dostawcę, który obserwował całe zdarzenie z lekkim zdziwieniem. Wymieniałam z nim do tej pory formalności, póki jego uwaga nie została mi podstępnie skradziona przez wyżej wymienioną dwójkę pichcików.
– Co…? Ach, tak! – zreflektował się, na oko trzydziestoletni mężczyzna.
Owy osobnik nie wyglądał za ciekawie, ot, zwykły, szary człowiek niewyróżniający się z tłumu. Szara kamizelka zarzucona na ramiona wisiała cierpliwie na jego barkach, ogrzewając go przed sporadycznymi dmuchami i chuchami zimnego powietrza, nazywanego wiatrem. Pod spodem miał jeszcze brązową koszulkę naciągniętą na niezbyt umięśnione, lecz niegrube ciało, której dół wsadzony był za pasek trochę za krótkich spodni, sięgającymi jedynie do kostek, lecz nawet one nie skarżyły się na niską temperaturę, bowiem przykryte były długimi skarpetami. Natomiast jego obuwie było chyba najdroższą i najlepszą rzeczą w całym zestawie. Czarne, starannie wypolerowane buty odbijały dużą ilość światła, tym samym wyróżniając się spośród innych szczegółów, na które najpierw zwrócilibyśmy uwagę, jednak ten cały bogaty urok odbierał im fakt, iż owe obuwie wyglądało już na nieźle znoszone.
„A więc posiadacz groszem nie śmierdzi...” nikła, prosta i w ogóle nie zabarwiona pięknym akcentem poezji myśl przeleciała mi przez głowę niczym strzała wypuszczona przez wprawnego łucznika z niemałą krzepą w rękach.
– Niech spojrzę na listę… – mruknął pod nosem opisywany wcześniej przeze mnie człowiek, wyjął pośpiesznie mały notesik z kieszeni pantalonów, po czym wbił swój wzrok w niezgrabne literki wyskrobane na kartce. Jego cała twarz wykrzywiła się zapewne pod naporem zwiększonej aktywności mózgu, gdy próbował obliczyć całą wartość zakupionego towaru. Owy człowiek rysy twarzy miał, w porównaniu do ludzi, którzy krzątają się w kuchni, wyjątkowo łagodne. Nawet dla niektórych mógł uchodzić za przystojnego, jednak ja nie uważałam jego urody za pociągającą, jeśli miałabym to już oceniać. Średniej wielkości oczy, płytko osadzone w jego czaszce odznaczały się lekko zabrudzoną, lecz nadal sprawiającą pozory czystości zieloną barwą, w której skąpane były jego tęczówki. Policzki, pomimo że lekko wklęsłe, nadal posiadały nikły rumieniec, tańczący resztkami sił na jego skórze. Włosy, tym razem kruczoczarne, były zaczesane do tyłu, jednak kilka niesfornych kosmków odstawało wyraźnie od reszty, mimo starań posiadacza.
– Tysiąc pięćset i trzy Piętniki łącznie – odparł mężczyzna, najwidoczniej zadowolony z tego, iż udało się mu tak szybko obliczyć taką ilość liczb, bowiem, jakby nie było, owe kilkudniowe dostawy, owszem, są często, jednak i tak zamawiane są dość spore ilości jedzenia. Cóż, nie jestem pod wrażeniem jego sprawnego umysłu, widać, że robi to na co dzień. Czy ja również bym tak potrafiła? Najpewniej tak, jednak muszę przyznać, iż ostatnio świadomie zaniedbywałam swoje codzienne rachunki dla poprawienia kondycji mózgu. Czy przez to mogłam się opuścić? Jakkolwiek by nie było, i tak muszę do nich wrócić…
Moja ręka sięgnęła po przygotowaną wcześniej sakiewkę z policzonymi ze mnie pieniędzmi, tworzącymi razem szacowaną sumę do zapłaty. Otworzyłam ją, po czym wyjęłam dwie monety, które, jak na złość, były swego rodzaju przeszkodą do idealnej ilości Piętników do zapłaty. Poczułam poczucie winy oraz lekkie zawiedzenie w stronę moich możliwości, bowiem byłam pewna, iż suma wyniesie tysiąc pięćset pięć, a nie o dwa mniej. Jednak taki wynik może być skutkiem jakiś czynników rozpraszających mnie oraz… Nie. Nie mogę winić otoczenia, bowiem cały ciężar owego grzechu spada na mnie, cokolwiek bym zrobiła.
– Proszę – odparłam, wręczając mu do rąk własnych brzęczący woreczek, tym razem z dobrą sumą pieniędzy w środku. Kątem oka zerknęłam na kucharzy wyznaczonych do wniesienia towaru do spiżarni, a przynajmniej jego wyładowanie, po czym, stwierdziwszy, iż karawana została opróżniona co do jednego jabłka, orzecha oraz truskawki, ukłoniłam się nisko, lecz dalej nie tak, jak kłaniam się zawsze królowej, bowiem byłoby to pogwałceniem przepisów.
– Dziękujemy serdecznie za Twe usługi – rzekłam łagodnie.
– Tak, miło się robi z wami interesy – odparł dostawca, śmiejąc się lekko pod nosem. Wyprostowawszy się, uśmiechnęłam się lekko.
– Dziękujemy. Do następnego razu i bezpiecznej drogi.
Po tych słowach, mężczyzna skinął mi głową, po czym z uśmiechem zasiadł na miejsce w karawanie przed końmi i biorąc do ręki długi bat, smagnął je lekko po zadach, na znak, by ruszyły. Trzy potężne wierzchowce zarżały głośno, oznajmiając wszem i wobec, iż są gotowe do drogi. Napięły swoje mocne mięśnie, rysujące się dostojnie pod skórą i pociągnęły wóz. Najpierw wolno, jakby dając sobie czas na rozgrzewkę, a potem, w miarę pokonywanej trasy, coraz to bardziej przyśpieszały, aż w końcu, w akompaniamencie kopyt tuczących po ziemi, a zaraz potem po bruku, gdy weszły na miejską uliczkę, zniknęły mi z oczu, chowając się za budynkami, podążając zapewne na kolejne dostawy. Po odprowadzeniu ich wzrokiem, zwróciłam go z powrotem na kucharzy krążących wokół skrzyń ze świeżym towarem, zanosząc go spokojnie do obszernej i pojemnej spiżarni, znajdującej się dokładnie obok kuchni. Dwóch mężczyzn widocznie aż nadmiernie przeceniało swoje siły, bowiem oboje wzięli po trzy skrzynki, stawiając jedna na drugą i szli ścieżką prowadzącą do pomieszczenia, gdzie leżało jedzenie.
– Te, bo jeszcze wam ręce odpadną! – zawołała Michel, przechodząc koło nich i widząc ich poczynania, a sama niosąca dwa pudła z dorodnymi jabłkami.
– Allia! – Posłyszałam męski głos, wołający mą osobę, więc, za jego instrukcjami, odwróciłam się posłusznie w stronę źródła dźwięku, lecz doskonale wiedziałam kto jest właścicielem owego beztroskiego tonu. – Ten cały chłopczyna zostawił tutaj jakąś torbę – oznajmił z podniesioną do góry jedną brwią Roland, podchodząc do mnie i podnosząc do góry dłoń z zawieszonym na niej sakiem. Owego przedmiotu nie miałam okazji jeszcze zobaczyć, toteż ciekawiło mnie, kiedy umknął mi ów szczegół, lecz i tak przyjrzałam się bliżej zgubionej rzeczy. To co trzymał w ręce blond włosy pichcik, wyglądało na swego rodzaju teczkę obitą jasno brązową skórą. Widać, iż była mocno zniszczona, co świadczyło o licznych wgnieceniach, zaczernieniach czy pęknięciach, lecz pomimo wyżej wymienionych, zdawała się być w dobrym stanie i wyglądała, jakby posłużyć miała jeszcze wiele, wiele lat, a i udźwignąć równie dużo w swym wnętrzu. Klapa tej torby kończyła się w połowie, trzymana przez dwa paski, z wybitymi dziurami w równych odległościach, wyposażone w małe, metalowe sprzączki, trzymające wszystko razem.
– Oddam mu ją, słusznie zrobiłeś, zauważając ów fakt – powiedziałam, biorąc do ręki teczkę za uchwyt i szybko zawieszając ją sobie na ramieniu.
– Jak sobie chcesz. Pamiętasz, w którą stronę pojechał? – spytał dla pewności Roland, rozglądając się wokół siebie, zapewne próbując sobie przypomnieć, w którym miejscu zniknął karawan.
– Owszem, dziękuję za troskę.
– Ja nie… Ech, po prostu już jedź!

~~*~~

„O ile się nie mylę… Tak, to tu. Brązowy budynek, tamta uliczka...”, mruczałam do siebie w głowie, chcąc podłapać trasę, którą przemierzył dostawca. Spacerowałam już zapewne kilkadziesiąt minut, o ile moje poczucie czasu było w normie. Niekiedy spokojnie pytałam przechodniów, czy nie widzieli mojego celu. Gdyby sklecić ze sobą wszystkie podpowiedzi, które otrzymałam, wychodziłoby na to, iż muszę udać się jeszcze tą drogą prosto, po czym powinnam dojść do małego lasku, dzielącego dzielnice miasta. Tak też się stało, bowiem stanęłam przed bujnie rosnącym morzem drzew, które jednak rozstępowało się, tworząc między sobą szeroką ścieżkę.
Stanowczo wbiłam pięty w boki konia, na którym dane mi było spędzić ową krótką przejażdżkę, po czym ruszyłam przed siebie, wchodząc śmiało na wyciętą drogę. Zawsze zadziwiała mnie cisza panująca w lesie oraz ten spokój, bo chociaż znałam jego uzasadnienie przyrodnicze, to nadal było to całkowite przeciwieństwo zatłoczonego, dusznego i hałaśliwego miasteczka, należącego do królestwa Armonii, w którym zaszczyt miałam mieszkać. Wysokie drzewa, na które ktoś narzucił na nie płachtę igieł bądź liści, na pierwszy rzut oka wyglądały całkiem niechlujnie i nieuporządkowanie, jednak po głębszym przyjrzeniu okazywało się, że tak naprawdę Matka Natura starannie dobrała owe przedmioty i z jeszcze większą uwagą je poukładała. Przez grube gałęzie owych wielkich roślin, sięgających niekiedy nieba, przekradały się pojedyncze promyki słońca, padające na wszystko w zasięgu ich rażenia, minimalnie je nagrzewając i dając im tę chwilę przyjemności, bowiem w lesie, jak każdy wie, panuje dość chłodne powietrze, nawet, jeśli na otwartej przestrzeni jest duchota.
– … Ale powiedz nam wreszcie, którędy… można dostać, bo… Atak…
Do moich uszu doszły strzępki jakiejś wypowiedzi, która została uformowana przez zupełnie do tej pory nie znany i nie słyszany mi głos. W zwyczaju nie mam podsłuchiwania, ponadto ostro kłóciłoby się to z podręcznikiem i zasadami savoir-vivre, na co nie mogłam sobie pozwolić, jednak gdy usłyszałam słowo „atak”, nie zastanawiałam się długo. Zatrzymałam pośpiesznie konia, szybko z niego schodząc i dziwiąc się nader wszystko, iż go jeszcze nie usłyszeli. Dochodząc do wniosku, iż zbyt wielkim ryzykiem byłoby zbliżanie się do owego źródła dźwięku z innym, jeszcze głośniejszym, przywiązałam go do pobliskiej gałęzi, która spadła mi prosto z nieba, a sama wyglądała, jakby tylko czekała na coś, co można na niej powiesić lub przymocować. Po skończeniu swojego zadania, podeszłam w miarę cicho do pobliskich krzewów, bowiem to kilka metrów za nimi, zdawałoby się, dosłyszałam głos nieznajomego. I nie myliłam się.
– Dobra, spokój, spokój! – zawołała, tym razem osoba o innym sposobie mowy. A więc było ich tam co najmniej kilku… Dzięki fakcie, iż poskramiałam w sobie nikłe światełko ciekawości, zalewając ją morzem opanowania i spokoju, nie zaryzykowałam, i nie uchyliłam choćby najcieńszej gałązki, nie chcąc się niepotrzebnie i nieopatrznie zdemaskować.
– Te, cisza tam! – krzyknął zniecierpliwienie ponownie pierwszy głos, a jego rozkaz poprzedzany był potężnym rżeniem konia, co wyjaśniałoby fakt, iż nie byłam słyszana, nawet z odległości kilkudziesięciu metrów.
– Tak, jest wejście tam z tyłu, kiedy zjeżdża się w lewo, zaraz po moście…
Owy ton, jako, iż słyszałam niedawno, wręcz nie mogłam nie rozpoznać.
– Kiedy oni wyładowywali towar, przyjrzałem się bacznie tym drzwiom. Zdaje się, że jedno prowadzi do spiżarni, a drugie do kuchni. W sumie, na jedno wychodzi.
– Nie byłeś w środku, co?
– Niby pod jakim pretekstem? Znalezienia toalety?
– Więc będąc już w zamku, będziemy musieli na oślep szukać pokoju królowej…
Odsunęłam się jak najostrożniej od roślin, które do tej pory mnie osłaniały, gdy doszłam do wniosku, iż usłyszałam dostatecznie dużo. Nie mogę ryzykować, to wystarczające informacje jak do tej pory. Odwróciłam się na pięcie i ponownie podeszłam do mojego wierzchowca przywiązanego kilka drzew dalej i sięgnęłam do małej kieszonki, zaraz pod skrzydłem siodła. Wyciągnęłam z niego małe pudełeczko, w którym sprytnie schowany był kawałek papieru, pióro i kilka Piętników. Te ostatnie, najmniej potrzebne mi w obecnej chwili, zostawiłam na swoim miejscu, jednak wyciągnęłam dwa pierwsze przedmioty, po czym, opierając się ponownie na siodle, napisałam kilka zdań, zgięłam karteczkę w pół i wetknęłam za uzdę konia, w miejscu, gdzie miałam pewność, iż się nie wysunie. Wzięłam w dłoń skórzane lejce, zarzuciłam na grzbiet i uderzyłam konia otwartą ręką w zad odpowiednio mocno by ten, spłoszywszy się, zaczął galopować w stronę miasteczka, z którego przyszłam.
Owi ludzie na pewno to usłyszeli, dlatego upewniając się, iż ogier bezpiecznie wybiegł z lasku, zanurzyłam się w morzu liści, przechodząc przez niego i znajdując się po drugiej stronie, zaraz przed trójką mężczyzn, stojących koło karawany, którą jeszcze nie tak dawno miał okazję odjeżdżać z uśmiechem na ustach nasz dostawca. Nie zmienił się on zbytnio, mogę powiedzieć, iż w ogóle, lecz stojących koło niego „panów” z twarzy wcale nie poznawałam, dlatego spędziłam kilka sekund, by się im przyjrzeć.
Pierwszy z nich opierał się plecami o czarną ścianę pojazdu, trzymając obie dłonie w kieszeniach luźnych spodni w kratę, o wiele na niego za duże, bowiem niemal zasłaniające jego obuwie, którego można było dostrzec tylko malutki skrawek. Naciągnięty na pierś szary materiał też bogactwem nie raził po oczach. Zresztą, owy drugi, stojący tym razem o własnych siłach, ze skrzyżowanymi ramionami, również nie mógł poszczycić się drogimi strojami.
Ku mojemu zdziwieniu, cała trójka może nie wyglądała identycznie, lecz rysy twarzy zdecydowanie posiadała wspólne, co może świadczyć albo o niezwykłości przypadku, albo o więzach krwi, choć ja osobiście stawiałabym na to drugie.
Mężczyźni, zauważywszy obcą osobę, natychmiast skierowali na mnie swój wrogi wzrok oraz przyjęli bardziej nieprzyjazną postawę, rezygnując z poprzednich. Ja, udając niezrażoną ich niemiłym przywitaniem, pokłoniłam się należycie w stronę jedynego znanego mi człowieka z tej gromadki i odparłam:
– Ponownie pana witam. Niestety, zostawił bądź zgubił pan swą własność.
Po owych słowach, wyprostowałam się i zdjęłam z siebie skórzaną teczkę. Dostawca, wyraźnie zdziwiony, zacisnął swe usta w cienką linię, spinając się od razu.
– Dziękuję… – wymamrotał niepewnie, podchodząc do mnie i wyciągając rękę w stronę torby. Kątem oka zerknął na swojego towarzysza, który niemal niezauważalnie skinął twardo głową. Po owym geście niemal natychmiast poczułam na ramieniu zdecydowane szarpnięcie, a nim minęła kolejna sekunda, już byłam przygwożdżona do pnia najbliższego drzewa, zablokowana przez człowieka, z którym robiłam niedawno interesy. Szorstka struktura pnia dała o sobie we znaki, kując mnie nieporadnie w plecy, pomimo długiego płaszcza, jednak w mig o tym zapomniałam, gdy koło mojej twarzy błysnęło niespodziewanie ostrze długiego sztyletu, wyciągniętego zza pasa mężczyzny.
– Pana torba leży na ziemi – zauważyłam słusznie, gdy skierowałam wzrok na nieporadny worek, skąpany już w kurzu i innym brudzie.
– Co słyszałaś? – wysyczał mi w twarz, ignorując mój wcześniejszy komentarz. Był tak blisko, że aż czułam na sobie jego niezbyt przyjemny w zapachu oddech, a dopiero uświadamiając sobie fakt, iż jego ciało niemal leży na moim, poczułam się niezbyt komfortowo.
– Po co w ogóle pytasz?! Jest za duże ryzyko! – zawołał za nim jego towarzysz i brat, dzierżący to samo piętno zbrodni co on. – Pewnie jest z nią tu ktoś jeszcze. Zdaje mi się, że nie wysyłają kobiet samych… – dodał pośpiesznie, rozglądając się odruchowo, po czym skinął na drugiego mężczyznę, by podążył za nim. – Zajmij się nią – wydał krótkie polecenie, a potem usłyszałam już tylko szelest liści, gdy przechodził przez rozległe chaszcze.
Ponownie skierowałam swój wzrok na napastnika przede mną. Wyraz twarzy miał zacięty, brwi mocno ściągnięte, a w oczach, gdyby bliżej się przypatrzeć, tańczyły mu małe iskierki pewności siebie i swego rodzaju zadowolenia, nie okazującego się jednak na rysach. Twardo wytrzymywałam jego spojrzenie, bowiem zdawałam sobie sprawę, że on może mnie w każdej chwili dźgnąć, oszpecić, bądź wyrządzić inną krzywdę, a do przyjścia pomocy pewnie jeszcze muszę poczekać.
– Myślisz, że uśmiercisz nieśmiertelną? – zapytałam nagle, wbijając pełne mocy spojrzenie w dostawcę. Mężczyzna prychnął tylko na znak rozbawienia, opuścił lekko głowę, potrząsnął nią niby w niedowierzaniu, iż myślę, że takie chwyty na niego zadziałają, po czym znowu dumnie podniósł wzrok.
