Strony

Mieszkańcy

3 sierpnia 2015

Od Axela - CD. Ashlyn

    Tego wieczora w głębi duszy nie chcę być sam. Mer już wróciła, za pół godziny mam zejść na oficjalną kolację z nowym gościem. Skoro oficjalna to powinienem przywdziać królewski mundur. Tak jak i Mer powinna ubrać sukienkę. Właśnie jestem w połowie studiowania podręcznika o teraźniejszej chirurgii. Wiele pomysłów świta w mojej głowie, lecz wiem, że to się nie uda. Maggie, leśna szamanka, twierdzi, że jestem odpowiednim kandydatem na lekarza - nie brzydzę się, lubię ludzi. Wstaję od biurka, zasuwam krzesło pod nie.
- Ana! - wołam pokojówkę. Przybywa w mgnieniu oka z pomieszczenia dla służby, które znajduje się obok moich apartamentów. Przyznaję, że muszą mieć świetny i wyczulony słuch.
- Do usług, sir.
- Pójdź do Mer i zapytaj się, czy na dzisiejszą kolację mam przywdziać mundur, czy raczej codzienną odzież.
- Tak jest, sir.
    Zerkam na swój apartament - stanowczo zbyt luksusowy. Przecież jest tyle bezdomnych.
- Lucia! - wołam drugą służącą. Zjawia się tak samo szybko jak jej poprzedniczka. Mimowolnie uśmiecham się pod nosem.
- Sprowadź tu królewskiego architekta.
- Tak jest, sir.
    Mimo, że mamy pod dostatkiem rachmistrzów, sam kontroluję wszystkie wydatki. Mniej więcej dlatego posłałem po samego projektanta. Wychodzi Lucia, w tym samym czasie wraca Ana.
- Czas się przebrać, sir - to jest jednoznaczne z tym, że ubieram mundur.
    Idzie do mojej garderoby i wiesza na wieszaku odświętny mundur, składający się na czarne jak smoła, luźne spodnie włożone w oficerki i ogniście czerwona tunika z czarnym herbem Fuego'a na plecach i na lewej piersi na wysokości serca.
- Dziękuję, Ano. Możesz wyjść.
- Tak jest, sir. - Odwraca się i wychodzi.
    Ubieram się, jestem gotowy do wyjścia. Przybywa Lucia z architektem.
- Witaj, George! - ściskamy sobie ręce.
- Dobry wieczór, wasza wysokość - odpowiada.
- Mam dla ciebie zadanie. Wybuduj w mieście dwa bungalowy dla bezdomnych, ale nie meneli. Czyli jak ktoś zamieszka, mówiąc że nie pije nałogowo, a będzie pił czeka go kara śmierci. Oczywiście trzy posiłki i spanie. Kilkuosobowe pokoje z leżanką i szafką nocną. Rozumiesz?
- Tak jest, sir. Jutro przyniosę projekt.
- Dziękuję. Odmaszerować.
- Dobranoc, sir - mówi i wychodzi z pokoju. Ja również.
    Zatrzymuję się, podziwiając kunsztowne obrazy zdobiące korytarz prowadzący do jadalni. Zatrzymuję się przy ślubnym portrecie moich rodziców. Gładzę opuszkami palców płótno w miejscu, gdzie namalowano twarz mojej matki. Była zbyt młoda. Zbyt młoda by umierać i to w dodatku tak tragicznie.
    Dotykam ramienia ojca. Kiedyś mi powiedział: 'Szanuj innych żeglarzy, i dwa żywioły, z którymi igrasz żeglując - wodę i wiatr. To sprawi, że nawet ci się odwdzięczą.'. Nie mam pojęcia, czy załoga kiedyś zadarła z żywiołami, ale wiem jedno - mój ojciec nigdy. To niesprawiedliwe, że przez ewentualny błąd załogi ja i Mer straciliśmy rodziców. Tak nie powinno być.
    Idę dalej i trafiam do hollu. Widzę obraz przedstawiający mnie żeglującego z tatą na państwowych regatach Aqua'y. Oczy mi się zaszkliły. Tak tęsknię za nim. Z reguły staram się nie patrzeć na te malunki - za każdym razem boli tak samo.
    Schodzę schodami pełnymi amazyjskich złotych myśli. W jednej ramie widnieje napis, który w wolnym tłumaczeniu brzmi mniej więcej tak: 'Idź przed siebie, nie oglądaj się w tył.'. W pradawnym języku Fuego'a to: 'Et raihte, ne lune tirre'. Te słowa w oryginalnym języku często powtarzał mój dziadek, gdy ja lub Mer popełniliśmy jakiś błąd. Jego brakuje mi tak samo.
    Staję przed białymi, rzeźbionymi drzwiami, obok których stali dwaj strażnicy. Teraz wydały mi się znacznie większe i potężniejsze. Ale też i piękne. Kiwam znacząco do strażników, a oni kłaniają się i otwierają drzwi. Okazało się, że czekają tylko na mnie, a więc Maxim zaanonsował mnie przed królewskim gościem.
- Oto Książę Axel, Władca Królestwa Fuego'a, brat Jej Wysokości Meridaah.
- Dziękuję, Maximie - idę i muskam ustami rękę Mer. Patrzę na tę nową. Nie, jej ręki nie pocałuję. Natomiast jej oczy mówiły 'Ale jeszcze dzisiaj pocałujesz coś innego.'.
    Zasiadam do stołu. Lokaje podają przed nami - mną, Mer, nieznajomą i dwoma szlachcicami (którzy raczej robili za przyzwoitki) tace z jedzeniem, po czym unoszą pokrywy. Pachnie wyśmienicie. Puchary napełniają winem z najlepszej amazyjskiej winiarni, a ich woń pieści moje zmysły. Wstaję, odsuwając krzesło i unosząc kielich.
- Chciałbym wznieść toast za obecnych tutaj... - przerywam na chwilę patrząc się na szlachtę. Uśmiechają się i kiwają głowami. - przedstawicieli królewskiego rodu, a także uroczą nieznajomą, która nie zapewne nie omieszka spiorunować mnie spojrzeniem. Proszę cię, abyś się przedstawiła, a wtedy wypijemy za nasze zdrowie.
- Nazywam się Ashlyn, mój drogi - przygryza wargę kusząco. Wiem, że chce owinąć mnie sobie wokół palca. Pokrzyżujemy jej trochę plany.
- A zatem powstańmy wszyscy - rzekłem z naciskiem na ostatnie słowo - i życzmy nam powodzenia.
    W sali w jednym momencie rozbrzmiewa szuranie krzeseł. Unosimy kielichy i upijamy łyk. W sumie, z wyjątkiem jednej osoby. Szlachcic Abel wypija wszystko do dna. W tym samym momencie Mer nachyla się nad uchem Ashlyn. Nawet nie trzeba się domyślać, o co jej chodzi.
    Kolacja zleciała w miarę szybko. Jedzenie było wyborne. Udaję się do swoich komnat, by przemyć się szybko i zasiąść do książek. Na dzisiejszy wieczór uprzednio przygotowałem anatomię prawidłową i patologiczną narządów rozrodczych. Później się okazało, że wiele się nie myliłem przyjmując do swoich apartamentów Ash z odwiedzinami.

(Ash?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz