Strony

Mieszkańcy

4 sierpnia 2015

Od Zefira - CD. Sabethy

     Rasher. Jakże parszywe miejsce do załatwiania interesów. Poziom przestępczości jest tu tak wysoki jak ilość straży kręcącej się po ulicach, co przeszkadzało mnie i kilku innym delikwentom w załatwianiu pewnych... spraw.
     Jednak cóż się dziwić, takiej mieszanki narodowej i rasowej nie znajdziesz nigdzie indziej w Amazji. Znalazłby się tu nawet krasnolud bratający z elfem, ludzie z Królestwa Fugeon'u pijący przy jednym stole z mieszkańcami Aqua'y. Hazard i nielegalne transakcje są tu na porządku dziennym, choć władze i szlachta starają się wspólnie temu zapobiec. Panował tu istny chaos. To chyba było odpowiednie słowo.
     A w tym chaosie skryta była kobieta z workiem klejnotów...
Moje myśli skupiły się na odnalezieniu tej jednej osoby. Szukałem wszędzie śladów jej obecności, chociażby po minach ludzi, których mijałem. Nie łudziłem się nawet, iż jest na tyle głupia, aby chodzić po ulicach z uwieszonym workiem stukających o siebie i brzęczących drogich kamieni, jednak zawsze warto było sprawdzić. Nie chodziłem wszak tylko z tego powodu.
    David był moim dobrym znajomym z czasów, gdy byłem żółtodziobem w tym fachu. Swego czasu był z niego swój chłop, który zawsze ratował mnie z tarapatów, gdy wpadłem u strażników miasta. Zmyślnie i sprytnie przekręcał informacje, aby mnie wyratować. Uśmiechnąłem się pod nosem. Można powiedzieć, że zawdzięczałem mu swoją niesławę. Pomyślałem o tym w chwili, gdy jakaś kobieta, idąca spiesznie i nieuważnie otarła się o moje ramię, potrącając lekko. Rzuciła ciche     "Najmocniej przepraszam", co wydawało mi się bardziej zirytowanym warkotem i nim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować, ona już pruła naprzód żwawym, szybkim krokiem. Prowadziła konia jedną ręką. Kropkowany zad przykuł na krótko moją uwagę.
    Zbliżałem się do jego chaty. Zatrudnił się jako szewc. Gdy choroba przeżarła staw jego prawego kolana, byłem skory zastanawiać się, jak mu się powiedzie dalej. Spadł jednak, ku mojemu zaskoczeniu na cztery łapy, ujawniając swój niemały talent w cięciu i szyciu skóry. Tak jak sądziłem, nie porzucił swoich zamiłowań do ujawniania informacji za pieniądze. Musiał mieć zatem jakiegoś pomocnika. Ciekawym, kim jest ów młodziak?
    Szyld był skromny, informujący tylko o nowym fachu Davida i jego usługach. Rozejrzałem się dookoła dyskretnie, zanim pchnąłem drzwi, nie zwalniając kroku chciałem się upewnić, że nikt niepożądany nie jest zainteresowany moim wypadem do szewca. "Z resztą", pomyślałem, "i tak przydałyby się mi nowe buty."
    Pomieszczenie nie było duże, ot zwykły warsztat. W rogu stał stół, zawalony narzędziami różnego rodzaju, od obcęgów po igły, kawałkami garbowanej skóry oraz butelką wina. Na przeciwległej ścianie, na półce wisiały gotowe już buty. Produkcja jednej pary zajmowała fechtmistrzowi cały dzień, nic dziwnego iż ta część ubioru niemało kosztowała. Moją uwagę przykuły buty wykonane z czarnej skóry, o wysokich cholewach z paskami przypinanymi ćwiekami. Wysłałem tęskne westchnienie ku nim, na wspomnienie o własnych, starych już i przetartych, choć wychodzonych. Gdy skończę robotę, wybiorę się tu, postanowiłem.
    Z rozbawieniem stwierdziłem, że na stojącej pośrodku ladzie, którą, nie wiem tak naprawdę w jakim celu postawił, znajdował się nawet dzwonek. Nie mogłem oprzeć się pokusie wypróbowania go. Po pomieszczeniu rozległ się dźwięczny odgłos, melodyjny i łagodny jak na dzwonek. Ściągnąłem z głowy kaptur i wychyliłem się, aby zerknąć, co się dzieje za progiem zaplecza. Gdy ujrzałem schody i ciężkie kroki schodzącego, kulejącego człowieka, zrozumiałem o co chodzi. ze złośliwości zadzwoniłem jeszcze raz.
    - Idę, idę! - stęknął, wcale się nie spiesząc. Cały David.
    - Choć tu, nie będę sterczał cały dzień!
    Mój głos odegrał swoją rolę znakomicie. Szewc zawahał się na krótki moment, po czym wywnioskowałem, że mnie rozpoznał. Znakomicie. Potem przyspieszył, a hałas jego kulawego kroku jeszcze głośniej rozległ się po warsztacie.
    Gdy pojawił się w drzwiach, stwierdziłem już po raz kolejny, jak czas trzyma nas w swoich nieuchronnych ramionach. Praca od świtu do nocy przez 4 lata postarzyła go o dobre 15. Jego mina sugerowała, że wyglądałem albo okropnie, albo nie jest zachwycony z moich odwiedzin. Cóż...
    Obstawiałbym to drugie.
    - A niech cię... - oparł się na zdrowej nodze, opierając o ramę drzwi. Potarł się po nieogolonej brodzie. Wciągnął głęboko powietrze.
    No tak. Zapomniałem już zupełnie, dlaczego od jakiś czterech lat nie jesteśmy partnerami. Uśmiechnąłem się lisio.
    - Rozumiem, iż nie cieszysz się na widok starego przyjaciela, David? Jakie imię tutaj nosisz? Jon? Garrett? Harry?
    - Zefir... - rzekł powoli i ostrożnie, jakby nie chciał zbudzić dziecka. Zefir... Moje prawdziwe imię. I miał racje. Akurat to imię powinno być wymawiane w ten właśnie sposób - cicho, niezrozumiale, ostrożnie. I z lękiem - Czego tu szukasz, lisie?
    Zadzwoniłem w dzwonek jeszcze raz, pokpiwając pod nosem. Mój uśmiech chyba go denerwował.
    - Nie znalazłeś sobie innego zajęcia? Słyszałem, że cieszysz się dość znacznym uznaniem w okolicy. Twoje imię było kilka razy wymienione w gospodzie.
    Warknął zirytowany. Pokuśtykał wolno do lady i nachylił się nad nią, spoglądając mi w oczy. Odwzajemniłem jego spojrzenie pewnym siebie i lekceważącym wzrokiem. Nie ustępował niestety.
    - Wątpię, abyś zajrzał do mnie tylko po buty, Zefirze - tym razem wypowiedział moje imię śmielej, twardszym tonem. Chciał się mnie jak najszybciej pozbyć.
     Huh, nie dziwię mu się.
     - A gdybym jednak przeszedł właśnie w tym celu? - spytałem unosząc jedną brew.
    Usłyszałem ciężkie westchnienie. Nie miałby wyboru. I on, podobnie jak ja, sztywno trzymał się wyznaczonych przez siebie zasad. Obsłużyłby mnie, jeślibym zachowywał się jak każdy inny szary człowiek.
    Opadł ciężko na krzesło stojące przy ladzie, nie spuszczając ze mnie czujnych oczu. Patrzył mi na ręce.
    - Czego więc chcesz?
    - Tego, co robiłeś każdego dnia, zanim rozkręciłeś biznes. No pomyśl - odparłem.
    - Informacje? - uśmiechnął się pod nosem, nagle wyczuwając swoją dominację. Kiwnąłem głową.
    - Dzisiaj w nocy karawana została zapadnięta przez złodziejkę. Transport był na tyle tajnie przeprowadzany, że musiała otrzymać informacje. A dobrze wiesz, że w tej okolicy nie ma nikogo, kto by wiedział, oprócz mnie i ciebie. Wiedziałbym.
    Usłyszałem jego śmiech, jednak moja twarz pozostała niewzruszona. Czułem, że miał pewność, iż da radę stanąć mi na głowie. Dlatego się tak zachowywał.
    - Oczywiście, że byś wiedział, stary druhu... - jego słowa śmierdziały ironią - Dziwię się jednak, iż nie wiesz wystarczająco wiele. Prosisz mnie o pomoc? - znowu zaniósł się szyderczym chichotem - To będzie koszto...
    - Owszem, będzie. Jest w tym mieście straż, która eskortowała ową karawanę. Nieźle mi zapłacili, abym odebrał klejnoty z jej łapsk. Myślę, że panowie bardzo się ucieszą, na wieść, że znalazłem człowieka, który doprowadził do tej tragedii.
    Jeden cel został przeze mnie osiągnięty. Widząc, że ma nade mną przewagę z pychą pochwalił się swoją wiedzą. Teraz był tylko i wyłącznie na mojej łasce. Uśmiech nie znikał z jego twarzy.
    - Zawsze umiałeś kłamać. Prawie ci uwierzyłem, Zefirze.
    Teraz to ja się zaśmiałem. Bawiło mnie to, że rozmawiałem z nim jak ze starym przyjacielem. "Jak wiele kłamstw..."
    - Jeśli nie wierzysz, w takim razie nie nabierzesz podejrzeń, jeśli stąd wyjdę, czyż nie..? - spytałem łudząco przyjacielskim tonem - Nie przejmiesz się, gdy wleję w siebie tyle alkoholu, że będę mówił co mi ślina na język przyniesie? Może zaproszę mojego nowego znajomego, kapitana Joela..?
    - Dość - urwał mi. Spojrzałem nań z triumfem w oczach. Tak właśnie. To ja mam tutaj władzę, stary głupcze. Jego twarz zmieniła wyraz. Niepokój zaburzył jego idealnie pewną siebie minę. wciągnął do płuc powietrze, wbijając wzrok w kąt warsztatu. Butelka wina była dla niego chyba zbyt daleko - Mów , co chcesz wiedzieć.
    - Wszystko co konieczne, stary przyjacielu - znów użyłem fałszywego przyjacielskiego tonu. Dla rozluźnienia atmosfery. Aby David nie krępował się, gdy będzie mi mówił. Nie był głupi. Wiedział, w jakiej jest sytuacji.
    Wyprostował się. Splótł ręce, kładąc je na blacie i zaczął mówić. Uśmiechnąłem się. Prawie jak za dawnych dobrych lat.
    - To nie byle jaka złodziejka, bacz na to. Była odcuskiem na pięcie niejednego wielmoży, niejedno miasto śle za nią listy gończe. Pamiętasz tą wielką aferę z Aqua'y, kiedy to ktoś podwędził ładne pół zamczyska z drogocennych rzeczy a potem go jeszcze podpalił, no, tak tak! To ta sama osoba. Zmalała ostatnio, albo się uspokoiła. Sam nie wiem.
    Gwizdnąłem z uznaniem. Przestąpiłem z nogi na nogę. Słyszałem o tej aferze. Sprawca ulotnił się, choć z wiedziano, kim był. Pstryknąłem palcami, starając sobie przypomnieć jej miano...
    - Mysz... Jakiś gryzoń, czyż nie?
    - Tak - potwierdził - Gryzoń. A dokładniej to Szczur.
    Szczur... No tak, Szczurzyca, która przemierza kraje najbardziej plugawymi ścieżkami, robi akcję i znika bez śladu. Teoretycznie bez tropu... Nagle przypomniałem sobie jej imię.
    - Sabetha. Twardy orzech do zgryzienia.
David prychnął. Przyjrzałem się mu uważnie.
- Jest człowiekiem, nie dość, że wyjętym spod prawa to jeszcze chciwym i egoistycznym - mówił to z pogardą i lekką kpiną, jakby jego klientka zupełnie go nie obchodziła. Zmrużyłem oczy
- Mówiła, dokąd się wybiera? - spytałem jeszcze.
- Huh! - parsknął śmiechem - Może przy okazji miałaby opowiedzieć mi historię swojego życia? Czego ty się spodziewałeś?
- Niczego - obojętnie wzruszyłem ramionami - Jednak kto pyta, nie błądzi, jak to mówią.
Szewc machnął ręką. Zapadła cisza. Mój wzrok ponownie padł na półkę z butami. Na czarne cholewy.
- Myślisz, że wymieniła kamienie tutaj? - sypytałem. Mój umysł szukał wszelkich luk w taktyce Szczurzycy i nie zamierzał palić na manowcach.
- Myślisz, że byłaby na tyle głupia, aby wymienić je tutaj? - David wydawał się nie mniej zdziwiony tą alternatywą jak ja.
Skrzywiłem się. Parerów było tu kilku, z tego, co pamiętałem. Są to gadatliwi ludzie. I znają się na rzeczy. Jeśli zobaczą klejnoty, informacja ta długo nie będzie utrzymywana w tajemnicy. Mogłem czekać. Jednak zwłoka nie była teraz na moją korzyść. Nie mogłem czekać na plotki. Nie teraz, kiedy była blisko. Brakowało mi informacji.
Z sakiewki przyszytej do pasa po mojej lewej stronie wyciągnąłem dwie złote monety i rzuciłem na stół. David spojrzał na mnie zdziwiony.
- Uszyj mi takie buty - wskazałem na obiekt mojego podziwu - Kiedyś po nie wrócę... No co tak patrzysz? - przechwyciłem jego wielce zdumione oczy - Przecież jesteś szewcem, czyż nie? A ja tutaj przyszedłem PO BUTY - dałem nacisk na ostatnie słowa.
David zmusił się do uśmiechu.
- Nasz klijent, nasz pan - wtrecytował znaną formułkę opanowanym i spokojnym głosem. Nikt, kto by go nie znał tak jak ja nie zauważyłby niepewności w jego głosie. Taki był nasz fach. Dyskrecja przede wszystkim - To ty zgarnąłeś całą sumkę dzisiaj rano w gospodzie, prawda?
Zaskoczył mnie, musiałem przyznać. Uniosłem brwi.
- A co?
- Hector strasznie biadolił mi pod oknem, jak paliłem fajkę - uśmiechnął się pod nosem.
Nie odpowiedziałem. Skinąłem jeno głową i ruszyłem do wyjścia. Chyciłem za połę kaptura i pociągnąłem do góry, gdy zatrzymał mnie głs mojego starego przyjaciela - Maska, Zefirze - rzekł. Odwróciłem się w jego kierunku, starając się go rozszyfrować - Nosi maskę. I jeszcze jedno. Jej koń ma nakrapiany zad.
- Nakrapiany..? - fakty nagle zaczęły mi się kojarzyć.
- A no - potwierdził - Ślepy by zauważył. Mogła oczywiście porzucić konia, ale myślę, że dobrze wykorzystasz tą informację.
Zmarszczyłem brwi. W myślach wspominałem nakrapiany koński zad. Był jaki. No tak, jeszcze dzisiaj rano... Prowadziła go kobieta. Wróciłem do tego wydarzenia. Potrąciła mnie i zrobiła dziwny ruch ramieniem. Jakby...
- Do stu diabłów! - warknąłem, rzucając się do wyjścia. Nie wytłumaczyłem, o co chodziło, nie miałem czasu. Po prostu rzuciłem się drogą, w kierunku targu, gdzie zmierzała kobieta. Ile czasu minęło? Dwadzieścia minut? Pół godziny? Liczyłem się z tym, że mogło być już za późno, jednak nie chciałem jej spłoczyć. Zwolniłem, gdy dorarłem. O tej porze ludzi było niewielu. Kupcy mieli swoje kursy dopiero za tydzień, więc stragany w większości świeciły pustkami. Szukałem nakrapianego konia.
"Tuż pod nosem"... Bo jak to mówią - najciemniej pod latarnią.
Prego, signora Sabetha

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz