Strony

Mieszkańcy

2 stycznia 2016

Od Wintera - CD. Daenerys

- Myślę, że poradzą sobie sami. Kilka dni nie zrobi różnicy. Mój wuj na pewno coś wymyśli - wyjaśniła dziewczyna i zerknęła na leżący przed nią talerz. Leżący na nim kawałek sera był przeznaczony dla mysz polnych, które często zaglądały do mojego domu, ale skąd ona to mogła wiedzieć?
Patrzenie na jej zdegustowaną i zrezygnowaną minę było w pewien sposób zabawne.
- Świetnie - powiedziałem, zabierając talerz. Spojrzała na mnie, szeroko otwartymi oczami, na co ja tylko się uśmiechnąłem. - Odprowadzę cię, jak daleko będę mógł, ale po drodze musimy zatrzymać się w mieście.
- Nie musisz tego robić. Pomogłeś mi, ale teraz już poradzę sobie sama.
- Nie masz konia, na którym mogłabyś dojechać do swojego królestwa. Nie znasz okolicy i nawet nie wiesz, w którą stronę iść, by dotrzeć do miasta - wytłumaczyłem, powstrzymując się od kolejnego uśmiechu. Jako zwykła, bezbronna kobieta, była całkiem urocza. - Beze mnie, co najwyżej zgubisz się w lesie.
Nic więcej już nie powiedziała, więc ruszyłem do paleniska, by przynieść dziewczynie prawdziwe śniadanie. Już po chwili pochylałem się nad nią, lekko muskając jej policzek ustami, kładąc na stole talerz ze świeżą owsianką i dużą ilością leśnych owoców. Nie było to to samo, co zapewne jadała na zamku, ale zawsze lepsze od kawałka sera. Nie poruszyła się, gdy jej dotknąłem, wręcz skamieniała, co tylko bardziej mnie rozbawiło. Pod maską damy z wyższych sfer, kryła się dziewczyna taka jak wszystkie inne.
- Jedz szybko - wyszeptałem i wyszedłem przed dom, a Saba razem ze mną.
Przygotowanie Tańczącego liścia zajęło mi niewiele czasu. Już wcześniej przygotowałem wszystko, co było potrzebne do drogi, czekając tylko na decyzję dziewczyny.
Denerwowałem się, co skutecznie wypominała mi wilczyca. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem poza granice królestwa, ale to był ekscytujący rodzaj strachu. Widziałem już smoka, jakie inne stworzenia czekały na mnie w Królestwie Fuego'a?
Gdy dziewczyna w końcu wyszła, była gotowa do dalszej dyskusji o mojej obecności przy niej. Widziałem, że już szykuje się do wypowiedzenia kolejnych argumentów, gdy chwyciłem ją w biodrach i posadziłem na grzbiecie konia. Na plecach upiąłem dwa zakrzywione miecze i usiadłem tuż za dziewczyną.
- Bierzesz broń? - spytała niepewnie, na co ja tylko skinąłem głową. Coś do obrony zawsze mogło się przydać, zwłaszcza bliżej granicy z Fuego'a. Ruszyliśmy przez las, zostawiając wilczycę i mój dom za sobą.

Senlin było największym miastem, jakie dane mi było widzieć, a było jednym z mniejszych w Królestwie Tierra'y. To tam się wychowałem i znałem prawie każdą uliczkę tego magicznego miejsca. Bo miasto było magiczne na swój prosty sposób. Miałem jednak przeczucie, że ktoś taki jak Daenerys - kronikarz na zamku, mieszkanka Miasta Ognia, nie będzie tego dostrzegać. Więc omijałem to wszystko, co mogłoby się wydawać jej dziwne i osobliwe.
Prowadziłem Tańczącego Liścia, z dziewczyną na grzbiecie wąskimi uliczkami, ciesząc się z niezmienności tego miejsca.
Zaprowadziłem Daenerys do domu mojej siostry. Gdy weszliśmy do środka, uderzyła nas woń cudownie przygotowanego obiadu.
- Zostawię cię tutaj - powiedziałem dziewczynie, przyglądając się jej twarzy. Wodziła wzrokiem po wszystkim, co znajdowało się w pomieszczeniu, jakby pierwszy raz widziała je na oczy. - Moja siostra da ci ubranie bardziej odpowiednie na tę podróż.
Po tych słowach od razu skierowała swój wzrok z powrotem na mnie.
- Co jest nie tak z moją suknią? - naburmuszyła się, na co ja znów się uśmiechnąłem, zerkając na rozcięcie jej dekoltu.
- Jest cudowna - przyznałem. - Ale trochę zbyt rzucająca się w oczy. Jeśli będziesz tak wyglądać, ktoś w końcu zechce nas zatrzymać, a tobie przecież zależy na czasie, prawda?
Niechętnie się zgodziła i poszła wraz z moją siostrą na górne piętro domu, a ja wyruszyłem na poszukiwania drugiego konia.

<Daenerys?>

1 stycznia 2016

T-I

Daenerys zostaje zdyskwalifikowana z Turnieju.

powód:
nie dotrzymanie terminu wysłania pracy

Opowiadanie Turniejowe - Gabriel

Wkładając kolczugę, zastanawiałem się, czy aby nie popełniłem błędu. Co strzeliło mi do głowy, żeby brać udział w turnieju? I to jeszcze turnieju wszystkich Pięciu Królestw? Nie odczuwałem zwykle potrzeby rywalizacji, chciałem jedynie się wyżyć. Sądziłem też, że nie przejdę nawet eliminacji. Nie zdawałem sobie sprawy ze swoich umiejętności; nie obawiałem się o swoje własne życie i w potyczkach potrafiłem odnaleźć spokój, którego nie umiałem osiągnąć w służbie.
Do boku przypasałem swój ciężki, dwuręczny miecz, wcześniej okręciwszy rękojeść konopnym sznurem - stary był już mocno wytarty. Oprócz kolczugi i skórzanych ochraniaczy na przedramionach i łydkach, nie nosiłem ani kawałka zbroi. Nigdy jej nie miałem i nie odczuwałem takiej potrzeby. Zwykle jedynie utrudniała mi poruszanie się, a i tak moi przeciwnicy często okazywali się szybsi ode mnie. Moim atutem była siła, technika i wytrzymałość.
Na końcu związałem włosy rzemieniem i opadłem na przygotowane przez zamkową służbę krzesło. Kiedy przeszedłem do finału, „dostałem” swój namiot, a nawet służącego do pomocy. Od razu go odprawiłem. Nie pogardziłem jednak karafką wody i wyżywieniem.
W myślach powtarzałem ciosy, uniki, zwody i figury szermiercze, choć wiedziałem, że wyryte są tak głęboko w mojej pamięci, jakbym już się z nimi urodził. Z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego kumpla, Davida.
- Mogę wejść? – jego stłumiony głos dobiegł zza materiału zasłaniającego wejście.
- Jasne – David wpadł do środka razem z promieniami słońca, znajomy i przyjacielski. Wyglądał na lekko zagubionego na tle żółtych ścian namiotu.
- Nieźle się urządziłeś, co nie, Gabe? Masz szansę na chwałę, sławę, kasę… Dziewczyny padną ci do stóp za sam udział w finale! – ekscytował się.
- Wiesz dobrze, że nie zależy mi na tym wszystkim. To wszystko stało się przez przypadek, bez planowania, bez treningu, zresztą –
- A jednak stoisz tutaj, w namiocie finalisty, czekając na herolda wzywającego twoje imię – przerwał, szczerząc zęby. – Gdzie twoja złota zbroja, szlachetny rycerzu?
- Och, proszę – żachnąłem się. – Wiesz dobrze, że czuję się nieswojo. Nie jestem w nastroju do żartów. Z jednym przeciwnikiem już walczyłem, dzisiaj odbędzie się ostatnia walka – Tak naprawdę czułem jednak narastające napięcie, nastrój jaki zawsze ogarniał mnie przed walką. Podekscytowanie.
David miał już coś odpowiedzieć, kiedy rozbrzmiały turniejowe fanfary.
- A teraz Gabriel Vint z Królestwa Aire zmierzy się z Namidą Ferrars z Królestwa Armonii! – zaanonsował herold donośnym głosem.
- Powodzenia, stary – z powagą pożegnał mnie David.
W ramach podziękowania skinąłem głową i innym wyjściem niż wszedł mój kompan, wymaszerowałem na zalany światłem plac. Dzień był mroźny, ale srebrne promienie słońca w zenicie wdzierały się w każdy kąt, oświetlając dokładnie miejsce walki.
Moją przeciwniczką była młoda, ciemnowłosa dziewczyna. Jej wygląd zdradzał azjatyckie korzenie. Zamiast tradycyjnego miecza trzymała katanę, co zdarzało się rzadko, ale było dozwolone według zasad turnieju. Miała dopasowane strój do walki i włosy związane w wysoką kitkę. Tak samo jak ja ją, lustrowała mnie wzrokiem. Ocenialiśmy siebie nawzajem.
Czekaliśmy na sygnał. Kiedy rozbrzmiał gong, ukłoniliśmy się sobie, po czym zaczęliśmy się okrążać. Pomyślałem, że dziewczyna ma zapewne zupełni inny styl i technikę niż ja. Była drobna, ale mięśnie na ramionach zdradzały siłę.
W pewnym momencie doskoczyliśmy do siebie i skrzyżowaliśmy klingi. Myślałem, ze będzie szybsza i zwinniejsza ode mnie. Okazało się jednak, że oboje utrzymujemy podobne tempo. Cięła mocno i krótko, nie tracąc siły. Była bardzo czujna. Wymienialiśmy serie przemyślanych i instynktownych ciosów. Wkrótce stało się jasne, że nasz pojedynek będzie pojedynkiem sił. Kto okaże się mocniejszy? Po kilkunastu minutach nadszedł rozstrzygający moment. Uderzyłem z półobrotu, a ona zablokowała mój cios zakrzywioną klingą. Ostrza zakleszczyły się, a wynik zależał od tego, kto pierwszy ustąpi. Komu pierwszemu uda się wytrącić przeciwnikowi broń.
W końcu pojedynek zakończył się, a herold ogłosił:
- Zwycięzcą zostaje…

Opowiadanie Turniejowe - Namida

Niedługo zaczyna się Turniej, a ja nadal nie dotarłam na miejsce. Miałam lekkie opóźnienie, więc wyruszyłam dopiero wczoraj. Już od dwóch dni powinnam być na miejscu i trenować. To źle wróży.
Właśnie było południe. Niedawno przekroczyłam granicę Królestwa Aqua'y. Rozbiłam niewielkie obozowisko, aby chwilę odpocząć w cieniu drzew. Cały czas wiał silny wiatr, dlatego założyłam grubszy płaszcz, a Arię zaopatrzyłam w ciepłą derkę. Siedziałam na niewielkim wzniesieniu, więc miałam widok na całą dolinę. Miasto było położone nad wodą i sprawiało wrażenie, jakby na niej dryfowało.
Nigdy tutaj nie byłam, ale słyszałam, że jest to kraj wiecznego śniegu. Opatuliłam się mocniej płaszczem, kiedy wiatr przybrał na sile. Westchnęłam. W taką pogodę ciężko będzie walczyć.
Wstałam rozcierając ręce i podeszłam do mojej klaczy.
- Musimy jechać dalej - powiedziałam i osiodłałam ją.
Ruszyłyśmy galopem w dół doliny - w kierunku miasta i pola turniejowego.

Na miejsce dotarłam po jakiś piętnastu minutach. Aria zwolniła do stepa. Biały puch strawił, że nie było słychać stukania jej kopyt.
Rozejrzałam się dookoła. Wszystko było już gotowe. Namioty rozstawione i oznaczone odpowiednimi symbolami królestw. Pole walki wydeptane i otoczone trybunami.
Byłam zbyt zmęczona, aby teraz to wszystko obejrzeć, więc udałam się od razu do wyznaczonego dla mnie namiotu.

Moja zbroja i katana były już na miejscu, ustawione w lewym rogu namiotu. W prawym zaś, znajdowała się leżanka z oparciem, stół oraz krzesło.
Podeszłam do broni. Dowiedziałam się, że poprzedniego dnia Zbrojmistrz obejrzał i zbroję i miecz. Nie stwierdził żadnych uszkodzeń, jednak sama wolałam się upewnić. Zaczęłam wszystko dokładnie przeglądać w poszukiwaniu choćby najmniejszego defektu. Takowego na szczęście nie znalazłam.
Odpoczęłam może z godzinę, po czym udałam się na plac treningowy. Wzięłam swoją katanę.
Obróciłam parę razy katanę w dłoni, aby sprawdzić jej wyważenie. Zrobiłam parę wypadów w przód, ciosów z góry, uników i blokadę. Postanowiłam też poćwiczyć jedną ze swoich sztuczek. Gdy dojdzie jutro do walki, chcę grać wszystkimi kartami, jakie posiadam. Liczę na to, że zaskoczę przeciwników. Nawet chwilowe zaskoczenie może zadziałać na moją korzyść.
Ćwiczyłam do zachodu słońca. Do namiotu wróciłam wyczerpana i z bolącymi mięśniami. Przed snem sprawdziłam jeszcze, czy z Arię wszystko w porządku.
Spać położyłam się wcześnie, aby na jutrzejszy dzień mieć siły. Nie poddam się łatwo. Może mi się nie udać, ale będę walczyła tak, aby wygrać. Nie poddam się łatwo.

Następnego dnia, niedługo po wschodzie słońca, słychać dało się trąby. Wstałam z leżanki i przeciągnęłam się. Na stole stał dzbanek z wodą oraz talerz z jedzeniem, znaczy, że ktoś tu był podczas mojego snu. Nie podobało mi się to, aby nie mogłam na to poradzić. Takie zasady.
Poprosiłam jednego ze służących, aby pomógł mi założyć zbroję. Katanę wzięłam do ręki i udałam się na plac główny, gdzie miał się odbyć Turniej.
Byli już tam pozostali zawodnicy. Trybuny zaś, były wypełnione po brzegi. Wręcz brakowało miejsc. Władcy Pięciu Królestw siedzieli na oddzielnym podeście na prowizorycznych tronach. Obok nich, trochę niżej stał herold, który zaczął tradycyjną przemowę przed rozpoczęciem Turnieju:
- Ludu Aqua'ty! Dziś odbędzie się Turniej Pięciu Królestw! Do finału dostało się trzech wojowników! Daenerys Fuenga z królestwa Fuego'a! Gabriel Vint z królestwa Aire'a oraz Namida Ferrars z królestwa Armonii!

Rozpoczęcie zakończyło się, a walka miała się zacząć za jakieś dziesięć- piętnaście minut. Jak się okazało, mieliśmy walczyć wszyscy na raz. Nie zapowiadało się to dobrze, ponieważ trzeba mieć większą czujność. Gdy będziesz walczyć z jednym, drugi może cię podejść od tyłu.
Nie panikuj Namida. Dasz radę. Uda ci się - powiedziałam  siebie i udałam się na pole. Zaraz miał się zacząć pojedynek....

31 grudnia 2015

Od Ruth

Siedziałam w Sali Obrad, pochylona nad dokumentami. Próbowałam zrozumieć cokolwiek ze spisu wydatków Królestwa, jednak bez większego skutku.
To był jeden z lepszych dni. Nic nie przypominało mi o bolesnej przeszłości, miałam apetyt, a raz nawet uśmiechnęłam się do jednego ze strażników. W końcu czułam się dobrze. Mogłam zajmować się moimi obowiązkami i nadzorować przygotowania do koronacji.
Jedne z bocznych przejść do sali otworzyły się, a przez nie, pospiesznie wszedł Eric. Jak zawsze o nienagannym wyglądzie, poważny ale i pokrzepiająco uprzejmy. Rozkochiwał w sobie służbę i przybyłych gości. Wszyscy uwielbiali jego prostotę i szczerość. A mnie odsuwali na bok, jako tą zamkniętą w sobie.
Eric usiadł na krześle obok, zerkając to na mnie, to na stertę ksiąg rachunkowych.
- Jakieś wieści z Fuego’a? - spytałam, bo to był ostatnio nasz najczęstszy temat rozmów. Niepojawienie się Meridaah na turnieju było dziwne, biorąc pod uwagę jej zamiłowanie do przyjęć i tanich trunków.
- Niestety. Kolejny posłaniec zniknął bez śladu, gdy tylko przekroczył granicę królestw.
Schowałam twarz w dłoniach, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie. Obawiałam się jednak najgorszego i przerażało mnie, że jeśli moje przypuszczenia się sprawdzą, Królestwo będzie bezbronne.
- O czym myślisz, Ma Chérie? - zapytał Eric choć wiedziałam, że musiał przeczuwać to samo. Widziałam to po jego minie. Przerażenie pomieszane z nadzieją.
- Ostatni raz widziałam Meridaah na początku tego roku, potem nagle zniknęła. Żadnych wieści o niej, ani o stanie jej Królestwa. Nie odpowiada na listy, a nasi posłańcy nie wracają - wymieniłam  wszystko, o czym wiedzieliśmy już od kilku tygodni. - Jeśli szykuje się do wojny, to już po nas. Nie mamy dość dużo wyszkolonych żołnierzy, w dodatku każdego dnia jest coraz zimniej.
- To akurat może być naszym atutem, jeśli faktycznie postanowią zaatakować - stwierdził Eric z miną która sugerowała, że już obmyśla jakiś plan. Kolejna rzecz, w której był lepszy ode mnie - strategia.
Nie mogliśmy prowadzić wojny. Nie teraz i nie z Fuego. Kto miałby poprowadzić armię? Eric był dobry w planowaniu, jednak nie radził sobie z walką. Ja sama już od dawna nie trzymałam w ręce miecza, więc kto miałby zachęcić ludzi do walki? Kto stanąłby u ich boku?
Sytuacja była beznadziejna i nie było z niej żadnego dobrego wyjścia.
Byłam wściekła na Meridaah, że za każdym razem udowadnia, jak jest nieodpowiedzialna. Nie nadawała się na Królową i wszyscy to wiedzieli. Reprezentowała sobą wszystko, co było najgorsze we Fuego’a, a jej brat na to pozwalał. Czasem zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby to on był starszy, ale zawsze dochodziłam do wniosku, że w końcu i tak poddawałby się woli siostry.
“Tylko co teraz zrobić?” myślałam. Jak uniknąć wojny z tak niepohamowaną i nieprzewidywalną osobą jak Mer?
- Popłynę tam - myślałam na głos. - Porozmawiam z księżniczką w cztery oczy i może uda mi się jakoś ją przekonać.
Ten plan miał bardzo wiele luk, jednak był lepszy niż czekanie na rozwój wypadków. Nawet jeśli Meridaah mnie nie wysłucha, będziemy wiedzieć, czego się spodziewać.
Wstałam od stołu chcąc jak najszybciej zaplanować wszystko na swój wyjazd, a było sporo do zrobienia.
- A co z koronacją? To już niedługo - powiedział Eric jak zwykle niezwykle spokojnym tonem.
- Zdążę wrócić. To nie będzie długa wizyta - uspokoiłam go, choć sama nie wiedziałam, czy to prawda. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać na Zamku Fuego’a. - Ale ty musisz tu zostać i dopilnować, żeby wszystko było gotowe. Również wojsko, w razie potrzeby.
Po tych słowach wyszłam z Sali Obrad głównym wejściem, kierując się do Kapitana Królewskiej Floty. Potrzebowałam szybkiego statku i dobrej załogi, zapasów. Służącym kazałam spakować dla mnie bagaż z tylko najpotrzebniejszymi rzeczami.
Denerwowałam się. Od dawna nie odwiedzałam Fuego'a, a okoliczności nie zapowiadały się przyjaźnie. Musiałam jednak w końcu udowodnić Królestwu, że jestem godną następczynią Tronu.

<Alvarze, płynę do ciebie. Co prawda Ruth o tym nie wie… Ale mam nadzieję, że uda nam się jakoś wszystko ugrać :) >

30 grudnia 2015

Od Cirilli - Quest "Pomoc"

Podniosłam wzrok ku górze.
Rozległy się liczne śpiewy ptaków. Drzewa zasłaniały promienie słoneczne płynące zza koron.
Zapowiadało się na wspaniały poranek. Bo kto wie, co przepowiada poranek, a co w sobie kryje cały dzień? Jednak już od otwarcia oczu dzisiejszego dnia wiedziałam, co powinnam zrobić. To był dzień dla mnie, dla mnie i Kickera.
Jeden z dni, kiedy mogę odpocząć od wielu spraw, oddać się całkowicie mojej przyjaźni z ogierem i czekać, w jakie kolejne wspaniałe miejsce mnie zabierze. Zawsze to tak działało - wsiadałam na jego grzbiet, a on tylko zabiera mnie w kolejną podróż. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy posiadali konie po to, aby je mieć. Koń to wspaniałe zwierzę, wierne niczym pies, chodzące własnymi ścieżkami jak kot i kochające bardziej człowieka, niż samego siebie. Nie jeżdżę na Kickerze z siodłem. To jest tylko cholerny wymysł postępującej cywilizacji, która zamiast się rozwijać, cofa się w tył.
Dotknęłam dłonią ciepłego łba, po czym energicznie wspięłam się na wysokiego ogiera.
- Ruszaj - powiedziałam.
Ogier stanął dęba, dziko zarżał. Jego grzywa uderzyła mnie po przylegającym do jego szyi policzku, natychmiast jednak spadając na dół tym samym muskając mięśnie szyjne wierzchowca. Jego odgłos rozniósł się po całym lesie, tak samo jak w tym momencie spadające z hukiem kopyta uderzające o zeschniętą ziemię. Pod bosymi strzałkami popękała ziemia. Ogier znów zarzucił ostro łbem i jego nogi ustawiły się w błyskawicznym tempie do rozpoczęcia galopu z nieruchomej postawy.
Byliśmy jednością. Każdy jego ruch mięśni, każdy oddech i każde rżenie było częścią mnie. Rozumieliśmy się bez słów.
Po długim biegu, ogier zwolnił w końcu do kłusa. Zatrzymał się przy strumieniu, a ja wtedy mogłam zsiąść i rozetrzeć bolące uda.
Nagle usłyszeliśmy rżenie. Dziki odgłos zwierzęcia, konia. Kicker podniósł łeb, po czym równie głośno odpowiedział tuż nade mną. Intuicyjnie zakryłam uszy, chcąc uniknąć głośnego dźwięku wydanego przez wierzchowca.
-Kickeeer! - krzyknęłam, zagłuszając jego "ryki". Koń popatrzył się na mnie jak na wariatkę, a ja tylko fuknęłam mu w odpowiedzi. Nigdy się tak nie zachowywał, a już na pewno nie do byle jakiej kobyły. Nie zastanowiło mnie jednak, dlaczego tym razem zareagował w ten sposób. Po prostu olałam to, jakby nic nie zaszło. Chciałam, aby nic nie zepsuło tej chwili.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego ogier pokłusował na polanę odczekawszy kilka minut po odgłosie. Pobiegłam za nim, nie chcąc jego zgubić, ani sama nie znając drogi powrotu zostać sama w lesie. Moje wołania nic nie dawały, a koń co jakiś czas odwracał łeb obserwując mnie i sprawdzając, czy jeszcze za nim biegnę. Miałam wrażenie, że za każdym razem gdy tak robił, przyspieszał. To oczywiście mogłoby być wyjaśnieniem, dlaczego w fazie końcowej nie kłusował, ale poruszał się galopem.
Dotarliśmy do polany, na której nie było żadnego życia. Liście szumiały od popychającego je wiatru, ciemne kruki raz po raz przelatywały nad niebem. Sama polana wydawała się szara i bez życia, a trawa sięgała miejscami mi do pasa.
- I po co mnie, bydlaku, tu przyciągnąłeś, co? - zapytałam, trzymając się za kolana i próbując uspokoić oddech. Czarne loki pokrywały moją czerwoną ze zmęczenia twarz, oplatając swoją objętością. Powinnam je ściąć - mówiłam sobie w myślach, próbując nie zwariować ze zmęczenia. - Ciekawe, ile kilometrów pokonaliśmy w poszukiwaniu debilnego odgłosu. 
Kicker przez cały czas nasłuchiwał, stawiając mocno uszy. Wyglądał jak prawdziwy bojowy rumak - stał dumnie, wzrokiem utkwionym w dal, szukający czegoś, czego nikt jeszcze nie znalazł.
I rozległo się delikatne rżenie. Teraz byłam pewna, że to był koń, odgłos dobiegający z tej polany. A Kicker pędził jak dziki w jego poszukiwaniu.
- Po cholerę... - nie skończyłam mówić, gdy ogier ruszył za odgłosem, a ja chcąc nie chcąc, musiałam iść za nim. Jako, iż przestrzeń była otwarta, nie biegłam już za ogierem mając go cały czas na oku. Stanął po przeciwnej stronie drzew leśnych, teraz na mnie patrząc i w pewien sposób popędzając do szybszych ruchów.
Kiedy dotarłam na miejsce, spiorunowałam wzrokiem wierzchowca, po czym spojrzałam w dół. Ku mojemu zdziwieniu na trawie leżał biały koń z potworną ilością krwi na ciele.
Uklęknęłam nad zwierzęciem w celu przebadawczym.
Koń ruszył się niespokojnie, chcąc zaobserwować, co robię. Miał płytki oddech, a jego śnieżnobiała sierść była pokryta licznymi czerwonymi zabarwieniami. Na wysokości szyi zauważyłam ropniejącą, otwartą ranę. Była szarpana, jakby konia ktoś zestrzelił łukiem, potem wyciągając drastycznie grot z jego ciała powodując rozerwanie się rany. Sądząc po wyglądzie musiało stać się to około trzech godzin temu.
Spojrzałam na słońce. Poruszało się w kierunku zachodu, a jego położenie wskazywało na godzinę graniczącą popołudnia z wieczorem.
- Cholera - zaklęłam cicho pod nosem. Mało czasu. Jeżeli nie zdążymy przed nocą, koń może w szybkim tempie odchodzić od rzeczywistości, a drapieżniki mogą mu w tym tylko pomóc. Nie myślałam już nawet o sobie, co by się stało ze mną, gdy nadejdzie noc, a księżyc będzie naszym jedynym oparciem.
Szybko obadałam konia stwierdzając, że nie ma więcej ran. Skupiłam się więc na wcześniej zauważonym urazie. Zerwałam trochę miękkiej trawy i zwinęłam ją w rulon. Przemoczyłam ją w kałuży, która była niedaleko. Kicker, nie rozumiejąc powagi sytuacji uznał, że trawa jest przygotowywana dla niego. Często bawiłam się trawą, później i tak oddając mu ją. Przynajmniej się nie marnowała.
- Odwal się, Kicker. - warknęłam w stronę wierzchowca, kiedy już sięgał wargami po świeże źdźbła. Odgoniłam go ręką, a ten uciekł w przeciwną stronę, rzucając łbem. Odszedł około 10 metrów ode mnie, gdzie znalazł koniczynę, którą teraz zacięcie łapał zębami. Cieszę się, że mam mądrego konia, który wie, w którym momencie się wycofać. Uśmiechnęłam się na tą myśl.
Otrząsając się, wróciłam do białego wierzchowca. Nie mamy dużo czasu, a każda zmarnowana minuta to pomniejszające się prawdopodobieństwo, że nie uda mi się uratować zwierzę.
Trawą dokładnie obmyłam okolice rany uważając, aby zielsko nie wpadło do urazu, ale żeby woda zmyła płynącą krew. Kiedy rana była osuszona oraz wymyta, przystąpiłam do intensywnego myślenia. Nigdzie nie było żadnych większych liści, abym mogła je wykorzystać. Trudno, aby wśród sosen rósł jakiś potężny dąb, który mógłby mi pomóc w tej sytuacji. A jednak - nie było żadnego liściastego drzewa w pobliżu, abym mogła z jego liści zrobić naturalny opatrunek dla konia.
Myśl, myśl cholera! - powtarzałam sobie w myślach, coraz bardziej panikując. Koń wyczuł mój strach, sam poddając się panice.
- Uuuu, spokojnie. Nic się nie dzieje - głaskałam aksamitną sierść wierzchowca na szyi, aby zwierzę znów powróciło do spokojnego stanu. Bynajmniej mi się udało, sama się również uspokoiłam. Myślenie na spokojnie, to jednak lepsza decyzja, zamiast operowanie trzęsącymi się ze stresu rękoma. Źle by się to skończyło i dla mnie i dla zwierzęcia.
Oderwałam rękę od podłoża, czując nagły ból w jednym z palców. Dobiłam ruch sykiem ze swojej strony, łapiąc się teraz za palec, na którym chodziła mrówka. Mała, wielka, mrówka. Małą wielkością, wielka zamiarami.
Trzy metry od konia i mnie było mrowisko. Przystąpiłam do działania.
Już nie pierwszy raz wykorzystywałam patent, o którym dowiedziałam się w trakcie swojej ucieczki od wuja. Teraz nie mogę określić, jak wielki teren zdobyłam, chcąc jak najdalej wyjechać od znienawidzonej osoby. Na pewno było to kilka mil więcej, niż sobie wyobrażałam to kiedyś.
Patent sprzedał mi starzec, pochodzący z krajów pustyni i stepów. Wtedy to on uratował mi życie, teraz to ja moge uratować inne stworzenie dzięki spotkaniu z nim.
Wszystko polegało na zamknięciu otwartej rany za pomocą główek owadów. Wzięłam jednego owada do ręki, po czym przyłożyłam do skóry konia. Kiedy małe szczypce się zatrzasnęły, oderwałam odwłok. To był kluczowy moment, ponieważ ciałko należy oderwać, kiedy już szczęki się zaczepią, ponieważ wtedy będą trzymać złapany fragment. Jeżeli jednak mrówka odmówi posłuszeństwa i nie zaciśnie szczypiec, główka nie będzie się trzymać, a tylko przeszkodzi pracę i się oderwie po krótkim czasie.
Sprawdziłam, czy pierwszy łeb owada się trzyma. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc efekt swojej pracy. Już po chwili szukałam po ziemi więcej mrówek, aby zasklepić ranę. Zazwyczaj robiłam to większymi mrówkami, typowymi w innych stronach. Tutaj jednak nie było takich owadów, więc miałam obawy, czy ten sposób wytrzyma również w tych stronach. Jak się okazało, doskonale mrówki sobie poradziły z tym zadaniem. Mogą być z siebie dumne.
Niechętnie odrywałam odwłoki od głów. Krążyło we mnie uczucie, że zabijam niewinne zwierzę.
Cóż, przynajmniej umrą w słusznej sprawie. - myślałam sobie, podczas gdy rana była w połowie zasklepiona. Spojrzałam na słońce, które zaczęło chować się za drzewami. - Muszę się pospieszyć.
po upływie mniej więcej czterdziestu pięciu minut, zagłębienie w ciele było zakryte milionem małych główek robaczków. Jeszcze raz oczyściłam ranę trawą, delikatnie postępując z urazem na ciele zwierzęcia. Jeszcze raz przebadałam konia. Po przejrzeniu jego ciała zorientowałam się, że jest to klacz. Nie znalazłam więcej urazów, więc sprawdziłam puls zwierzęcia, który nadal się trzymał. Teraz nadeszła wielka chwila, która ukaże, czy moja wiedza na coś się przydała. 
W pierwszej chwili koń wywrócił oczami pokazując białka, wrogo nastawiony. Opadłam bezsilna, myśląc, że moje starania poszły na nic. Koń leżał w bezruchu, a ja zaczęłam się zastanawiać, co w takim razie zrobiłam źle. Rana została oczyszczona, bezpiecznie zabezpieczona i zszyta, aby zwierzę nie traciło krwi. Kilka razy zastosowanie główek mrówek pomagało mi w wielu sprawach, czy teraz ten sposób mnie zawiódł?
Wstałam z kolan, zostawiając klacz na łące, na której ją znalazłam. Kicker delikatnie ruszył chrapami i oparł się głową o moje ramię. Wsiadłam na jego grzbiet, czując przed sobą kłęb. Dałam sygnał łydkami i złapałam się grzywy. Czekałam, aż ogier wystrzeli w las, jak zazwyczaj robił. Nic takiego nie nastąpiło.
- Kicker! Od kiedy stawiasz fochy? - zawołałam do konia, który był wprost ustawiony do leżącej klaczy. Spojrzałam na nią jeszcze raz.
Jej klatka piersiowa ruszyła się nieznacznie. Popatrzyłam uważnie. Klacz oddychała coraz lepiej, podniosła łeb. Delikatnie zsiadłam z ogiera, który zaczął ruszać kopytem w trawie. Nie zwracałam teraz na niego uwagi.
Śnieżnobiała klacz się podniosła. Stała teraz dumnie, a krwawe ślady ukazywały ją jako bojowego konia, który przeżył wiele wojen. Rybie oczy zaświeciły się w promieniu już zachodzącego słońca.
Zwróciła swoją głowę w moją stronę. Lekko zarżała. W pewnym momencie zarzuciła łbem, stanęła dęba i galopem ruszyła w stronę lasu.
Udało się.





~♥~
Mam nadzieję, że moje wypociny ktoś przeczyta. Myślę, że to było dobre lekarstwo na wyczerpanie mojej weny, a przy okazji utrzymanie kontaktu z jednym z moich ulubionych RP!  Oby czytanie tego, co zostało stworzone, narobiło wam równie wspaniałego uczucia jak i mi! 
Do zobaczenia ziomeczki w innych questach, opowiadaniach oraz turniejach!
Liczę na to, że quest zostanie zaliczony c:
Ciri


«•»

(Quest zaliczony)

28 grudnia 2015

Od Aeneasa - CD. Lumeusa

Po słowach mężczyzny przeniosłem wzrok na drewnianą podłogę, która nagle wydała mi się niezwykle interesująca. Miałem nawet coś powiedzieć, ale średnio wiedziałem co. W końcu nie będę przepraszać, nie zrobiłem nic złego. Chyba. W sumie, to dziwne spotkać kogoś jeszcze bardziej nietypowego od siebie. W końcu zarówno rogi, jak i ogon na pewno nie należą do standardowego wyglądu człowieka. Cały czas stałem w miejscu zastanawiając się, czy spytanie gościa o jego wygląd byłoby niewybaczalne i czy mógłbym za to wylecieć. Podniosłem wzrok i spojrzałem na twarz mężczyzny, dopiero wówczas dostrzegając, że nie ma on źrenic i tęczówek. Właśnie w tym momencie wydał mi się on przerażający. Jakby był bardzo niebezpiecznym smokiem zmienionym w człowieka. Chęć spytania go o cokolwiek odeszła w niepamięć. Po kolejnych kilku sekundach stania w miejscu obróciłem się i szybko wróciłem na miejsce za ladą. Z takiej perspektywy klient nie wydawał się w żaden sposób straszny. Ciekawe.
Przestałem myśleć o niecodziennym gościu sięgając po leżące obok naczynia, pozostałe po poprzedniej, mocno niezdarnej klientce. Z racji tego, że szefowa uwielbiała oszczędzać na wszystkim musiałem je umyć. Nie robiło by mi to większej różnicy, gdybym dostawał za to cokolwiek. Ale teraz przynajmniej mam na co narzekać.
Zanurzyłem kubek w lodowatej wodzie, która była brudniejsza od samego naczynia. W końcu woda kosztuje. A ciepła woda kosztuje bardzo dużo. Tak przynajmniej twierdzi ta sknera, a ja nie chcąc stracić źródła zarobku, nie mogę nic z tym zrobić.
Usłyszałem brzdęk. Oby nic się nie stłukło. Nie znowu. Powoli obróciłem się. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem, że to tylko dźwięk wydawany przez rysujący talerz nóż. Czyli mężczyzna zaraz skończy jeść. Swoją drogą ciekawe, czy zamówi coś jeszcze, czy po prostu wyjdzie, jak ostatnia klientka.

< Lumeus? Nie morduj, święta zniszczyły resztki weny T-T. >