Pierwszy dzień w pracy. Szkoła, pełno dzieci i klucze, które nie pasują do zamków. Na dodatek pogoda była brzydka, tak jakby chciała powiedzieć, że nie nadaję się do tego. Z tym przekonaniem wróciłam do domu, smutna i zrezygnowana. Już myślałam, czyżby nie wypisać się i zostać bezrobotnym. Siedząc na ulicy z kubeczkiem nie usłyszysz pytań kto wynalazł świat albo dlaczego niebo jest z reguły niebieskie. Nie, nikt także nie będzie wycierał w ciebie masła z kanapek, ani prosił o zawiązanie butów. Padłam jak nieżywa na łóżko i zaczęłam płakać w poduszkę. Przypomniały mi się czasy, gdy zamieszkiwałam w domu sąsiadki. Miałam pokój, łóżko i okno wychodzące na piękny ogródek starszej pani. Jednak to wszystko nie było moje, było mi to obce. Łzy opadały na czystą pościel, uprzednio torując drogę po moich policzkach. Zacisnęłam zęby i wyszeptałam:
- Boże zabierz mnie stąd, tylko jak najszybciej.
Wbiłam sobie paznokcie w rękę i czekałam, aż poczuję ból. Jednak nic takiego nie nastąpiło.W końcu przestałam, a z rany pociekła ciemna ciecz. Miałam tego dość i wybiegłam do kuchni, aby moje smutki zatopić w świeżym pieczywie z masłem. Ukroiwszy sobie kromkę, mimowolnie wbiłam ostrze noża w dłoń. Nie byłam pewna czy to specjalnie zrobiłam, czy przez moje roztargnienie. Po moich policzkach pociekła nowa dostawa świeżych łez, które zmoczyły chleb. W tej sekundzie odechciało mi się jeść, poszłam z powrotem do mojego pokoju i wzięłam do ręki skrzypce, jedyne co mogło mnie uspokoić. Nagle poczułam dłoń na oparciu fotela. Momentalnie przestałam grać i szybko się odwróciłam. Nad sobą ujrzałam wysokiego, uśmiechniętego mężczyznę. Podniosłam się i wtuliłam w ramię przyjaciela.
- Sel, stęskniłem się - zamruczał mi w ucho.
Do oczu napłynęły łzy, jednak szybko otarłam je wierzchem dłoni. Nie mogłam w to uwierzyć, przecież Sam już nie żył. Chłopak jakby usłyszałam moje myśli, przybliżył się i wziął za skaleczoną rękę, muskając ustami jej wierzch.
- Nie mam za dużo czasu. Przejdziemy się? - zapytał.
Pokiwałam głową, wzięłam skrzypce i przyjęłam ramię Sama. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Z każdą sekundą bałam się, że mój ukochany rozpłynie się, zniknie ponownie z mojego świata, życia. Nogi poniosły nas nad Wodospad Życzeń, tam gdzie pierwszy raz poznałam Alexandrę. Usiadłam w tym samym miejscu i zaczęłam grać. Sam zawsze lubił jak grałam, dlatego i tym razem usiadł koło mnie. Po kilku piosenkach, gdy odłożyłam skrzypce do futerału, westchnęłam i położyłam się koło chłopaka. On otoczył mnie ramieniem i pocałował w czubek głowy. Po kilku minutach Sam nagle wstał, wziął mnie na ręce i szepnął do ucha jedno zdanie, które zapadło mi do końca w pamięci:
- I, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Zapanowała cisza, a on stał się blady i powoli znikał.
- Sam? Sam! Nie opuszczaj mnie, proszę! - krzyczałam.
Zaśmiał się, a jego głos stał się odległy, jakby mówił do mnie spod ziemi.
- Do zobaczenia Sel.
Zniknął. Wyparował. Nie było go już ze mną. Po prostu sobie poszedł, a ja nadal stałam wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą była jego twarz. Nagle naszła mnie myśl. Podeszłam do krawędzi urwiska i spojrzałam się w dół. Czy gdy umrę, ktoś będzie o mnie pamiętać? Raczej nie. Nikt się nie dowie o Salvi Olsen. O tym, że była nauczycielką, że zakochała się w chłopaku, który już nie żył, że umiała grać na skrzypcach i bała się kruków. Bezceremonialnie rzuciłam się w dół. Spadałam, spadałam, a w końcu natrafiłam na coś twardego. Czy to możliwe, że to woda? Tonęłam, a moje płuca odmawiały posłuszeństwa. W końcu mrok mnie zabrał, a ja się dusiłam, wymachiwałam rękami, ale i tak to było bezsensowne, ponieważ nikt mnie już nie uratuje. Już nie. Sam, niedługo się spotykamy, ja też nie opuszczę cię, aż do śmierci, zresztą po śmierci też nie...
Strony
▼
Mieszkańcy
▼
14 listopada 2015
13 listopada 2015
Nikita Shepherd
Imię: Nikita
Nazwisko: Shepherd
Płeć: Kobieta
Królestwo: Fuego'a
Wiek: 19 lat
Urodziny: 25 czerwiec
Ranga (Stanowisko): Złodziejka (Przestępczość)
Charakter: Na pierwszy rzut oka, Nikita sprawia wrażenie kobiety łagodnej, spokojnej, nieśmiałej wręcz prawdziwego anioła. Są to jednak tylko pozory, które niestety zgubnie mylą. Nie jest wcale tajemnicza ni zamknięta w sobie, a wręcz przeciwnie. Uwielbia towarzystwo, dużo o sobie mówić, przechwala się. Jest pewna siebie, myśli że zawsze ma rację, kocha być w centrum uwagi. Totalny narcyz. Uważa że wszystko jej wolno. Nie słucha się nikogo, ma gdzieś wszelkie zakazy i nakazy, przepisy czy tam reguły. Ryzykantka, odważna, sprytna, jednak nie zawsze wie co robi... Jest straszliwie zbuntowana, wybuchowa i agresywna jak to przystało na swoje królestwo. Co do płci przeciwnej, wręcz uwielbia łóżkowe zabawy, jest w nich znakomita. Często jednak kończy znajomość z owym panem po jednej, upojnej nocy. Nie przepada za światem romantycznym, to raczej nie dla niej. Jej nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu najczęściej ujawnia się w karczmie. Nad ranem zawsze wraca zalana do bólu. Kolejną jej wadą jest straszliwe lenistwo i upartość. To ona decyduje, a nie ktoś inny za nią. Mimo tego wszystkiego jest zazwyczaj wesoła i uwielbia się śmiać. Niektórzy uważają ją za konkretną wariatkę gdy zacznie jej odwalać, a nie raz ma takie napady i przy tym robi wiele głupstw.
Aparycja: Nikita to wysoka kobieta o jasnych, prostych blond włosach (przedziałek zawsze na środku) i karmazynowych oczach. Jej twarz posiada łagodne rysy. Policzki zazwyczaj są lekko zaróżowione, usta maluje na ostry bordowy. Wyróżnia się smukłą i zgrabną sylwetką, którą podziwiają nawet kobiety. Charakteryzuje się również dość obfitym biustem. Na dłoniach ma ledwo widoczne blizny po kajdankach i kilka drobnych na plecach. Uwielbia chodzić w skąpych ubraniach, dosyć wyzywająco które uwidaczniają jej kobiece kształty.
Szczegółowa aparycja
- kolor oczu: karmazynowy
- wzrost: 169 cm
- waga: 50 kg
Umiejętności: Nikita nigdy nie przepadała za walką jednak, by się bronić, musiała się nauczyć pewnych umiejętności. Znakomicie strzela z łuku, tylko to jej wychodzi najlepiej, ewentualnie czasami walczy tarczą i mieczem jednoręcznym. W miarę zna się na kuchni, kobiecych, domowych obowiązkach. Jej pasją jest czytanie literatury w szczególności o zabarwieniu erotycznym. Posiada również wszechstronną wiedzę z każdej dziedziny nauki.
Magiczna moc: Potrafi zmienić się w smoka
Magiczna moc: Potrafi zmienić się w smoka
Rodzina:
- matka: Lucy
- ojciec: Nathaniel
- starsze rodzeństwo: brat - Berlioz
- młodsze rodzeństwo: brat - Victor
Zauroczenie: Preferuje raczej brunetów, w oko wpadli jej Neron i Aaron...
Ex: Oj, dużo ich było...
Potomstwo: -
Koń: Feuer
Historia: Gdy Nikita była małą dziewczynką, mieszkała w dosyć bogatej dzielnicy wraz z całą rodziną. Rodzice wpajali jej od małego dobre wychowanie, kulturę i naukę. Gdy jednak pieniążki się skończyły gdyż firma ojca odniosła porażkę za sprawą zatrucia morza,nie stać ich było na utrzymanie tak wielkiej willi. Musieli przenieść się w mniej wygodne miejsce i pospłacać długi. Żyli nędznie i skromnie, a Nikita była strasznie rozpuszczoną dziewczyną. Uciekła od nich osiągając lat 14, by pokazać światu że sama sobie poradzi i będzie jej się lepiej powodzić, nie chciała cierpieć przez błędy rodziców. Oczywiście do pracy nikt jej przyjąć nie chciał, po pierwsze była za młoda, po drugie to kobieta, do rzemiosła nie przyjmowali wtedy płci żeńskiej,nawet jeżeli jej wuj - Feomathar był najważniejsza osobą w tej randze. Tak wiec postanowiła kraść i mieszkać tam gdzie popadnie. Nie zamierzała się skompromitować i ukorzyć przed rodzicami. Oczywiście często łapana była przez strażników i skazywana na zamieszkanie na stałe w więzieniu lecz nie przyjęła tej oferty i zawsze znalazła sposób by jakoś wyjść z opresji. Swojego czasu pracowała w burdelu, jednak po osiągnięciu 18 roku życia, powróciła do złodziejstwa.
Dni płodne: 11-20 dzień miesiąca
Inne zdjęcia: Nikita jako smok
Autor: Orange-Hokage
SIŁA: 10 SZYBKOŚĆ: 20 ZWINNOŚĆ:20 CZUJNOŚĆ:30 WYTRZYMAŁOŚĆ:20
11 listopada 2015
Od Margles - C.D. Zefira
Wyszłam, kiedy poczułam, że w pomieszczeniu robi cię coraz goręcej. A może to mi szumiało w głowie? Czułam się jak po butelce dobrego wina. Tyle, że nic nie piłam. Dlaczego on zawsze wywoływał we mnie tak silne uczucia? Nie cierpiałam tego. Miałam wielką ochotę uciec z tego potwornego miejsca i nigdy nie wracać. Tymczasem, nie mogłam nawet wyjść na zewnątrz. Znów szłam wąskimi korytarzami, powoli przyzwyczajając się do ich wyglądu i kształtów. Nie patrzyłam na powieszone obrazy, doskonale wiedziałam jak wyglądają. Wbijałam wzrok w podłogę, nie chcąc by ktoś ujrzał malujące się przygnębienie na mojej twarzy. Nie potrafiłam sobie z tym wszystkim poradzić. W jednej chwili całe wyobrażenie o moim dzieciństwie prysło, jak mydlana bańka. Pamiętałam, jak różni ludzie przychodzili czasem do mojego ojca, ale nie mogłam wtedy podejrzewać, w jakich sprawach. Nie domyślałam się kim był i co robił. Dla mnie był najwspanialszym ojcem na świecie. Kochał mnie i mamę bardzo mocno, zapewniając nam byt i godne życie na poziomie. Ani Syjon, ani Zefir nie mogli wymazać mi tego z pamięci. Nie mieli prawa mówić o moim ojcu tak złych rzeczy. Jedno było pewne; nie mogłam ufać żadnej ze stron. Byłam zdana sama na siebie. Srebrne łzy znów potoczyły się po mojej twarzy. Dopadłam najbliższe okno i uchyliłam je. Zimne powietrze opłynęło moją buzię, na której już pojawiły się rumieńce. Zawsze mogłam skoczyć. Jeden ruch i wszystko minie. Nie. Za bardzo bałabym się konsekwencji. Byłam tylko tchórzem. Nikim ważnym. Tylko...
- Tu jesteś! - wyrwał mnie z przemyśleń męski głos. Ion wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem.
- Duszno mi. Chętnie wyszłabym na zewnątrz - zaryzykowałam. Chciałam przekonac ię, czy otwarcie przyzna, ze mnie tu więzią.
- Jest już prawie ciemno. Na dworze może być niebezpiecznie - odparł sprytnie.
- Od ośmiu lat jestem zdana sama na siebie i jakoś żyję - powiedziałam, zdenerwowana i odwróciłam się do niego plecami, nerwowo krzyżując ręce. Westchnął głośno i przeciągle. Czy on też uważał, że jestem żałosna?
- Co się dzieje? - zapytał spokojnie, starając się zdobyć moje zaufanie. Miałam się otworzyć? Nie miałam nikogo innego z kim mogłabym porozmawiać o rodzicach.
- Nie wiem. Nie wiem, kto mówi prawdę, a kto nie. Wmawiacie mi, że Zefir Lazare jest nic nie wartą szumowiną, a sami nie jesteście lepsi - wypaliłam nerwowo.
- To prawda. On nie zasługuje na nic lepszego niż śmierć w męczarniach. Wiesz, że zabił siostrę Chytrema? - zapytał, wbijając we mnie wzrok. Świetnie. Czy on w ogóle wiedział, ilu ludzi zabił? Pamiętał o każdym błagalnym spojrzeniu, które posyłały mu jego ofiary? Był mordercą. W milczeniu patrzyłam na mężczyznę. Chciałam, żeby zostawił mnie samą. Musiałam sobie to wszystko jakoś poukładać. Głowa mi pękała.
- Margles, pamiętasz, że jako mieszkaniec naszego zamku, masz pewne obowiązki... - zaczął.
- Co masz na myśli? - spytałam, odczuwając lekki strach. Nie przyczynię się już do niczyjej śmierci. Nie ma mowy.
- Juria ma do ciebie małą prośbę. Chce żebyś nakłoniła Zefira do spełnienia jednego rozkazu - wyjaśnił spokojnie. Nie podobało mi się to.
- Jakiego rozkazu? Znów chcecie kogoś zabić? - zapytałam podejrzliwie.
- Nieee, spokojnie. Nie zaprzątaj tym sobie głowy - starał się mnie uspokoić.
- Ale... - nie dawałam za wygraną.
- Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, Juria ma list do przekazania rodzinie królewskiej. Chce by Zefir dostarczył go na zamek. To wszystko - dokończył, uśmiechając się pokrzepiająco. Coś sprawiło, że mu uwierzyłam. Coś mi jednak nie pasowało... Ale bałam się przeciwstawić zakonowi. Był zbyt silny.
- Dobrze - poddałam się. Nie miałam wystarczająco sił, by walczyć.
***
Mężczyzna leżał i wpatrywał się w sufit. Nawet nie zauważył, gdy weszłam. Wahałam się i to bardzo. W głębi serca nie chowałam do niego urazy, ale ilekroć patrzyłam na jego twarz, widziałam zakrwawione ciała moich rodziców. Nie.. nie potrafiłam patrzeć na niego, jak na zwykłego człowieka. Wcześniej uważałam go za bohatera, tajemniczego wybawiciela. Prawda okazała się zupełnie inna.
- Nie przeszkadzam ci? - zapytałam cicho.
- W czym miałabyś mi przeszkadzać? Od kilku dni siedzę tu zamknięty i gapię się w puste ściany... - odparł, jak zwykle siląc się na ironię. Wbiłam smutno wzrok w podłogę.
- Mi też nie jest łatwo...
Roześmiał się. Przypomniało mi to, po co tam przyszłam. Nie wiedziałam, czy dobrze robię. Powiedziałam do niego to, co miałam powiedzieć. Jego źrenice poszerzyły się nienaturalnie. Podziałało. Nie było już odwrotu. Bez słowa wyszłam z pomieszczenia. Na korytarzu stali jacyś mężczyźni. Nie znałam ich, ale oni najwyraźniej znali mnie. Chwycili mnie za ramiona, sprawiając tym samym ból. Krzyknęłam. W jednej chwili z drzwi wypadł Zefir. Wyrwał mnie z ich żelaznego uścisku i sam złapał za nadgarstek. Pobiegł gdzieś, a ja musiałam biec za nim. Bałam się. Znów się bałam
- Tu jesteś! - wyrwał mnie z przemyśleń męski głos. Ion wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem.
- Duszno mi. Chętnie wyszłabym na zewnątrz - zaryzykowałam. Chciałam przekonac ię, czy otwarcie przyzna, ze mnie tu więzią.
- Jest już prawie ciemno. Na dworze może być niebezpiecznie - odparł sprytnie.
- Od ośmiu lat jestem zdana sama na siebie i jakoś żyję - powiedziałam, zdenerwowana i odwróciłam się do niego plecami, nerwowo krzyżując ręce. Westchnął głośno i przeciągle. Czy on też uważał, że jestem żałosna?
- Co się dzieje? - zapytał spokojnie, starając się zdobyć moje zaufanie. Miałam się otworzyć? Nie miałam nikogo innego z kim mogłabym porozmawiać o rodzicach.
- Nie wiem. Nie wiem, kto mówi prawdę, a kto nie. Wmawiacie mi, że Zefir Lazare jest nic nie wartą szumowiną, a sami nie jesteście lepsi - wypaliłam nerwowo.
- To prawda. On nie zasługuje na nic lepszego niż śmierć w męczarniach. Wiesz, że zabił siostrę Chytrema? - zapytał, wbijając we mnie wzrok. Świetnie. Czy on w ogóle wiedział, ilu ludzi zabił? Pamiętał o każdym błagalnym spojrzeniu, które posyłały mu jego ofiary? Był mordercą. W milczeniu patrzyłam na mężczyznę. Chciałam, żeby zostawił mnie samą. Musiałam sobie to wszystko jakoś poukładać. Głowa mi pękała.
- Margles, pamiętasz, że jako mieszkaniec naszego zamku, masz pewne obowiązki... - zaczął.
- Co masz na myśli? - spytałam, odczuwając lekki strach. Nie przyczynię się już do niczyjej śmierci. Nie ma mowy.
- Juria ma do ciebie małą prośbę. Chce żebyś nakłoniła Zefira do spełnienia jednego rozkazu - wyjaśnił spokojnie. Nie podobało mi się to.
- Jakiego rozkazu? Znów chcecie kogoś zabić? - zapytałam podejrzliwie.
- Nieee, spokojnie. Nie zaprzątaj tym sobie głowy - starał się mnie uspokoić.
- Ale... - nie dawałam za wygraną.
- Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, Juria ma list do przekazania rodzinie królewskiej. Chce by Zefir dostarczył go na zamek. To wszystko - dokończył, uśmiechając się pokrzepiająco. Coś sprawiło, że mu uwierzyłam. Coś mi jednak nie pasowało... Ale bałam się przeciwstawić zakonowi. Był zbyt silny.
- Dobrze - poddałam się. Nie miałam wystarczająco sił, by walczyć.
***
Mężczyzna leżał i wpatrywał się w sufit. Nawet nie zauważył, gdy weszłam. Wahałam się i to bardzo. W głębi serca nie chowałam do niego urazy, ale ilekroć patrzyłam na jego twarz, widziałam zakrwawione ciała moich rodziców. Nie.. nie potrafiłam patrzeć na niego, jak na zwykłego człowieka. Wcześniej uważałam go za bohatera, tajemniczego wybawiciela. Prawda okazała się zupełnie inna.
- Nie przeszkadzam ci? - zapytałam cicho.
- W czym miałabyś mi przeszkadzać? Od kilku dni siedzę tu zamknięty i gapię się w puste ściany... - odparł, jak zwykle siląc się na ironię. Wbiłam smutno wzrok w podłogę.
- Mi też nie jest łatwo...
Roześmiał się. Przypomniało mi to, po co tam przyszłam. Nie wiedziałam, czy dobrze robię. Powiedziałam do niego to, co miałam powiedzieć. Jego źrenice poszerzyły się nienaturalnie. Podziałało. Nie było już odwrotu. Bez słowa wyszłam z pomieszczenia. Na korytarzu stali jacyś mężczyźni. Nie znałam ich, ale oni najwyraźniej znali mnie. Chwycili mnie za ramiona, sprawiając tym samym ból. Krzyknęłam. W jednej chwili z drzwi wypadł Zefir. Wyrwał mnie z ich żelaznego uścisku i sam złapał za nadgarstek. Pobiegł gdzieś, a ja musiałam biec za nim. Bałam się. Znów się bałam
<Kontynuuj c:>
10 listopada 2015
Od Zefira - CD. Margles
- Jesteś żałosna, wiesz? - rzekłem na odlew - Znajdujesz się w sytuacji bez wyjścia i jesz im dosłownie z ręki.
- To coś złego? - spytała hardo, jednak usłyszałem nutę niepewności - Z nimi jestem bezpieczniejsza, niż z tobą, okrutniku - dodała pewniej.
Jaka naiwniara.
Westchnąłem. Śmierć jej rodziców musiała na nią wpłynąć traumatyczne i nie kryła się z tym. Była kłębkiem nerwów, zagubionym w labiryncie intryg. Syjon był jedną z alternatywnych dróg ku wyjściu. Ja byłem drugą. Nie wiedziała, która droga prowadziła ku ślepemu zaułkowi, a która ku wyjściu.
Westchnąłem ciężko, przerywając nastała ciszę.
- Ty nadal o tym...
- Ciężko zapomnieć - odparła smutnie.
Znowu umilkłem. Miałem wrażenie, że w głębi duszy jej na mnie zależy.
- Athet był moim mistrzem, ale nie ojcem. Ion jest przepełniony nienawiścią do tego człowieka, a gdy dowiedział się, że ma ucznia od razu wysunął pochopne wnioski.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - przerwała mi podejrzliwie.
Wysłałem jej ostre spojrzenie.
- Czyż nie chcesz się dowiedzieć, co kim byli ludzie, którzy chcieli głowy twojego ojca?
Umilkła. Jej twarz się zmieniła. Zniżyłem ton, kontrolując, czy nikt nie zechce nam przeszkodzić, czy też podsłuchać.
Nie kontrolowano mnie od dawna, byłem uziemiony przez rany więc oglądanie się na mnie przestało mieć dla nich sens. Skutecznie uśpiłem ich czujność, nie sprawiając problemów. Osiągnąłem cel.
- Ludzie, którzy chcieli śmierci twojego ojca obawiali się jego mocy, nie umiejąc jej zrozumieć, ani okiełznać. Mógł sprawiać kłopoty, a kiedy zaczął, szybko podjęto kroki. Tym gorzej dla świata, gdy Tristan Mons zrozumiał na czym polega i nauczył się jej używać. Wiesz, jak to jest, gdyż sama jeszcze nie umiesz jej zrozumieć. Zaczął wykorzystywać to w celu nagięcia rzeczywistości. Zauważono to i zachciano szybko zakończyć, w obawie przed jakąś tragedią.
Margles słuchała w skupieniu. Nawet nie śmiała mi przerwać, co bardzo mi odpowiadało.
- Athet nie wiedział, że Mons miał dzieci. Syjon potwierdził zlecenie zabójstwa jedynie jego i jego żony. On nigdy nie wiedział o twoim istnieniu, dziecko. I najprawdopodobniej dlatego nadal żyjesz.
- Syjon? - wykrzyknęła, jednak ja szybko uciszyłem ją gestem. Gdyby ktoś to odkrył, byłbym trupem.
Swoją drogą, nadal zastanawiam się, dlaczego nim nie jestem.
- Myślisz, że tamten chłopak, którego zamordowano, był jedynym? Naiwnaś, dziewczyno - wyszeptałem cynicznie.
- O Boże... - jęknęła cicho.
Zamilkłem na chwilę. Byłem niemal pewien, że zacznie zadawać pytania.
Przyjmowanie takiej ilości informacji było ciężarem dla psychiki i umysłu, zmuszało człowieka do myślenia i wnioskowania, co przyprawiało o ból głowy. Na dodatek natłok emocji.
- Syjon ma większe macki, niż zdołasz sobie wyobrazić. Już wpadłaś w ich sieć. Uważaj, żeby nie zaplątać cię gęściej.
- W czym mój ojciec mógłby im...
- Był niebezpieczny - odpowiedziałem szybko.
- Więc dlaczego mnie nie zabito?
- To tylko kwestia czasu.
Zupełnie jak ze mną...
- Gdy tylko przestaniesz być użyteczna, pozbędą się ciebie - rzekłem ze spokojem - Szkoda byłoby takiej pięknej buźki, prawda?
- Co mam robić? - niemal wyszlochała.
Chciałem jej współczuć. Jednak nie znałem jej dylematów i najprawdopodobniej nigdy nie poznam. Nie umiałem wybierać między dobrem, a złem. Mój wybór toczył się, jak będzie mi najwygodniej.
Jednak ona przypominała mi anioła. Cholernego anioła, który jest czysty niczym biel jej włosów. Rzadko widywałem takich ludzi, ale zawsze w sercu budził się żal, gdu musiałem się takowych pozbyć. Jakby świat coś trafił, a ja szansę. Szansę na coś lepszego, co mam.
Ciekawe, czy Juria też tak się czuł..?
- Idź za głosem serca - odpowiedziałem zdanie, które powiedziała do mnie jakiś czas temu pewna kobieta. Nie wiem, dlaczego, ale to zdanie trwale zaistniało w mojej świadomości.
- Byłeś... Byłeś uczniem Atheta - odrzekła - Ceniłeś go?
- Jak ojca - odparłem, zdziwiony. Dlaczego zadawała takie pytania?
- Gdzie jest? Utrzymujesz z nim kontakt?
- Nie. Został zamordowany cztery lata temu - odparłem smętnie.
Margles zmarszczyła brwi. Na pewno pomyślała o Ionie i jego przysiędze. Jednak nie oderwała ode mnie pytającego wzroku.
- Zabiłem go - uściśliłem. To wyznanie zawsze przechodziło mi przez gardło jak sterta szpilek. Ledwie powstrzymałem grymas żalu.
Nagle wstała i wybiegła z pokoju. Odprowadziłem ją wzrokiem, nie poruszając się. Zamknąłem oczy, starając się odrzucić stare, bolesne wspomnienia i skupić na pozytywach.
Rybka chwyciła haczyk.
- To coś złego? - spytała hardo, jednak usłyszałem nutę niepewności - Z nimi jestem bezpieczniejsza, niż z tobą, okrutniku - dodała pewniej.
Jaka naiwniara.
Westchnąłem. Śmierć jej rodziców musiała na nią wpłynąć traumatyczne i nie kryła się z tym. Była kłębkiem nerwów, zagubionym w labiryncie intryg. Syjon był jedną z alternatywnych dróg ku wyjściu. Ja byłem drugą. Nie wiedziała, która droga prowadziła ku ślepemu zaułkowi, a która ku wyjściu.
Westchnąłem ciężko, przerywając nastała ciszę.
- Ty nadal o tym...
- Ciężko zapomnieć - odparła smutnie.
Znowu umilkłem. Miałem wrażenie, że w głębi duszy jej na mnie zależy.
- Athet był moim mistrzem, ale nie ojcem. Ion jest przepełniony nienawiścią do tego człowieka, a gdy dowiedział się, że ma ucznia od razu wysunął pochopne wnioski.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - przerwała mi podejrzliwie.
Wysłałem jej ostre spojrzenie.
- Czyż nie chcesz się dowiedzieć, co kim byli ludzie, którzy chcieli głowy twojego ojca?
Umilkła. Jej twarz się zmieniła. Zniżyłem ton, kontrolując, czy nikt nie zechce nam przeszkodzić, czy też podsłuchać.
Nie kontrolowano mnie od dawna, byłem uziemiony przez rany więc oglądanie się na mnie przestało mieć dla nich sens. Skutecznie uśpiłem ich czujność, nie sprawiając problemów. Osiągnąłem cel.
- Ludzie, którzy chcieli śmierci twojego ojca obawiali się jego mocy, nie umiejąc jej zrozumieć, ani okiełznać. Mógł sprawiać kłopoty, a kiedy zaczął, szybko podjęto kroki. Tym gorzej dla świata, gdy Tristan Mons zrozumiał na czym polega i nauczył się jej używać. Wiesz, jak to jest, gdyż sama jeszcze nie umiesz jej zrozumieć. Zaczął wykorzystywać to w celu nagięcia rzeczywistości. Zauważono to i zachciano szybko zakończyć, w obawie przed jakąś tragedią.
Margles słuchała w skupieniu. Nawet nie śmiała mi przerwać, co bardzo mi odpowiadało.
- Athet nie wiedział, że Mons miał dzieci. Syjon potwierdził zlecenie zabójstwa jedynie jego i jego żony. On nigdy nie wiedział o twoim istnieniu, dziecko. I najprawdopodobniej dlatego nadal żyjesz.
- Syjon? - wykrzyknęła, jednak ja szybko uciszyłem ją gestem. Gdyby ktoś to odkrył, byłbym trupem.
Swoją drogą, nadal zastanawiam się, dlaczego nim nie jestem.
- Myślisz, że tamten chłopak, którego zamordowano, był jedynym? Naiwnaś, dziewczyno - wyszeptałem cynicznie.
- O Boże... - jęknęła cicho.
Zamilkłem na chwilę. Byłem niemal pewien, że zacznie zadawać pytania.
Przyjmowanie takiej ilości informacji było ciężarem dla psychiki i umysłu, zmuszało człowieka do myślenia i wnioskowania, co przyprawiało o ból głowy. Na dodatek natłok emocji.
- Syjon ma większe macki, niż zdołasz sobie wyobrazić. Już wpadłaś w ich sieć. Uważaj, żeby nie zaplątać cię gęściej.
- W czym mój ojciec mógłby im...
- Był niebezpieczny - odpowiedziałem szybko.
- Więc dlaczego mnie nie zabito?
- To tylko kwestia czasu.
Zupełnie jak ze mną...
- Gdy tylko przestaniesz być użyteczna, pozbędą się ciebie - rzekłem ze spokojem - Szkoda byłoby takiej pięknej buźki, prawda?
- Co mam robić? - niemal wyszlochała.
Chciałem jej współczuć. Jednak nie znałem jej dylematów i najprawdopodobniej nigdy nie poznam. Nie umiałem wybierać między dobrem, a złem. Mój wybór toczył się, jak będzie mi najwygodniej.
Jednak ona przypominała mi anioła. Cholernego anioła, który jest czysty niczym biel jej włosów. Rzadko widywałem takich ludzi, ale zawsze w sercu budził się żal, gdu musiałem się takowych pozbyć. Jakby świat coś trafił, a ja szansę. Szansę na coś lepszego, co mam.
Ciekawe, czy Juria też tak się czuł..?
- Idź za głosem serca - odpowiedziałem zdanie, które powiedziała do mnie jakiś czas temu pewna kobieta. Nie wiem, dlaczego, ale to zdanie trwale zaistniało w mojej świadomości.
- Byłeś... Byłeś uczniem Atheta - odrzekła - Ceniłeś go?
- Jak ojca - odparłem, zdziwiony. Dlaczego zadawała takie pytania?
- Gdzie jest? Utrzymujesz z nim kontakt?
- Nie. Został zamordowany cztery lata temu - odparłem smętnie.
Margles zmarszczyła brwi. Na pewno pomyślała o Ionie i jego przysiędze. Jednak nie oderwała ode mnie pytającego wzroku.
- Zabiłem go - uściśliłem. To wyznanie zawsze przechodziło mi przez gardło jak sterta szpilek. Ledwie powstrzymałem grymas żalu.
Nagle wstała i wybiegła z pokoju. Odprowadziłem ją wzrokiem, nie poruszając się. Zamknąłem oczy, starając się odrzucić stare, bolesne wspomnienia i skupić na pozytywach.
Rybka chwyciła haczyk.
<Margles, proszę dalej c:>
9 listopada 2015
Od Ruth - CD. Gabriela
- Vint. Gabriel Vint - przedstawił się mężczyzna. Starałam się zachowywać jak na księżniczkę przystało. Tak jak życzyła sobie tego moja matka. "Bądź uprzejma, grzeczna i postaraj się uśmiechać". Potrafiłam być przyjazna. To nigdy się we mnie nie zmieniło, jednak nawet we własne urodziny, nie miałam powodów do uśmiechu.
- Dziękuję, Gabrielu Vincie, że poświęciłeś swój czas na przekazanie mi tej wiadomości - wyrecytowałam. Znałam wszystkie formułki, którymi musiałam się posługiwać podczas przyjęć urządzanych przez Królową. Zapamiętanie ich było łatwiejsze niż konieczność normalnej rozmowy. Wszyscy obecni mogli uważać mnie za zimną i bez uczuć. Nie przeszkadzało mi to. Każdy, bez wyjątku przyszedł na przyjęcie mojej matki, nie moje. Ją wszyscy kochali, a mnie szanowali bo tak wypadało. Nawet mi to nie przeszkadzało. Nie potrzebowałam ich miłości.
- To sama przyjemność - powiedział szybko żołnierz, wyraźnie denerwując się całą sytuacją. Wydało mi się zabawne, że dowódcy Królestwa Aire'a wysyłają na coroczny bal kogoś tak niedoświadczonego w królewskich obyczajach. Najbardziej zastanawiający był sam fakt wysłania żołnierza zamiast jednego z licznych doradców. Szybko jednak straciłam zainteresowanie tym dziwacznym posunięciem. Mieszkańcy Aire'a zawsze byli nieprzewidywalni, co jeszcze nasilało się w rodzinie królewskiej. Podczas panowania dynastii Breez'ów zdarzyło się już kilku mniej lub bardziej szalonych Władców. Tacy już byliśmy. Aquanijczycy uwielbiali organizować przyjęcia, a Airijczycy popadać w obłęd - Wasza Królewska Mość - dodał po chwili zastanowienia, jeszcze bardziej skrępowany niż wcześniej.
Skinęłam głową na znak aprobaty.
- To bal maskowy, żołnierzu. Możesz darować sobie tytuły. Dzisiejszej nocy, w obecności morskich demonów, wszyscy jesteśmy sobie równi.
Ze wszystkich tradycji, Święto Strachów zawsze było moim ulubionym. Wcale nie ze względu na wielki bal, masę gości, tańców i muzyki, ale ze względu na klimat jaki temu towarzyszył. W naszym Królestwie nigdy nie chodziło tylko o dobrą zabawę i wymyślne przebrania. Chodziło o prawdziwe duchy, które rządziły naszymi losami. Morskie Demony, obserwujące każdy nasz ruch, tej jednej nocy nabierały dość siły, by odebrać lub podarować komuś życie. To dla nich, gdy muzyka ucichnie a słońce wzejdzie nad horyzont, wszyscy jednym pochodem maszerujemy do najgłębszej jaskini by tam złożyć ofiarę pradawnym. Był to obyczaj starannie ukrywany przed resztą Królestw, bo zgodziliśmy się przyjąć ich wiarę. Jednak wszyscy wiedzieliśmy, że Bóg, który stworzył nasz świat i ludzi to bujda.
Mężczyzna skinął głową typowym dla wojskowych, sztywnym, jakby dopracowanym w każdym calu ruchem. By patrzeć na jego twarz musiałam zadzierać głowę, co z każdą chwilą stawało się coraz bardziej uciążliwe. Przyzwyczaiłam się już do ciągłego obserwowania swoich dłoni, chowania się. Tej nocy jednak nie mogłam sobie na to pozwolić. Przyrzekłam sobie, że tego dnia, od dnia moich dwudziestych pierwszych urodzin, stanę się prawdziwą Księżniczką, następczynią Tronu. Moja matka miała rację, każdy dzień przybliża mnie do tego najważniejszego - koronacji. Musiałam w końcu zacząć zachowywać się jak ktoś kto jest godzien władać Królestwem Aqua'y. Mój ból mogłam schować gdzieś głęboko w sercu, bo nie byłam w stanie go zignorować czy o nim zapomnieć.
Zerknęłam na gości wirujących po sali, przyglądających się morskim stworzeniom. Oni wszyscy musieli zobaczyć, że niedługo, to ja będę nimi władać. Musieli mnie poznać. A czy była ku temu lepsza okazja? Znów zwróciłam się do stojącego przede mną mężczyzny.
- Wybacz mi panie, jeśli to wszystko...
- Właściwie - nie pozwolił mi skończyć. Zatrzymałam się wpół kroku, w każdej chwili gotowa odejść. Żołnierz rozejrzał się nerwowo po sali, po czym posłał w moją stronę nerwowy uśmiech. - Zastawiałem się... Skoro, jak powiedziałaś, dziś jesteśmy sobie równi... Czy uczynisz mi ten zaszczyt i ze mną zatańczysz?
- Dziękuję, Gabrielu Vincie, że poświęciłeś swój czas na przekazanie mi tej wiadomości - wyrecytowałam. Znałam wszystkie formułki, którymi musiałam się posługiwać podczas przyjęć urządzanych przez Królową. Zapamiętanie ich było łatwiejsze niż konieczność normalnej rozmowy. Wszyscy obecni mogli uważać mnie za zimną i bez uczuć. Nie przeszkadzało mi to. Każdy, bez wyjątku przyszedł na przyjęcie mojej matki, nie moje. Ją wszyscy kochali, a mnie szanowali bo tak wypadało. Nawet mi to nie przeszkadzało. Nie potrzebowałam ich miłości.
- To sama przyjemność - powiedział szybko żołnierz, wyraźnie denerwując się całą sytuacją. Wydało mi się zabawne, że dowódcy Królestwa Aire'a wysyłają na coroczny bal kogoś tak niedoświadczonego w królewskich obyczajach. Najbardziej zastanawiający był sam fakt wysłania żołnierza zamiast jednego z licznych doradców. Szybko jednak straciłam zainteresowanie tym dziwacznym posunięciem. Mieszkańcy Aire'a zawsze byli nieprzewidywalni, co jeszcze nasilało się w rodzinie królewskiej. Podczas panowania dynastii Breez'ów zdarzyło się już kilku mniej lub bardziej szalonych Władców. Tacy już byliśmy. Aquanijczycy uwielbiali organizować przyjęcia, a Airijczycy popadać w obłęd - Wasza Królewska Mość - dodał po chwili zastanowienia, jeszcze bardziej skrępowany niż wcześniej.
Skinęłam głową na znak aprobaty.
- To bal maskowy, żołnierzu. Możesz darować sobie tytuły. Dzisiejszej nocy, w obecności morskich demonów, wszyscy jesteśmy sobie równi.
Ze wszystkich tradycji, Święto Strachów zawsze było moim ulubionym. Wcale nie ze względu na wielki bal, masę gości, tańców i muzyki, ale ze względu na klimat jaki temu towarzyszył. W naszym Królestwie nigdy nie chodziło tylko o dobrą zabawę i wymyślne przebrania. Chodziło o prawdziwe duchy, które rządziły naszymi losami. Morskie Demony, obserwujące każdy nasz ruch, tej jednej nocy nabierały dość siły, by odebrać lub podarować komuś życie. To dla nich, gdy muzyka ucichnie a słońce wzejdzie nad horyzont, wszyscy jednym pochodem maszerujemy do najgłębszej jaskini by tam złożyć ofiarę pradawnym. Był to obyczaj starannie ukrywany przed resztą Królestw, bo zgodziliśmy się przyjąć ich wiarę. Jednak wszyscy wiedzieliśmy, że Bóg, który stworzył nasz świat i ludzi to bujda.
Mężczyzna skinął głową typowym dla wojskowych, sztywnym, jakby dopracowanym w każdym calu ruchem. By patrzeć na jego twarz musiałam zadzierać głowę, co z każdą chwilą stawało się coraz bardziej uciążliwe. Przyzwyczaiłam się już do ciągłego obserwowania swoich dłoni, chowania się. Tej nocy jednak nie mogłam sobie na to pozwolić. Przyrzekłam sobie, że tego dnia, od dnia moich dwudziestych pierwszych urodzin, stanę się prawdziwą Księżniczką, następczynią Tronu. Moja matka miała rację, każdy dzień przybliża mnie do tego najważniejszego - koronacji. Musiałam w końcu zacząć zachowywać się jak ktoś kto jest godzien władać Królestwem Aqua'y. Mój ból mogłam schować gdzieś głęboko w sercu, bo nie byłam w stanie go zignorować czy o nim zapomnieć.
Zerknęłam na gości wirujących po sali, przyglądających się morskim stworzeniom. Oni wszyscy musieli zobaczyć, że niedługo, to ja będę nimi władać. Musieli mnie poznać. A czy była ku temu lepsza okazja? Znów zwróciłam się do stojącego przede mną mężczyzny.
- Wybacz mi panie, jeśli to wszystko...
- Właściwie - nie pozwolił mi skończyć. Zatrzymałam się wpół kroku, w każdej chwili gotowa odejść. Żołnierz rozejrzał się nerwowo po sali, po czym posłał w moją stronę nerwowy uśmiech. - Zastawiałem się... Skoro, jak powiedziałaś, dziś jesteśmy sobie równi... Czy uczynisz mi ten zaszczyt i ze mną zatańczysz?
[ Zagmatwałam. Wiem. Ale może coś z tego ugrasz, Gabrielu ? :P ]
8 listopada 2015
Od Daphne Kalipso - CD. Sygny
Nikt nie zwrócił większej uwagi na krzyki i nawoływania Sygny. Większość mężczyzn wróciła do przerwanej rozmowy, niektórzy posłali w stronę dziewczyny kilka nieprzyzwoitych komentarzy, nikt jednak nie przejął się informacją o atakujących miasto Mondołach. Nie można było mieć im tego za złe. Większość ledwo siedziała na swoich miejscach, a co dopiero kazać im wziąć do ręki miecz. W tamtej chwili, sama niewiele rozumiałam, o czym mówi Sygna. Cieszyłam się, że ją widzę. W końcu jakaś znajoma twarz. Ktoś, kto nie próbuje ukradkiem sięgnąć pod spódnicę sukni.
Z uśmiechem na ustach wyrwałam się z objęć żołnierza i lekko się chwiejąc przecisnęłam się w stronę blondynki. Byłyśmy tego samego wzrostu, więc bez problemu zarzuciłam jej ręce za szyję i wyściskałam. Może i nie byłyśmy ze sobą blisko, jednak w ciągu tych kilku godzin wiele razem przeszłyśmy, co w moich oczach wystarczyło, by czuć radość na jej widok.
Ona chyba odmiennego zdania, bo szybko się odsunęła i posłała mi jedno ze swoich chłodnych spojrzeń. “A to mnie wołano Królową Lodu” pomyślałam.
- Co tu robisz? - spytała dziewczyna. Denerwowało mnie, że zachowuje się tak protekcjonalnie wobec mnie, od samego początku znajomości. Jakbym to ja była tą młodszą, którą trzeba się opiekować.
- Co ty tu robisz? Myślałam, że już się nie zobaczymy - To była prawda. Kiedy razem wyszłyśmy z pokoju, byłam pewna, że na tym zakończy się nasza znajomość. Że odtąd, każda podąży swoją drogą, tak jak było do tej pory. Nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego, więc nic nie trzymało nas razem. A jednak, znów rozmawiałyśmy.
- Jesteś pijana, nie jesteś w stanie mi pomóc - zawyrokowała Sygna odwracając się i zaczepiając jednego z przechodzących obok mężczyzn. Nie miałam jednak zamiaru pozwolić jej odejść. Pomóc w czym? Chwyciłam złodziejkę za rękę i odwróciłam z powrotem w swoją stronę.
- Sprawdź mnie - rzuciłam, wpatrując się w jeden punkt na czole dziewczyny. Dołączając do złodziei, przysięgłam sobie, że nigdy już nie spojrzę drugiemu człowiekowi w oczy. Bałam się, co mogłabym w nich zobaczyć. Ludzie którymi się otaczałam kryli w sobie tak wiele zła i cierpienia o których wiedziałam, że nie miałam zamiaru poznawać tego wszystkiego, co duszą w najciemniejszych odmentach swojej duszy. Niepatrzenie ludziom w oczy weszło mi w nawyk. Każdy skrywa jakiś mroczny sekret, a ja nie chciałam poznać żadnego z nich. Nie chciałam, by ludzie poznali moje tajemnice.
Sygna westchnęła zrezygnowana.
- Zaatakowano miasto. Połowa domów płonie. Wybijają wszystkich, którzy stoją im na drodze.
- Gdzie są strażnicy?
- Nie są przygotowani na taką walkę. Szkolono ich do powstrzymywania drobnych złodziei, nie całych armii.
- Więc coś zróbmy - W tamtej chwili, to zdanie wydawało się mieć najwięcej sensu. Nie rozumiałam zirytowania Sygny, która w akcie rezygnacji kopnęła krzesło stojące tuż obok. W mojej głowie formowała się jakaś myśl, plan. Wiedziałam, że mogę powstrzymać pożar, jednak co z atakującymi? Sygna sama nie miała szans. Potrzebni byli ludzie, którzy się na tym znali. Zawodowi wojownicy. Rozejrzałam się po otaczających nas mężczyznach.
- Już wiem - powiedziałam z uśmiechem. Blondynka uniosła brwi, jakby była zaskoczona moim obwieszczeniem. - W tej i innych karczmach na terenie całego miasta jest pełno żołnierzy. Kiedy dowiedzą się o ataku, na pewno ruszą do walki.
Dziewczyna zacisnęła usta, patrząc na mnie spode łba. Po chwili jej usta wykrzywił uśmiech.
- W takim razie proszę. Czyń honory, ślicznotko.
Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo dała się przekonać, ale postanowiłam nie okazać zmieszania. Oglądając się na Sygnę, wciąż niespokojnie zerkającą w stronę drzwi, ruszyłam do stolika, przy którym wcześniej siedziałam. Wciąż toczyła się tam żywa rozmowa, przy której jeden krzyczał przez drugiego, energicznie uderzając rękami o blat. Ten który mnie zaczepił, jako pierwszy dostrzegł że się zbliżam i wyciągnął w moją stronę rękę, którą bez wahania chwyciła. Powiedziałam sobie, że skoro mam grać głupiutką i uległą paniusię, to do samego końca. Uśmiechnęłam się do mężczyzny i mocniej ścisnęłam jego dłoń.
- Moja przyjaciółka powiedziała, że miasto zostało zaatakowane - oznajmiłam marszcząc brwi. Chciałam brzmieć ja dziewczynka, która boi się potworów mieszkających w jej szafie. Zołnierz roześmiał się głośno, przyciągając mnie bliżej siebie. Obie dłonie położył na moich biodrach. Sam ten gest przyprawił mnie o mdłości, jednak nie odsunęłam się. Potrzebowałam jego pomocy. Wszyscy potrzebowaliśmy.
- Ma wybujałą wyobraźnię - stwierdził, na co jego przyjaciele odpowiedzieli śmiechem. - Może chce do nas dołączyć?
Potrząsnęłam głową, nie mogąc uwierzyć, że tak łatwo uznał moje słowa za zwykłe bajki. Może już czas zmienić taktykę? Przestać odgrywać idiotkę, a zacząć zachowywać się jak… jak ja. Prawdziwa ja.
- Wyjdź na zewnątrz i sam się przekonaj. Co powiesz Królowej gdy okaże się, że pół miasta zostało wymordowane, gdy ty siedziałeś w pijalni?
Przy stoliku zapadła cisza. Wszyscy siedzący przy nim mężczyźni przenosili wzrok ze mnie, na wciąż trzymającego moją rękę żołnierza i z powrotem. Ten wstał nagle nie odrywając wzroku od mojej twarzy. Przewyższał mnie o głowę i był o wiele mocniej zbudowany. Gdyby chciał mi coś zrobić, nie miałabym szans, a nie liczyłam na pomoc Sygny w tej kwestii.
- Skoro nalegasz, pani - powiedział, i mimo wypitego alkoholu, w jego głosie wyczułam cień groźby. - Chodźmy chłopcy. Musimy uspokoić skołatane nerwy naszej dzisiejszej towarzyszki.
To powiedziawszy pociągnął mnie za sobą w stronę drzwi. Nie spodziewałam się tego, jednak nie miałam większego wyboru. Gdybym chciała się wyrywać, tylko pogorszyłabym swoją sytuację, a niebezpieczeństwo i tak zbliżało się z każdą chwilą.
W zwykle pachnącym solą powietrzu unosił się dym tak gęsty, że ledwo widziałam dom po drugiej stronie drogi. Jedynym co mogłam dostrzec, były unoszące się nad dachami domów pomarańczowe płomienie. Ludzie mijali nas biegiem uciekając przed płomieniami, ratując dobytek. Nigdzie nie widać było jednak Mondołów.
Jeden z otaczających mnie żołnierzy zatrzymał biegnącego mężczyznę, kaszlącego od nadmiaru dymu. Na sam jego widok, sama poczułam nieprzyjemne drapanie w gardle, chciałam jednak usłyszeć, co powie.
- Co się dzieje?
- Pojawili się znikąd..! Wyłonili się z nocy jak demony! Proszę. Muszę iść po żonę…
Mężczyzna wyrwał się, nim ktokolwiek zdołał sformułować kolejne pytanie.
Żołnierze przestali zwracać na mnie uwagę, starając się zaplanować obronę miasta. Chyba jako jedyna pomyślałam, że jeżeli nie ugasimy płomieni, niedługo nie będzie żadnego miasta. Zerknęłam na płomienie połyskujące nad dachami, prawie jak wstające słońce. Zdawało się, że z każdą chwilą rosną, zbliżają się do nas.
Nagle wśród ogólnego hałasu biegających ludzi i wzrastającego ognia, pojawił się inny, bardziej przerażający dzwięk. Chrzęst stali. Metal miarowo uderzający o kamienne ściany domów. Z dymu, po jednej stronie wyłonili się pierwsi okuci w czarny metal Mondołowie. Tak jak mówił mężczyzna, wyglądali jak demony wyłaniające się mroku, a za nimi, jak peleryna wirowały kolejne języki pomarańczowego ognia.
Zerknęłam na Sygnę, która właśnie wyszła z kraczmy. Rozszerzonymi ze strachu oczami przyglądała się nadchodzącej armii. Nie było czasu na planowanie, trzeba było działać i to szybko. Chwyciłam złodziejkę za rękę i pociągnęłam do pierwszej alejki, jaką udało mi się dostrzec. Biegłyśmy mając nadzieję, że nikt nawet nie pomyślał, by gonić dwie, przerażone dziewczyny. Miałam nadzieję, że żołnierze z gospody jakoś sobie poradzą. Była to w gruncie rzeczy jedyna nadzieja tego miasta.
Zatrzymałyśmy się dopiero gdy dotarłyśmy do ulicy równoległej do tej przy karczmie. Dopiero wtedy zdołałam połączyć fakty i zdałam sobie sprawę, że w miejscu gdzie widziałam największe płomienie, powinien stać budynek, gdzie wynajmowałam pokój. Pokój w którym był Anthony. Gdzie stała przywiązana Mgła.
- Musimy zgasić ogień - wychrypiałam. Przez otaczający nas dym, ledwo mogłam oddychać.
- Ja ci się raczej na niewiele zdam. Wolę oddalić się bezpieczne miejsce. Najlepiej do innego Królestwa.
- Tam jest Anthony!
- Jeśli tak, to już po nim. Powiedziałabym, że mi przykro ale… no wiesz - chciała odejść, ale znów ją zatrzymałam. Potrzebowałam jej pomocy. Sama nie byłam w stanie zapanować nad otaczającym mnie chaosem.
- Mogę to zrobić. Zgasić je. Ale musisz mi pomóc. Tam jest mój koń. Nie mogę jej stracić.
Sygna przez chwilę stała nieruchomo, nie odwracając się do mnie. Zdawało mi się, że mija cała wieczność kiedy się nie odzywa, a płomienie za naszymi plecami wciąż rosną. Wyobrażałam sobie Mgłę, zamkniętą, przerażoną… Jej grzywę, która powoli staje w płomieniach. W końcu usłyszałam głośne westchnienie, a blondynka odwróciła się w moją stronę z determinacją wypisaną na twarzy.
- To co mam zrobić?
Potrzebna nam była woda. Mnóstwo wody.
Z każdym krokiem czułam kłujący dym wdzierający mi się do płuc. Każdemu oddechowi towarzyszył ostry atak kaszlu, a im bliżej centrum pożaru byłyśmy, tym dym stawał się gęściejszy. Wiedziałam, że długo tak nie wytrzymamy.
Mój plan był bardzo prosty. Chciałam unieść jak największą ilość wody i stopniowo opuszczać ją na palące się budynki. Chciałam, by wyglądało to na działanie deszczu. Z jakiegoś powodu obawiałam się, co mogliby powiedzieć ludzie widząc, co potrafię. Zwłaszcza, że jak się okazało poprzedniego wieczora, sama nie do końca wiedziałam, co potrafię.
Czas było wcielić mój plan w życie. Poprosiłam Sygnę by sprawdziła, czy w pobliżu na pewno nikogo nie ma. Nie chciałam, by nawet ona była świadkiem mojej mocy. Gdzieś w mojej podświadomości kryła się obawa, że kiedyś będę jeszcze musiała z nią walczyć, a w takiej sytuacji, lepiej, żeby nie wiedziała o mnie wszystkiego.
Oparłam się rękami o krawędź studni. Zwykle używałam tylko wody, którą zmieściłam w bukłaku, musiałam się więc mocno skoncentrować, by sięgnąć po wodę aż z dna studni. Czułam jej spokojny rytm. Malutkie fale odbijające się o kamienne ściany. Zimny prąd gdzieś z głębi. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam unoszący się w górę słup wody. Wirował i zmieniał kształt, jakby chciał wydostać się z utworzonego przeze mnie więzienia. Skierowałam wodę na najbliższy dom, jednak nagle wszystko rozlało się u moich stóp. Nie miałam pojęcia, jak to się stało, jednak ponowiłam moją próbę ugaszenia budynku. Stworzyłam nowy słup wody, jednak ten, poddał się jeszcze szybciej, spadając z powrotem do wnętrza studni.
Przez dym wokół ledwo co widziałam. Oczy łzawiły mi od drobinek popiołu i potwornego smrodu.
Nie wiedziałam co robić, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, by woda wymykała mi się spod kontroli. Nie odkąd nauczyłam się nad nią panować. Ale skoro najwyraźniej tak było, nie mogłam zrobić nic, by pomóc temu miastu. Nic by ocalić mieszkających tu ludzi. By ocalić chociażby samą sobie.
Zrezygnowana opadłam na kolana przyglądając się mrokowi i eksplodującemu zewsząd ogniu. Dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, jak nieznośnie gorąco jest w tamtym miejscu. Zar osuszał moje łzy, nim te pojawiły się na policzkach.
Zawiodłam. Nie tylko Miasto Wody ale też ojca. Poddałam się wbrew obietnicy którą mu złożyłam lata wcześniej. Czułam się wykończona i bezsilna. Nie potrafiłam zmusić się nawet do ucieczki. Obraz zamazywał mi się przed oczami aż w końcu nie było nic, poza ciemnością.
Obudziło mnie skrzypienie podłogi tuż nade mną. Rozbrzmiewało w mojej głowie jak echo, przyprawiając o ból. Otworzyłam oczy, jednak słońce wlewające się przez okno od razu przyprawiło mnie o mroczki. Jęknęłam cicho, powoli unosząc się na łokciach. Moje mięśnie zdawały się być z ołowiu, niemożliwe do jakiegokolwiek ruchu.
Osłaniając oczy dłonią, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Był to pokój, który wynajęłam na czas pobytu w Mieście Wody. Mały i ciasny z jednym łóżkiem, krzesłem i parawanem. Rozmasowywałam skronie, mając nadzieję odegnać ból głowy, gdy dostrzegłam szklankę z wodą ustawioną obok nogi łóżka. Szybko po nią sięgnęłam i wypiłam ponad połowę zawartości. Dopiero w tamtym momencie dotarło do mnie, jak spragniona byłam.
Jeszcze raz rozejrzałam się po pustym pokoju. Już wiedziałam, dlaczego wydawał mi się tak obcy. Po Anthonym i Sygnie nie było nawet śladu. Nie dziwiło mnie to. Każde poszło w swoją stronę. Żałowałam jedynie, że nawet Anthony odszedł bez słowa, po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam. Na tyle zdały się jego słowa o spłacie długu wobec mnie. “Czego ja oczekiwałam?” zastanawiałam się. Z drugiej strony, sama miałam zamiar jak najszybciej wyjechać. Miałam wszystko, co było mi potrzebne do dalszej drogi.
W myślach odtworzyłam wydarzenia poprzedniego wieczora. Rozmowę w karczmie, Sygnę, żołnierzy, pożar… Wzrok wbiłam we własne dłonie. Jak wielu ludzi przeze mnie zginęło? Gdybym potrafiła zapanować nad swoją mocą… “Ale co właściwie się stało?” Ostatnie co pamiętałam to woda rozlewająca się po sczerniałych od sadzy kamieniach. Jak wróciłam do pokoju? I dlaczego nie był zniszczony, skoro według moich wyliczeń, powinien znajdować się w samym centrum pożaru?
Nagle przypomniałam sobie o Mgle, zamkniętej i zapewne niemożliwie przerażonej. Nie zważając na ból głowy czy mdłości popędziłam na dół. Beczułka stała spokojnie w swoim boksie, powoli przeżuwając podane jej smakołyki. Gdy wbiegłam, by ją przytulić, wydawała się równie szczęśliwa jak ja. Westchnęła głośno, trącając pyskiem moją dłoń, prosząc o coś do jedzenia. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak się o nią martwiłam.
- Niedługo się stąd wynosimy - wyszeptałam przytulając policzek do nosa klaczy.
Spakowanie rzeczy nie zajęło mi dużo czasu. Były to tylko dwie niewielkie torby, w których zmieściłam cały mój dobytek. Nigdy nie sądziłam, że całe swoje życie zmieszczę w dwóch niewielkich paczkach, jednak tak właśnie było. Żadnych ludzi za którymi mogłabym tęsknić, do których chciałabym wrócić. Takie miało być moje życie. Dotarło to do mnie dopiero jadąc na wpół zniszczonymi ulicami Miasta. Patrząc na ludzi szukających swoich rodzin i ubolewających nad stratą domu, czy innych dóbr. Mnie miało to nigdy nie czekać. Nie mogłam jednak zdecydować, czy jest mi żal utraconej przyszłości, czy wdzięczna oszczędzonego bólu.
Jechałyśmy na południe, w stronę Gór Środkowych. Do Terenów Wspólnych czekała nas jeszcze długa droga, ja jednak nie mogłam się doczekać tych wszystkich rzeczy, które miałam zobaczyć. Amazja była wielka, pełna magicznych miejsc, które mogła odwiedzić i tajemnic które tylko czekały aż ktoś je odkryje. Lubiłam mieć w swoim życiu jakiś cel, ale tego wieczora, mając za plecami niknące Miasto Wody, przyrzekłam sobie, że z tym koniec. Nie chciałam być już tą samą osobą, która dołączyła do szajki złodziei z braku innych możliwości. Od dziecka marzyłam o wolności i nareszcie to mogło się spełnić. “Po co komu plany?” pomyślałam. Wolałam być jak woda - wyznaczająca własne drogi, nie do zatrzymania. Miałam dopiero dziewiętnaście lat. Chciałam bawić się życiem, póki miałam taką możliwość.
Z uśmiechem na ustach wyrwałam się z objęć żołnierza i lekko się chwiejąc przecisnęłam się w stronę blondynki. Byłyśmy tego samego wzrostu, więc bez problemu zarzuciłam jej ręce za szyję i wyściskałam. Może i nie byłyśmy ze sobą blisko, jednak w ciągu tych kilku godzin wiele razem przeszłyśmy, co w moich oczach wystarczyło, by czuć radość na jej widok.
Ona chyba odmiennego zdania, bo szybko się odsunęła i posłała mi jedno ze swoich chłodnych spojrzeń. “A to mnie wołano Królową Lodu” pomyślałam.
- Co tu robisz? - spytała dziewczyna. Denerwowało mnie, że zachowuje się tak protekcjonalnie wobec mnie, od samego początku znajomości. Jakbym to ja była tą młodszą, którą trzeba się opiekować.
- Co ty tu robisz? Myślałam, że już się nie zobaczymy - To była prawda. Kiedy razem wyszłyśmy z pokoju, byłam pewna, że na tym zakończy się nasza znajomość. Że odtąd, każda podąży swoją drogą, tak jak było do tej pory. Nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego, więc nic nie trzymało nas razem. A jednak, znów rozmawiałyśmy.
- Jesteś pijana, nie jesteś w stanie mi pomóc - zawyrokowała Sygna odwracając się i zaczepiając jednego z przechodzących obok mężczyzn. Nie miałam jednak zamiaru pozwolić jej odejść. Pomóc w czym? Chwyciłam złodziejkę za rękę i odwróciłam z powrotem w swoją stronę.
- Sprawdź mnie - rzuciłam, wpatrując się w jeden punkt na czole dziewczyny. Dołączając do złodziei, przysięgłam sobie, że nigdy już nie spojrzę drugiemu człowiekowi w oczy. Bałam się, co mogłabym w nich zobaczyć. Ludzie którymi się otaczałam kryli w sobie tak wiele zła i cierpienia o których wiedziałam, że nie miałam zamiaru poznawać tego wszystkiego, co duszą w najciemniejszych odmentach swojej duszy. Niepatrzenie ludziom w oczy weszło mi w nawyk. Każdy skrywa jakiś mroczny sekret, a ja nie chciałam poznać żadnego z nich. Nie chciałam, by ludzie poznali moje tajemnice.
Sygna westchnęła zrezygnowana.
- Zaatakowano miasto. Połowa domów płonie. Wybijają wszystkich, którzy stoją im na drodze.
- Gdzie są strażnicy?
- Nie są przygotowani na taką walkę. Szkolono ich do powstrzymywania drobnych złodziei, nie całych armii.
- Więc coś zróbmy - W tamtej chwili, to zdanie wydawało się mieć najwięcej sensu. Nie rozumiałam zirytowania Sygny, która w akcie rezygnacji kopnęła krzesło stojące tuż obok. W mojej głowie formowała się jakaś myśl, plan. Wiedziałam, że mogę powstrzymać pożar, jednak co z atakującymi? Sygna sama nie miała szans. Potrzebni byli ludzie, którzy się na tym znali. Zawodowi wojownicy. Rozejrzałam się po otaczających nas mężczyznach.
- Już wiem - powiedziałam z uśmiechem. Blondynka uniosła brwi, jakby była zaskoczona moim obwieszczeniem. - W tej i innych karczmach na terenie całego miasta jest pełno żołnierzy. Kiedy dowiedzą się o ataku, na pewno ruszą do walki.
Dziewczyna zacisnęła usta, patrząc na mnie spode łba. Po chwili jej usta wykrzywił uśmiech.
- W takim razie proszę. Czyń honory, ślicznotko.
Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo dała się przekonać, ale postanowiłam nie okazać zmieszania. Oglądając się na Sygnę, wciąż niespokojnie zerkającą w stronę drzwi, ruszyłam do stolika, przy którym wcześniej siedziałam. Wciąż toczyła się tam żywa rozmowa, przy której jeden krzyczał przez drugiego, energicznie uderzając rękami o blat. Ten który mnie zaczepił, jako pierwszy dostrzegł że się zbliżam i wyciągnął w moją stronę rękę, którą bez wahania chwyciła. Powiedziałam sobie, że skoro mam grać głupiutką i uległą paniusię, to do samego końca. Uśmiechnęłam się do mężczyzny i mocniej ścisnęłam jego dłoń.
- Moja przyjaciółka powiedziała, że miasto zostało zaatakowane - oznajmiłam marszcząc brwi. Chciałam brzmieć ja dziewczynka, która boi się potworów mieszkających w jej szafie. Zołnierz roześmiał się głośno, przyciągając mnie bliżej siebie. Obie dłonie położył na moich biodrach. Sam ten gest przyprawił mnie o mdłości, jednak nie odsunęłam się. Potrzebowałam jego pomocy. Wszyscy potrzebowaliśmy.
- Ma wybujałą wyobraźnię - stwierdził, na co jego przyjaciele odpowiedzieli śmiechem. - Może chce do nas dołączyć?
Potrząsnęłam głową, nie mogąc uwierzyć, że tak łatwo uznał moje słowa za zwykłe bajki. Może już czas zmienić taktykę? Przestać odgrywać idiotkę, a zacząć zachowywać się jak… jak ja. Prawdziwa ja.
- Wyjdź na zewnątrz i sam się przekonaj. Co powiesz Królowej gdy okaże się, że pół miasta zostało wymordowane, gdy ty siedziałeś w pijalni?
Przy stoliku zapadła cisza. Wszyscy siedzący przy nim mężczyźni przenosili wzrok ze mnie, na wciąż trzymającego moją rękę żołnierza i z powrotem. Ten wstał nagle nie odrywając wzroku od mojej twarzy. Przewyższał mnie o głowę i był o wiele mocniej zbudowany. Gdyby chciał mi coś zrobić, nie miałabym szans, a nie liczyłam na pomoc Sygny w tej kwestii.
- Skoro nalegasz, pani - powiedział, i mimo wypitego alkoholu, w jego głosie wyczułam cień groźby. - Chodźmy chłopcy. Musimy uspokoić skołatane nerwy naszej dzisiejszej towarzyszki.
To powiedziawszy pociągnął mnie za sobą w stronę drzwi. Nie spodziewałam się tego, jednak nie miałam większego wyboru. Gdybym chciała się wyrywać, tylko pogorszyłabym swoją sytuację, a niebezpieczeństwo i tak zbliżało się z każdą chwilą.
W zwykle pachnącym solą powietrzu unosił się dym tak gęsty, że ledwo widziałam dom po drugiej stronie drogi. Jedynym co mogłam dostrzec, były unoszące się nad dachami domów pomarańczowe płomienie. Ludzie mijali nas biegiem uciekając przed płomieniami, ratując dobytek. Nigdzie nie widać było jednak Mondołów.
Jeden z otaczających mnie żołnierzy zatrzymał biegnącego mężczyznę, kaszlącego od nadmiaru dymu. Na sam jego widok, sama poczułam nieprzyjemne drapanie w gardle, chciałam jednak usłyszeć, co powie.
- Co się dzieje?
- Pojawili się znikąd..! Wyłonili się z nocy jak demony! Proszę. Muszę iść po żonę…
Mężczyzna wyrwał się, nim ktokolwiek zdołał sformułować kolejne pytanie.
Żołnierze przestali zwracać na mnie uwagę, starając się zaplanować obronę miasta. Chyba jako jedyna pomyślałam, że jeżeli nie ugasimy płomieni, niedługo nie będzie żadnego miasta. Zerknęłam na płomienie połyskujące nad dachami, prawie jak wstające słońce. Zdawało się, że z każdą chwilą rosną, zbliżają się do nas.
Nagle wśród ogólnego hałasu biegających ludzi i wzrastającego ognia, pojawił się inny, bardziej przerażający dzwięk. Chrzęst stali. Metal miarowo uderzający o kamienne ściany domów. Z dymu, po jednej stronie wyłonili się pierwsi okuci w czarny metal Mondołowie. Tak jak mówił mężczyzna, wyglądali jak demony wyłaniające się mroku, a za nimi, jak peleryna wirowały kolejne języki pomarańczowego ognia.
Zerknęłam na Sygnę, która właśnie wyszła z kraczmy. Rozszerzonymi ze strachu oczami przyglądała się nadchodzącej armii. Nie było czasu na planowanie, trzeba było działać i to szybko. Chwyciłam złodziejkę za rękę i pociągnęłam do pierwszej alejki, jaką udało mi się dostrzec. Biegłyśmy mając nadzieję, że nikt nawet nie pomyślał, by gonić dwie, przerażone dziewczyny. Miałam nadzieję, że żołnierze z gospody jakoś sobie poradzą. Była to w gruncie rzeczy jedyna nadzieja tego miasta.
Zatrzymałyśmy się dopiero gdy dotarłyśmy do ulicy równoległej do tej przy karczmie. Dopiero wtedy zdołałam połączyć fakty i zdałam sobie sprawę, że w miejscu gdzie widziałam największe płomienie, powinien stać budynek, gdzie wynajmowałam pokój. Pokój w którym był Anthony. Gdzie stała przywiązana Mgła.
- Musimy zgasić ogień - wychrypiałam. Przez otaczający nas dym, ledwo mogłam oddychać.
- Ja ci się raczej na niewiele zdam. Wolę oddalić się bezpieczne miejsce. Najlepiej do innego Królestwa.
- Tam jest Anthony!
- Jeśli tak, to już po nim. Powiedziałabym, że mi przykro ale… no wiesz - chciała odejść, ale znów ją zatrzymałam. Potrzebowałam jej pomocy. Sama nie byłam w stanie zapanować nad otaczającym mnie chaosem.
- Mogę to zrobić. Zgasić je. Ale musisz mi pomóc. Tam jest mój koń. Nie mogę jej stracić.
Sygna przez chwilę stała nieruchomo, nie odwracając się do mnie. Zdawało mi się, że mija cała wieczność kiedy się nie odzywa, a płomienie za naszymi plecami wciąż rosną. Wyobrażałam sobie Mgłę, zamkniętą, przerażoną… Jej grzywę, która powoli staje w płomieniach. W końcu usłyszałam głośne westchnienie, a blondynka odwróciła się w moją stronę z determinacją wypisaną na twarzy.
- To co mam zrobić?
Potrzebna nam była woda. Mnóstwo wody.
Z każdym krokiem czułam kłujący dym wdzierający mi się do płuc. Każdemu oddechowi towarzyszył ostry atak kaszlu, a im bliżej centrum pożaru byłyśmy, tym dym stawał się gęściejszy. Wiedziałam, że długo tak nie wytrzymamy.
Mój plan był bardzo prosty. Chciałam unieść jak największą ilość wody i stopniowo opuszczać ją na palące się budynki. Chciałam, by wyglądało to na działanie deszczu. Z jakiegoś powodu obawiałam się, co mogliby powiedzieć ludzie widząc, co potrafię. Zwłaszcza, że jak się okazało poprzedniego wieczora, sama nie do końca wiedziałam, co potrafię.
Czas było wcielić mój plan w życie. Poprosiłam Sygnę by sprawdziła, czy w pobliżu na pewno nikogo nie ma. Nie chciałam, by nawet ona była świadkiem mojej mocy. Gdzieś w mojej podświadomości kryła się obawa, że kiedyś będę jeszcze musiała z nią walczyć, a w takiej sytuacji, lepiej, żeby nie wiedziała o mnie wszystkiego.
Oparłam się rękami o krawędź studni. Zwykle używałam tylko wody, którą zmieściłam w bukłaku, musiałam się więc mocno skoncentrować, by sięgnąć po wodę aż z dna studni. Czułam jej spokojny rytm. Malutkie fale odbijające się o kamienne ściany. Zimny prąd gdzieś z głębi. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam unoszący się w górę słup wody. Wirował i zmieniał kształt, jakby chciał wydostać się z utworzonego przeze mnie więzienia. Skierowałam wodę na najbliższy dom, jednak nagle wszystko rozlało się u moich stóp. Nie miałam pojęcia, jak to się stało, jednak ponowiłam moją próbę ugaszenia budynku. Stworzyłam nowy słup wody, jednak ten, poddał się jeszcze szybciej, spadając z powrotem do wnętrza studni.
Przez dym wokół ledwo co widziałam. Oczy łzawiły mi od drobinek popiołu i potwornego smrodu.
Nie wiedziałam co robić, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, by woda wymykała mi się spod kontroli. Nie odkąd nauczyłam się nad nią panować. Ale skoro najwyraźniej tak było, nie mogłam zrobić nic, by pomóc temu miastu. Nic by ocalić mieszkających tu ludzi. By ocalić chociażby samą sobie.
Zrezygnowana opadłam na kolana przyglądając się mrokowi i eksplodującemu zewsząd ogniu. Dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, jak nieznośnie gorąco jest w tamtym miejscu. Zar osuszał moje łzy, nim te pojawiły się na policzkach.
Zawiodłam. Nie tylko Miasto Wody ale też ojca. Poddałam się wbrew obietnicy którą mu złożyłam lata wcześniej. Czułam się wykończona i bezsilna. Nie potrafiłam zmusić się nawet do ucieczki. Obraz zamazywał mi się przed oczami aż w końcu nie było nic, poza ciemnością.
Obudziło mnie skrzypienie podłogi tuż nade mną. Rozbrzmiewało w mojej głowie jak echo, przyprawiając o ból. Otworzyłam oczy, jednak słońce wlewające się przez okno od razu przyprawiło mnie o mroczki. Jęknęłam cicho, powoli unosząc się na łokciach. Moje mięśnie zdawały się być z ołowiu, niemożliwe do jakiegokolwiek ruchu.
Osłaniając oczy dłonią, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Był to pokój, który wynajęłam na czas pobytu w Mieście Wody. Mały i ciasny z jednym łóżkiem, krzesłem i parawanem. Rozmasowywałam skronie, mając nadzieję odegnać ból głowy, gdy dostrzegłam szklankę z wodą ustawioną obok nogi łóżka. Szybko po nią sięgnęłam i wypiłam ponad połowę zawartości. Dopiero w tamtym momencie dotarło do mnie, jak spragniona byłam.
Jeszcze raz rozejrzałam się po pustym pokoju. Już wiedziałam, dlaczego wydawał mi się tak obcy. Po Anthonym i Sygnie nie było nawet śladu. Nie dziwiło mnie to. Każde poszło w swoją stronę. Żałowałam jedynie, że nawet Anthony odszedł bez słowa, po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam. Na tyle zdały się jego słowa o spłacie długu wobec mnie. “Czego ja oczekiwałam?” zastanawiałam się. Z drugiej strony, sama miałam zamiar jak najszybciej wyjechać. Miałam wszystko, co było mi potrzebne do dalszej drogi.
W myślach odtworzyłam wydarzenia poprzedniego wieczora. Rozmowę w karczmie, Sygnę, żołnierzy, pożar… Wzrok wbiłam we własne dłonie. Jak wielu ludzi przeze mnie zginęło? Gdybym potrafiła zapanować nad swoją mocą… “Ale co właściwie się stało?” Ostatnie co pamiętałam to woda rozlewająca się po sczerniałych od sadzy kamieniach. Jak wróciłam do pokoju? I dlaczego nie był zniszczony, skoro według moich wyliczeń, powinien znajdować się w samym centrum pożaru?
Nagle przypomniałam sobie o Mgle, zamkniętej i zapewne niemożliwie przerażonej. Nie zważając na ból głowy czy mdłości popędziłam na dół. Beczułka stała spokojnie w swoim boksie, powoli przeżuwając podane jej smakołyki. Gdy wbiegłam, by ją przytulić, wydawała się równie szczęśliwa jak ja. Westchnęła głośno, trącając pyskiem moją dłoń, prosząc o coś do jedzenia. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak się o nią martwiłam.
- Niedługo się stąd wynosimy - wyszeptałam przytulając policzek do nosa klaczy.
Spakowanie rzeczy nie zajęło mi dużo czasu. Były to tylko dwie niewielkie torby, w których zmieściłam cały mój dobytek. Nigdy nie sądziłam, że całe swoje życie zmieszczę w dwóch niewielkich paczkach, jednak tak właśnie było. Żadnych ludzi za którymi mogłabym tęsknić, do których chciałabym wrócić. Takie miało być moje życie. Dotarło to do mnie dopiero jadąc na wpół zniszczonymi ulicami Miasta. Patrząc na ludzi szukających swoich rodzin i ubolewających nad stratą domu, czy innych dóbr. Mnie miało to nigdy nie czekać. Nie mogłam jednak zdecydować, czy jest mi żal utraconej przyszłości, czy wdzięczna oszczędzonego bólu.
Jechałyśmy na południe, w stronę Gór Środkowych. Do Terenów Wspólnych czekała nas jeszcze długa droga, ja jednak nie mogłam się doczekać tych wszystkich rzeczy, które miałam zobaczyć. Amazja była wielka, pełna magicznych miejsc, które mogła odwiedzić i tajemnic które tylko czekały aż ktoś je odkryje. Lubiłam mieć w swoim życiu jakiś cel, ale tego wieczora, mając za plecami niknące Miasto Wody, przyrzekłam sobie, że z tym koniec. Nie chciałam być już tą samą osobą, która dołączyła do szajki złodziei z braku innych możliwości. Od dziecka marzyłam o wolności i nareszcie to mogło się spełnić. “Po co komu plany?” pomyślałam. Wolałam być jak woda - wyznaczająca własne drogi, nie do zatrzymania. Miałam dopiero dziewiętnaście lat. Chciałam bawić się życiem, póki miałam taką możliwość.
[ Sygno? Ja skończyłam. Jeśli chcesz, możesz napisać jeszcze swoje zakończenie naszej przygody :) ]