– Nie rozśmieszaj mnie – sarknął krótko – I nie łżyj. To nie przystoi kobiecie – dodał, omiatając mnie falą pogardy.
– Doprawdy? – spytałam, lecz tylko retorycznie, dalej trwając w swoim postanowieniu i uśmiechnęłam się. Uśmiechnęłam się swoim zwykłym, codziennym uśmiechem, z którego przecież korzystałam tak często i wyćwiczyłam go do perfekcji, i którego miał również okazję podziwiać nasz dostawca, przyciskający mnie obecnie do drzewa.
Jakby za sprawą tego jednego słowa, do którego przypisana była potężna fala pewności, stanowczości i lekkiej kpiny, mina napastnika powoli zaczynała się zmieniać. Jego twarz, z wyrazu pełnego okrutności i cichego zapewnienia, że jest w stanie posunąć się do wszystkiego, nawet do zabicia niewinnej kobiety, przekształcił się w wyraz przestraszonego szczeniaka, przed którym nagle stanął wielki wilczur z obnażonymi kłami, skąpanymi w pianie i gęstej ślinie, ciągnącej się długimi nićmi w chwilach, gdy otwierał swój pysk. Z policzków mężczyzny zniknęły dawne kolory, a jedynym, który pozostał była wyłącznie nieskazitelna biel, jednak to nie trwało długo, mogłoby się nawet zdawać, iż jedną tysięczną sekundy, bowiem w okamgnieniu znów poczerwieniał ze złości. Kurczowo zacisnął zęby, odznaczając przy tym jego szczękę i potrząsnął ponownie głową, tym razem jednak ten gest był skutkiem gniewu niźli rozbawienia. Wyglądało to tak, jakby chciał odpędzić z umysłu mącące mu w myślach uczucia i wyobrażenia.
– Nie łżyj, powiedziałem! – wrzasnął tym razem ile sił w płucach, prosto w moją twarz – Jesteś śmiertelna! Przejrzałem ja te Twoje sztuczki!
– Ach tak… – westchnęłam cicho, opuszczając na moment wzrok, lecz wraz z nadejściem nowego, śmiałego pomysłu, podniosłam go – Więc się przekonajmy – rzekłam spokojnie, tym samym, zwykłym tonem, którego używam na co dzień, lecz teraz był on nakrapiany nutą zawziętości i hardości. Po owych słowach, nawet się nie zastanawiając, z czystymi myślami złapałam stanowczo za ostrze sztyletu mężczyzny, które jeszcze sekundę temu tkwiło koło mojej twarzy, teraz wbijało się w moje ubrania na piersi, w miejscu, gdzie żywo biło moje ludzkie serce, jednak nie na tyle mocno, by rozerwać materiał. W mojej dłoni zagrzmiał potężny ból, który jest normalnością, gdy twa skóra zostaje brutalnie przecięta, niczym prąd, jednak skutecznie go ignorowałam, dalej wiercąc swym wzrokiem dziurę w zielonych tęczówkach. Po chwili poczułam ciepłą ciecz, która w miarę upływu czasu mnożyła się w oczach, spływając czerwonym strumieniem po mojej ręce, ostrzu, spokojnie poruszając się na przód, brudząc mojego napastnika i kapiąc wielkimi kroplami na ziemię.
Dostawca tym razem spiął swoje wszystkie mięśnie, wyprowadzony z równowagi, ciągle trzymając sztylet przy moim ciele, zacisnął usta w cienką linię i zamachnął się, by zadać mi ostateczny cios i wtem…
Został odciągnięty przez dwóch strażników, przywołanych przeze mnie listem, którzy zjawili się w samą porę, by skończyć to marne przedstawienie.

1 komentarz: