Czułem się jak we śnie. Jak w jednym z tych snów, które zaczynają się dobrze, ale później wszystko zamienia się w koszmar. Wiedziałem, że to irracjonalne, ale niepokój i tak mnie prześladował. Pamiętałem jeszcze bal, na który wemknąłem się jako dwunastolatek, namówiony przez moją siostrę, Eileen. Tego samego dnia mój wiat miał się zawalić, ale wtedy jeszcze nie miałem o niczym pojęcia. Chowałem się z Leen pod stołami, przemykaliśmy od kolumny od kolumny, radośni, że bawiący się dorośli nas nie zauważyli.
Ale to już dawno minęło, a ja miałem oficjalnie przekazać Księżniczce Aqua'y urodzinowe życzenia od Królestwa Aire'a, z racji tego, że rodzina królewska nie mogła się stawić osobiście.
"Zabaw się trochę"
Jasne. Gdyby oficer nie był dla mnie jak drugi ojciec, podejrzewałbym go o celową złośliwość. Kiedy jednak osobiście zapukał do moich drzwi, byłem zdziwiony, ale mile zaskoczony. Zaskoczenie przerodziło się w zdziwienie, kiedy wręczył mi zapieczętowany pergamin. Stwierdził, że mi ufa, oraz że przyda mi się... jak n to ujął?..."zapoznanie z wyższymi sferami innych królestw".
A teraz stałem w drzwiach sali balowej, ubrany w najlepszy wams, jaki udało mi się znaleźć oraz skromną maskę imitującą gryfa, symbol Aire. W dłoni ściskałem pergamin, zastanawiając się, jak mam znaleźć Księżniczkę. A co najtrudniejsze, nie popełnić żadnej gafy. Niepewnie ruszyłem do przodu, ale na widok roześmianych dwórek w błyszczących sukniach obróciłem się na pięcie i cofnąłem pod ścianę. Nagle moją uwagę przykuł zielony błysk. Odwróciłem się, akurat by spojrzeć jak przez drzwi wchodzi młoda kobieta w sukni przyozdobionej srebrem i szmaragdami. Miała maskę zasłaniającą górną część twarzy, ale widać było jej usta. Nie uśmiechała się, nie była też niezadowolona. Biła od niej pewna obojętność, jednak gdy zebrani na sali zaczęli szeptać ukradkiem, gdy obok nich przechodziła, było jasne, że ją rozpoznają. Jakiś starszy mężczyzna z herbem na tunice narzuconej na kolczugę podszedł do niej z surowym wyrazem twarzy. Wymieniła z nim kilka słów, zbywając go, ale nadal napływali kolejni, zadając jej pytania.
Musiała to być ona, Księżniczka Aqua'y - Ruth Cartier. Przełknąłem ślinę i ruszyłem w jej kierunku. Kilka metrów od niej zawahałem się, ale widząc że chwilowo pozbyła się innych gości urodzinowych, podszedłem bliżej.
- Wasza Królewska Mość. - skłoniłem się nisko. - W imieniu Królestwa Aire reprezentowanego przez miłościwie panujących tam Arona i Mattiasa Breez'ów, przekazuję Waszej Miłości życzenia z okazji urodzin. - znów pochylając się z szacunkiem, wręczyłem jej pergamin. Byłem wdzięczny, że odwróciła ode mnie wzrok, skupiając się na liście. Czy wszystko zrobiłem dobrze? Czy miałem to inaczej sformułować? Może powinienem uklęknąć? Pociły mi się ręce. Do licha, wolałbym trenować samotnie, wyładowując nękający mnie nieustannie niepokój, okładając mieczem słomiane kukły.
- Dziękuję, żołnierzu... - podniosłem wzrok, kiedy zawiesiła głos.
- Vint. - wykrztusiłem. - Gabriel Vint.
<Ruth? Wiem, że to nie najlepszy sposób na zawarcie znajomości, ale nie miałam innego pomysłu, jak zwykły żołnierz z Aire mógł znaleźć się na Balu urodzinowym Księżniczki Aqua'y... ;P>
Strony
▼
Mieszkańcy
▼
31 października 2015
Raport o postępach
Jako że ostatnio wywiązała się... dość zażarta dyskusja na temat bytności bloga, administratorzy Królestw mają dla was kilka informacji:
● zmienił się trochę skład "zarządzający" blogiem
Administratorka K.Aqua'y - Blangel, its.lovely@interia.pl, GG: 40361032
Administratorka K. Fuego - Talon, judka036@gmail.com, GG: 52876628
Lou nas opuściła, pozostawiając Królestwo Aire bez władcy. Na chwilę obecną, nowe postacie i opowiadania prosimy kierować do Yuka Tusk.
Szukamy jednak nowego administratora.
Szukamy jednak nowego administratora.
● Wszyscy zgadzamy się, że największym problemem na chwilę obecną jest brak nowych opowiadań. Dlatego też prosimy wszystkich o poświęcenie trochę czasu w najbliższy weekend i odpisanie na choć jedno opowiadanie. Od tej pory będziemy bardziej rygorystycznie podchodzić do zasady o pisaniu co dwa tygodnie.
Ponadto dodałyśmy listę urodzin wszystkich postaci czym mamy nadzieję zachęcić was do pisania nawet niezobowiązujących opowiadań urodzinowych.
● Wywiązała się również cała dyskusja na temat fabuły bloga. Możliwe, że macie rację i przydałby nam się jakiś tytuł przewodni. Nie chcemy jednak kolejnych skarg, więc pomimo, że mamy już ogólny zarys pewnej fabuły, mamy nadzieję, że sami również pomożecie coś wymyślić.
● Trochę zmieniamy poszczególne elementy bloga. Na razie główną "zmianą" jest pojawienie się zakładki ze słownikiem, gdyby ktoś go potrzebował. Do tego w zakładce Tereny pojawiły się podlinkowane mapy poszczególnych Królestw.
Od Margles - CD. Zefira
Nie! Nie, nie, nie. Obudź się! Obudź się z tego okropnego koszmaru! - krzyczała moja podświadomość. To nie mogła być prawda. Tyle czasu, tyle wypowiedzianych słów, tyle ucieczek, tyle podjętych decyzji. Jakaż ja byłam naiwna! Nie znałam człowieka, któremu zaufałam i teraz przyszło mi za to zapłacić. Moje oczy zaszkliły się łzami, które szybko starłam. Zefir wpatrywał się we mnie ze swoim nonszalanckim uśmiechem, co spowodowało, ze poczułam do niego nienawiść. Czyli to prawda. On naprawdę czerpie przyjemność z zabijania. - przeszło mi po głowie. Nie mogłam znieść napięcia utrzymującego się w pomieszczeniu, więc obróciłam się w stronę drzwi i chwyciłam za klamkę.
- Dokąd idziesz? - dało się słyszeć pytanie za moimi plecami.
- Chcę być teraz sama - odpowiedziałam łamiącym się głosem, starając się nie wybuchnąć płaczem. Nie chciałam, by Zefir czuł jeszcze większą satysfakcję. Nienawidziłam go. Po raz pierwszy czułam, jak moją świadomość przepełnia to gnijące uczucie. Ale miałam do niego pełne prawo. On wplątał mnie w to wszystko. On chciał mnie zabić. On znał człowieka, który pozbawił mnie rodzicielskiej opieki. Uczucia, które, jak mi się wydawało, trzymałam na wodzy, uwolniły się i zalały moje serce ze zdwojoną siłą. Nie potrafiłam już go usprawiedliwiać. Był mordercą i nic nie mogło tego zmienić. Ale... Z drugiej strony nie skrzywdził mnie w lesie, chociaż miał do tego sposobność. Nie zabił mnie, chociaż byłam naocznym świadkiem jego przestępstw. A raczej nie zdążył mnie zabić, bo podziałała moja moc. Czułam jak myśli i uczucia wypalają moją duszę. Tak bardzo chciałam wrócić już do domu. Nikomu nie powiedziałabym, co widziałam i co przeżyłam. I tak nikt by mi nie uwierzył. Jak dawniej, chodziłabym do pracy i zarabiałabym na chleb. Szłam wąskimi korytarzami, aż napotkałam kręcone schody. Było już ciemno i musiałam uważać, by się nie przewrócić. W siedzibie zakonu panowała niczym niezmącona cisza, najcichsza, jaką znałam. Przerażająca i niepokojąca, jak przed gwałtowną burzą z piorunami. Nie wiedziałam gdzie podziali się wszyscy ludzie, ale zapewne poszli zjeść kolację. Chociaż od dawna nic nie jadłam, nie czułam głodu i wiedziałam, ze mój żołądek i tak niczego by nie przyjął. Szlam dalej, nie zatrzymując kroków, aż napotkałam duże okno. Dzięki niemu, do pomieszczenia wpadało odrobinę światła. Opadłam na zimną, kamienną podłogę i schowałam głowę w dłoniach. Zaczęłam płakać, a mój szloch odbijał się echem po ścianach korytarza. Nie miałam siły na dalszą walkę z emocjami. Musiałam jakoś z siebie wyrzucić to wszystko. Minęło kilka dobrych chwil, gdy poczułam czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Ze zdziwieniem przetarłam spuchnięte i zaczerwienione oczy. Odwróciłam się do tyłu i zobaczyłam młodego chłopaka, który zmieszany pochylał się nade mną. Zawstydziłam się. Nie wszyscy musieli wiedzieć, ze jest mi ciężko. Powinnam, chociaż sprawiać wrażenie twardej i silnej kobiety. Byłam beznadziejna. Przyjrzałam się się twarzy młodzieńca i przypomniałam sobie, ze gdzieś już go widziałam. Te przesiąknięte bólem oczy i ciemne, postawione na żelu włosy. No tak! To on przywlókł Zefira do sali obrad, a potem wyszedł z niej wzburzony, gdy Juria zgodził się na oszczędzenie mordercy. Bo tak zaczęłam go nazywać w myślach. Mordercą. Chłopak zapytał niskim głosem, czy wszystko w porządku. Nie odpowiedziałam. Spojrzałam przez okno, jak kolorowy wiatr targa gałęziami drzew, a słońce powoli zachodzi. Usiadł na przeciwko mnie i podał chusteczkę, którą trzymał w kieszeni. Podziękowałam mu znaczącym spojrzeniem, nadal nic nie mówiąc. Musiałam wyglądać okropnie z czerwonym nosem i załzawionymi oczami. Spuściłam głowę, czekając aż sobie pójdzie, ale on uparcie siedział na ziemi.
- Masz na imię Margles, tak? Wiele o tobie słyszałem - powiedział, miło się uśmiechając. Ten zwykły uśmiech dodał mi odrobinę otuchy, której tak bardzo teraz pragnęłam i potrzebowałam - Mam na imię Hytrem - przedstawił się, wyciągając w moją stronę rękę. Niepewnie, nadal nie zupełnie mu ufając odwzajemniłam uścisk. Chyba wyczuł, że czuję się nieswojo, bo zaczął mówić o pogodzie. Niestety, to jeszcze bardziej mnie zdołowało. Tęskniłam za wolnością, spacerami po lesie, codziennym chodzeniem po wodę do studni. Ile jeszcze czasu miałam spędzić, uwięziona w tym miejscu? Nie wiedziałam, komu mam wierzyć. Oskarżenia Zefira w stronę zakonu były równie mocne, jak te, które wymierzył Syjon. Słowo przeciwko słowu. Komu mogłam zaufać?
- Co się stało? - zapytał, widząc, że nie podejmuję tematu rozmowy.
- Wiesz, gdybyś ty był zamknięty w jakiejś sekcie, nie miał byś powodów do śmiechu - wysiliłam się na lekką zgryźliwość, czego nauczyłam się od mojego niedawnego towarzysza.
- Kto ci powiedział, ze jesteśmy sektą? My tylko staramy się ochraniać świat, w którym żyjemy - wyjaśnił spokojnie. Nie znałam go prawie wcale, ale już miałam wrażenie, że jest całkowitym przeciwieństwem Zefira - Ufasz temu mordercy? - zapytał ze zrezygnowaniem.
- Powiedz mi, czy on naprawdę bez przyczyny zabił tych ludzi? Może miał jakiś powód... Widziałam, że wy też nie jesteście święci i potraficie zabijać! - oskarżyłam go. Zmieszał się trochę, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Hiria była mniej więcej w twoim wieku, gdy ten.... gdy zginęła - powiedział, pomijając wulgaryzmy - Zabił ją jednym pchnięciem noża, pozbawiając duszy jej wątłego ciała. Była... za młoda by zginąć - dokończył. Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale domyśliłam się, ze dziewczyna musiała być dla niego ważna. Czy mówił prawdę? A może przesadzał i dodawał opowieści kolorów? Wątpiłam w to.
- Przepraszam - odparłam ponuro.
- Nie jesteś głodna? Właśnie szedłem na kolację, może się do mnie przyłączysz? - zapytał, znów miło sie uśmiechając się. Położyłam rękę na brzuchu i stwierdziłam, że kolacja mi nie zaszkodzi. Zdobyłam się na uśmiech i wstałam.
Weszliśmy do sali równie wielkiej, co sala obrad. Wszędzie poustawiane były okrągłe stoły, mieszczące średnio sześć osób. Jedzenie stało pod ścianą i pięknie pachniało. Było tam dosłownie wszystko: od zapiekanej kaczki do zupy z dyni, po szarlotkę. Nigdy nie widziałam pięciu rodzajów chleba, w różnych kolorach i z ziarnami zbóż. Ale najładniej wyglądał stolik, na którym starannie ułożone były owoce. Zielone jabłka, żółte banany, brązowa skórka kiwi i purpurowe kiście winogron. Jedzenia starczyłoby do wyżywienia całej armii! Nieśmiało wzięłam do ręki chochlę i nalałam sobie do białej miski zupy ziemniaczanej, która najczęściej jadłam w dzieciństwie. Ach, tan zapach! Hytrem nie marnował czasu na pierwsze danie i od razu wziął na talerz mięso z przepiórki. Mówił, że tymi małymi ptaszkami żywią się królowie. Miło nam się rozmawiało, sprawił, ze, choć na chwilę zapomniałam o rannym Zefirze, który tak bardzo mnie ranił swoim zachowaniem. Śmialiśmy się jeszcze przez dobrą chwilę, a potem odprowadził mnie z powrotem do komnaty, w której Ion pilnował Zefira. Wszedł razem ze mną, od progu obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Byłam ciekawa, o czym rozmawiali podczas mojej nieobecności, ale wolałam nie wiedzieć. I tak za dużo już wiedziałam. Ciekawiło mnie również, co leżący w bandażach mężczyzna myślał sobie, gdy wdział mnie z Hytremem. Na jego twarzy jak zwykle malowała się obojętność, ale miałam nadzieję, ze, choć trochę go to ubodło. Nie miałam wyrzutów. Był mordercą.
- Przyszłam ci tylko powiedzieć dobranoc, Ionie. Hytrem odprowadzi mnie do mojej komnaty - odezwałam się, usatysfakcjonowana, po czym obróciłam się na pięcie i wyszłam.
Jedno było pewne. Mieszkając w murach zamku zakonu, nie mogłam na nic narzekać. Zapewniali mi dach nad głową, wyżywienie i to nie byle jakie, wspaniałe, drogie suknie i wszystko, co najlepsze. Byłam zachwycona i brak wolności pomału przestawał mi przeszkadzać. Zefira odwiedziłam parę razy, ale nigdy nie zamienialiśmy z sobą ani słowa, pytałam tylko medyków czy rany się goją. Wiedziałam, ze, gdy wyzdrowieje ucieknie i sama nie wiedziałam, czy to dobrze. Hytrem przekonał mnie, ze zasługiwał na karę. Nadal byłam na niego wściekła za to, ze mnie okłamał. Gdyby na początku powiedział, że znał człowieka, który zabił moich rodziców... to by wszystko zmieniło. Byłabym mu nawet w stanie wybaczyć inne morderstwa. W końcu nie wiedziałam, co nim kieruje. Dotarło do mnie, ze w ogóle go nie znałam.
- Czyli jestem teraz na twoich łaskach, wasza wysokość? - zapytał z pogardą trzeciego dnia milczenia.
- Nie mów tak do mnie - obruszyłam się. Mój charakter nieco się zmienił i nie bałam się, że coś mi zrobi. Był zbyt słaby.
- Słuchają cię. Jesteś cenna - kontynuował.
- Jak możesz traktować mnie, jak przedmiot?! Czy na prawdę tyle dla ciebie znaczą ludzie? Są dla ciebie zwykłą kwotą, którą dostajesz za zabicie ich? - wybuchłam. Nie miałam pojęcia skąd znalazł się we mnie taki gniew, ale miałam zamiar wyładować się na nim. Zasłużył na to. Popatrzył na mnie i wybuchł śmiechem.
- Nie będę słuchać jak jakaś smarkula, która wpakowała mnie w to gówno, użala się nad światem - powiedział szorstko.
- Dobrze, a więc zażądam, żeby cię zabili! W ogóle mi na tobie nie zależy! - wykrzyczałam i spojrzałam mu w oczy. Ciekawa byłam, co zrobi.
- Dokąd idziesz? - dało się słyszeć pytanie za moimi plecami.
- Chcę być teraz sama - odpowiedziałam łamiącym się głosem, starając się nie wybuchnąć płaczem. Nie chciałam, by Zefir czuł jeszcze większą satysfakcję. Nienawidziłam go. Po raz pierwszy czułam, jak moją świadomość przepełnia to gnijące uczucie. Ale miałam do niego pełne prawo. On wplątał mnie w to wszystko. On chciał mnie zabić. On znał człowieka, który pozbawił mnie rodzicielskiej opieki. Uczucia, które, jak mi się wydawało, trzymałam na wodzy, uwolniły się i zalały moje serce ze zdwojoną siłą. Nie potrafiłam już go usprawiedliwiać. Był mordercą i nic nie mogło tego zmienić. Ale... Z drugiej strony nie skrzywdził mnie w lesie, chociaż miał do tego sposobność. Nie zabił mnie, chociaż byłam naocznym świadkiem jego przestępstw. A raczej nie zdążył mnie zabić, bo podziałała moja moc. Czułam jak myśli i uczucia wypalają moją duszę. Tak bardzo chciałam wrócić już do domu. Nikomu nie powiedziałabym, co widziałam i co przeżyłam. I tak nikt by mi nie uwierzył. Jak dawniej, chodziłabym do pracy i zarabiałabym na chleb. Szłam wąskimi korytarzami, aż napotkałam kręcone schody. Było już ciemno i musiałam uważać, by się nie przewrócić. W siedzibie zakonu panowała niczym niezmącona cisza, najcichsza, jaką znałam. Przerażająca i niepokojąca, jak przed gwałtowną burzą z piorunami. Nie wiedziałam gdzie podziali się wszyscy ludzie, ale zapewne poszli zjeść kolację. Chociaż od dawna nic nie jadłam, nie czułam głodu i wiedziałam, ze mój żołądek i tak niczego by nie przyjął. Szlam dalej, nie zatrzymując kroków, aż napotkałam duże okno. Dzięki niemu, do pomieszczenia wpadało odrobinę światła. Opadłam na zimną, kamienną podłogę i schowałam głowę w dłoniach. Zaczęłam płakać, a mój szloch odbijał się echem po ścianach korytarza. Nie miałam siły na dalszą walkę z emocjami. Musiałam jakoś z siebie wyrzucić to wszystko. Minęło kilka dobrych chwil, gdy poczułam czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Ze zdziwieniem przetarłam spuchnięte i zaczerwienione oczy. Odwróciłam się do tyłu i zobaczyłam młodego chłopaka, który zmieszany pochylał się nade mną. Zawstydziłam się. Nie wszyscy musieli wiedzieć, ze jest mi ciężko. Powinnam, chociaż sprawiać wrażenie twardej i silnej kobiety. Byłam beznadziejna. Przyjrzałam się się twarzy młodzieńca i przypomniałam sobie, ze gdzieś już go widziałam. Te przesiąknięte bólem oczy i ciemne, postawione na żelu włosy. No tak! To on przywlókł Zefira do sali obrad, a potem wyszedł z niej wzburzony, gdy Juria zgodził się na oszczędzenie mordercy. Bo tak zaczęłam go nazywać w myślach. Mordercą. Chłopak zapytał niskim głosem, czy wszystko w porządku. Nie odpowiedziałam. Spojrzałam przez okno, jak kolorowy wiatr targa gałęziami drzew, a słońce powoli zachodzi. Usiadł na przeciwko mnie i podał chusteczkę, którą trzymał w kieszeni. Podziękowałam mu znaczącym spojrzeniem, nadal nic nie mówiąc. Musiałam wyglądać okropnie z czerwonym nosem i załzawionymi oczami. Spuściłam głowę, czekając aż sobie pójdzie, ale on uparcie siedział na ziemi.
- Masz na imię Margles, tak? Wiele o tobie słyszałem - powiedział, miło się uśmiechając. Ten zwykły uśmiech dodał mi odrobinę otuchy, której tak bardzo teraz pragnęłam i potrzebowałam - Mam na imię Hytrem - przedstawił się, wyciągając w moją stronę rękę. Niepewnie, nadal nie zupełnie mu ufając odwzajemniłam uścisk. Chyba wyczuł, że czuję się nieswojo, bo zaczął mówić o pogodzie. Niestety, to jeszcze bardziej mnie zdołowało. Tęskniłam za wolnością, spacerami po lesie, codziennym chodzeniem po wodę do studni. Ile jeszcze czasu miałam spędzić, uwięziona w tym miejscu? Nie wiedziałam, komu mam wierzyć. Oskarżenia Zefira w stronę zakonu były równie mocne, jak te, które wymierzył Syjon. Słowo przeciwko słowu. Komu mogłam zaufać?
- Co się stało? - zapytał, widząc, że nie podejmuję tematu rozmowy.
- Wiesz, gdybyś ty był zamknięty w jakiejś sekcie, nie miał byś powodów do śmiechu - wysiliłam się na lekką zgryźliwość, czego nauczyłam się od mojego niedawnego towarzysza.
- Kto ci powiedział, ze jesteśmy sektą? My tylko staramy się ochraniać świat, w którym żyjemy - wyjaśnił spokojnie. Nie znałam go prawie wcale, ale już miałam wrażenie, że jest całkowitym przeciwieństwem Zefira - Ufasz temu mordercy? - zapytał ze zrezygnowaniem.
- Powiedz mi, czy on naprawdę bez przyczyny zabił tych ludzi? Może miał jakiś powód... Widziałam, że wy też nie jesteście święci i potraficie zabijać! - oskarżyłam go. Zmieszał się trochę, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Hiria była mniej więcej w twoim wieku, gdy ten.... gdy zginęła - powiedział, pomijając wulgaryzmy - Zabił ją jednym pchnięciem noża, pozbawiając duszy jej wątłego ciała. Była... za młoda by zginąć - dokończył. Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale domyśliłam się, ze dziewczyna musiała być dla niego ważna. Czy mówił prawdę? A może przesadzał i dodawał opowieści kolorów? Wątpiłam w to.
- Przepraszam - odparłam ponuro.
- Nie jesteś głodna? Właśnie szedłem na kolację, może się do mnie przyłączysz? - zapytał, znów miło sie uśmiechając się. Położyłam rękę na brzuchu i stwierdziłam, że kolacja mi nie zaszkodzi. Zdobyłam się na uśmiech i wstałam.
***
- Przyszłam ci tylko powiedzieć dobranoc, Ionie. Hytrem odprowadzi mnie do mojej komnaty - odezwałam się, usatysfakcjonowana, po czym obróciłam się na pięcie i wyszłam.
***
- Czyli jestem teraz na twoich łaskach, wasza wysokość? - zapytał z pogardą trzeciego dnia milczenia.
- Nie mów tak do mnie - obruszyłam się. Mój charakter nieco się zmienił i nie bałam się, że coś mi zrobi. Był zbyt słaby.
- Słuchają cię. Jesteś cenna - kontynuował.
- Jak możesz traktować mnie, jak przedmiot?! Czy na prawdę tyle dla ciebie znaczą ludzie? Są dla ciebie zwykłą kwotą, którą dostajesz za zabicie ich? - wybuchłam. Nie miałam pojęcia skąd znalazł się we mnie taki gniew, ale miałam zamiar wyładować się na nim. Zasłużył na to. Popatrzył na mnie i wybuchł śmiechem.
- Nie będę słuchać jak jakaś smarkula, która wpakowała mnie w to gówno, użala się nad światem - powiedział szorstko.
- Dobrze, a więc zażądam, żeby cię zabili! W ogóle mi na tobie nie zależy! - wykrzyczałam i spojrzałam mu w oczy. Ciekawa byłam, co zrobi.
< Jedziesz :p>
30 października 2015
Od Ruth
Gdy otworzyłam oczy, za oknem dostrzegłam tylko szare, zachmurzone niebo. Mimo, że przespałam całą noc, byłam jeszcze bardziej zmęczona niż poprzedniego wieczoru. Moje ciało zdawało się ważyć tony, a zwykle przesunięcie reki, niewyobrażalnie bolesne i wyczerpujące.
Była to pierwszą noc od bardzo dawna, gdy nie obudziłam się zła na potem i przerażona. Pierwsza noc bez koszmarów... Bez żadnych snów. I może to i lepiej? Z każdym dniem, coraz trudniej było zapomnieć o dręczących mnie koszmarach. Coraz ciężej było wrócić do swoich codziennych zajęć, więc może brak snów nie był taki zły?
Ciszę panującą w pokoju, przerwało nagłe pukanie do drzwi i już po chwili, do środka weszła jedna ze służących. W rękach trzymała srebrną tacę i zieloną suknię.
- Excusez-moi, Ma Chérie - zaczęła się tłumaczyć kobieta - ale Królowa chce się z tobą spotkać jak najszybciej, by zjeść wspólnie śniadanie.
- Nie jestem głodna - odparłam niewyraźnie powoli podnosząc z ogromnego łóżka.
Nie chodziło o to, że nie chciałam spotkać się z matką. Nie chciałam spotkać się z kimkolwiek. Gdybym mogła, cały dzień przeleżałabym w jakimś ciemnym zakątku zamku, gdzie nikt by mnie nie niepokoił. Zdawałam sobie jednak sprawę, że propozycje Królowej są nie do odrzucenia.
- To chyba nie podlega dyskusji, Chérie. - odparła spokojnie służąca, kładąc na stoliku nocnym tacę wypełnioną ciasteczkami, najróżniejszymi owocami i serwisem do herbaty.
Przez chwilę przyglądałam się tym pysznościom, walcząc z mdłościami, jednak w końcu zmusiłam się do przełknięcia kilku winogron.
Sama nie wiedziałam, kiedy tak się zmieniłam. Kiedyś uwielbiałam jeść, próbować nowe potrawy, wyszukiwać stare, zapomniane przepisy. A teraz? Ledwo udawało mi się przełknąć kilka ciastek.
"Najlepsze wypieki w całej Amzaji..." odezwał się głos w mojej głowie. Głos przyprawiający mnie o bolesny ucisk w piersi. Głos upiorów przeszłości.
Gdy pod czujnym okiem służącej wypiłam kilka łyków herbaty, ta zaczęła szykować mi ubranie. W ciszy obserwowałam jak wyciąga z szafy kolejne części bielizny i starannie układa na łóżku obok mnie. Zerknęłam na suknię wiszącą na wieszaku przy drzwiach - soczyście zielona, jak świeże liście pojawiające się wiosną, delikatna, choć jej górna część przyozdobiona była licznymi zdobieniami ze szmaragdów i srebra. Bardzo Królewska i bardzo nie w moim stylu.
- Wolałabym ubrać coś normalnego - powiedziałam, gdy służąca pomagała mi zamienić ciepłą koszulę nocną, na zwiewną halkę.
- Je suis désolé, ale to Królowa ją dla Mon Chérie wybrała.
Nie chciałam wdawać się w dyskusję czy robić scen, więc po prostu poddałam się zabiegom kobiety. Jeśli matka chciała widzieć mnie w tej sukni, to tak właśnie będzie. Ostatnie czego chciałam, to sprawić jej zawód. Tylko ona mi została i z całych sił usiłowałam utrzymywać z nią dobre stosunki, nawet jeśli wymagało to ode mnie ubierania się we wszystkie stroje, które dla mnie wybierze.
Gdy byłam już gotowa, z pięknie spiętymi włosami, w idealnej sukni i pasujących butach, zeszłam do Sali Obrad, gdzie kiedyś mój ojciec wraz z całą rzeszą intelektualistów dyskutował nad przyszłością Królestwa. Po jego śmierci, razem z mamą tylko czasem wchodziłyśmy tam, by podpisać jakieś ważne papiery, lub wysłuchać porad urzędników. Żadna z nas nie znała się na zarządzaniu państwem więc w większości przypadków zdawałyśmy się na doradców i zastępców, którzy znali Króla najlepiej.
W Sali było ciemno i duszno, mimo, że nie wybiła jeszcze dziesiąta. Na jednym z ozdobnych krzeseł przy szczycie stołu siedziała moja matka, pochylona nad jakimiś papierami.
W ciszy przyglądałam się, jak pracuje. Wyglądała starzej i słabiej niż gdy widziałam ją ostatnio. Jej kiedyś długie, czarne włosy, zdawały się wyblakłe, pozbawione życia. Schudła i może to kwestia światła, ale byłam pewna, że jej cera jest trochę zbyt blada.
- Mère - powiedziałam cicho, ale ona mimo to podskoczyła na dźwięk mojego głosu. Gdy mnie zobaczyła, na jej twarzy od razu pojawił się uśmiech. Wstała, zostawiając wszystko czym się do tej pory zajmowała, i podeszła, by mnie przytulić. Również ją objęłam, wtulając twarz w jej szyję. Musiałam przyznać, że bardzo mi tego brakowało, przez minione tygodnie.
- Moja śliczna córeczka. Wyglądasz przepięknie - pochwaliła mnie matka, przyglądając mi się. - Tak jak myślałam, suknia idealnie podkreśla kolor twoich oczu.
Mama zawsze była idealną żoną. Wiedziała jak zachować się w towarzystwie, jak się ubrać, by wyglądać dobrze, co powiedzieć by Król był zadowolony. To i jej uroda sprawiały, że w ogromnym zamku pełnym doradców i służby czuła się jak ryba w wodzie. Mimo, że przez długi czas bardzo się starałam, w głębi duszy od zawsze wiedziałam, że nie zdołam być taka jak ona. Nie interesowały mnie suknie i bale, nie obchodziło, jakie zdanie mają o mnie inni. Liczyłam się tylko z dwoma osobami... i obie już nie żyły.
- Chciałaś zjeść ze mną śniadanie? - spytałam, by tylko móc skupić się na czymś, co nie należało do przeszłości.
- Owszem. Ale najpierw chcę, byś kogoś poznała.
Matka ścisnęła moją dłoń, a drugą ręką poprosiła strażnika stojącego przy drzwiach, by wpuścił stojącą za nimi osobę. Miałam swoje podejrzenia na temat tożsamości owego gościa i na samą myśl o tym, spięłam się, gotowa odejść. Odkąd skończyłam szesnaście lat, matka sprowadzała do zamku kolejnych kandydatów, którzy według niej, sprawdziliby się u mojego boku. Każdy coraz gorszy od poprzedniego. Po śmierci ojca, fala mężczyzn przewijających się przez zamek zelżała, aż w końcu odeszła w zapomnienie. Matka była zbyt pochłonięta żałobą i sprawami królestwa.
Tak jak podejrzewałam, u boki Królowej stanął wysoki mężczyzna o czarnych włosach sięgających ramion i szarych oczach. Nie mogłam nadziwić się podobieństwa jakie dostrzegłam między nim a moją własną matką. Jedyne co przeszkadzało w jego wyglądzie, to ubranie, które zdecydowanie nie pasowało do zamkowego wychowanka, czy choćby syna jakiegoś lorda. Prezentował się elegancko, jednocześnie wyróżniając się spośród wszystkich obecnych w zamku osób.
Zerknęłam niepewnie na mamę nie będąc pewna co zrobić. Ta obdarowała mnie tylko jednym ze swoich królewskich spojrzeń, szybko przypominając kim jestem, a raczej kim powinnam być.
Ukłoniłam się, tak jak byłam uczona tego od maleńkości, a mężczyzna odpowiedział mi tym samym tylko trochę bardziej niezręcznie. Przez mój umysł przepłynęła myśl, że najwyraźniej, nie nawykł do spotykania się z ludźmi wyższymi rangą. Było to jednak niedorzeczne stwierdzenie, bo matka nigdy nie przedstawiłaby mnie pierwszemu lepszemu żebrakowi z Miasta Wody.
- Ruth, poznaj proszę Erica Verza.
- Bienvenu - dygnęłam podając Ericowi dłoń którą lekko ucałował.
- To zaszczyt, Chérie.
Gdy wymieniliśmy już wymagane uprzejmości, moja matka wtrąciła się, kładąc dłoń na ramieniu, prawie o głowę wyższego od niej mężczyzny. Stał spokojnie, dziwnie pewny siebie, dokładnie obserwując wszystko naokoło. Przyglądał się wszystkiemu, tylko nie mnie i mojej matce.
Królowa westchnęła głośno, wyraźnie nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę. Po raz pierwszy w moim życiu, nie miała gotowego planu.
- Eric jest synem Sereny i Isaaca. Poprosiłam go, by tu przyjechał i pomógł ci w twoich królewskich obowiązkach.
Nie znałam Isaaca, ale wiedziałam, że Serena to jedna z wielu sióstr mojej matki. Z tego co właśnie usłyszałam wynikało, że nie chodzi o zaaranżowanie mojego małżeństwa, a raczej pomoc w uporządkowaniu spraw. Do tej pory jednak sądziłam, że dobrze sobie radzę. Dzieliłyśmy się obowiązkami i choć wolałabym tego nie robić, często pokazywałam się na oficjalnych zebraniach i bankietach. Po co nam więc jeszcze pomoc z zewnątrz? Zwłaszcza, ze ma to być tylko kolejny doradca, którego z łatwością przekrzyczą starsi.
- Przecież wszystko jest w porządku. Nad wszystkim panuję. - to było tylko połowiczne kłamstwo. Panowałam nad wszystkim, tylko nie nad własnymi emocjami i wspomnieniami, a to one dręczyły mnie najczęściej i najdotkliwiej.
- Nie jest w porządku Ruth. Jestem coraz słabsza, z każdym dniem, coraz ciężej jest mi się podnieść z łóżka i wiem, że z tobą dzieje się to samo, choć z innych powodów. Nawet nie próbuję udawać, że cię rozumiem, że wiem, co się z tobą dzieje. Zdaję sobie jednak sprawę, że będziesz potrzebowała jego pomocy. Jeśli nie teraz, to za kilka miesięcy. - Dała mi chwilę na przetrawienie jej słów i kontynuowała swoje wyjaśnienia - Eric nie ma być tylko twoim pomocnikiem, nie tylko prawą ręką. Macie działaś razem, tak jak Król z Królową. Razem rozwiązywać problemy, razem ponosić konsekwencje. Od dzisiaj będziecie dla siebie jak rodzeństwo. Eric otrzyma tytuł Księcia Królestwa Aqua'y, a ty, jako Księżniczka będziesz stała u jego boku.
Z tonu matki wiedziałam, że czas na dyskusje się skończył. To nie była prośba, tylko rozkaz.
Przez chwilę zastanawiałam się, jakie to musi być dla niej trudne. Straciła córkę, a teraz będzie musiała zachowywać się, jakby przez cały czas miała jeszcze syna.
Osobiście nie rozumiałam kierujących nią pobudek. Eric nie był nam do niczego potrzebny. W razie śmierci Królowej, dałabym sobie radę... Choć z drugiej strony, od wielu miesięcy unikałam jakichkolwiek królewskich obowiązków. Robiłam to, co mi kazali, jednak nie było w tym nic z radości, jaką mój ojciec czerpał z możliwości przewodzenia ludźmi. On miał do tego dar, kiedyś myślałam, że jestem taka sama.
- Skoro uważasz, że sobie nie poradzę, dlaczego od razu go nie koronujesz? - spytałam najspokojniej jak potrafiłam. Nie spodziewałam się, że cokolwiek jeszcze może mnie aż tak dotknąć. Własna matka we mnie nie wierzyła. Jak miałam na coś takiego zareagować?
- Nie o to chodzi - zaczęła uspokajająco, jednak nie dałam jej dokończyć.
- Właśnie o to chodzi, Mère. I może masz rację. Nie nadaję się na Królową, więc może będzie lepiej, jeśli na tronie zasiądzie ktoś inny. A teraz wybaczcie. - Chciałam odejść, ale matka chwyciłam mnie za rękę, zatrzymując na miejscu.
- Boję się Ruth. - wyznała, a ja nie mogłam przestać myśleć, że nie ważne co jej się wydaje, nic nie wie o prawdziwym strachu. Że nie było jej tam, gdy krzyk cierpienia, torturującej siostry wwiercał się w moją czaszkę. Nie kuliła się w rogu myśląc, że będzie następna - Wiem, jak przeżyłaś śmierć taty. Wygląda na to, że wciąż się po tym nie pozbierałaś i boję się, co może się stać, gdy i ja odejdę.
"To nie ma nic wspólnego z ojcem" chciałam powiedzieć, mimo to milczałam. Nie chciałam, by znów zaczęła zadawać pytania.
- Nie chodzi o samą Koronę Ruth. Chodzi również o twoje bezpieczeństwo.
Zapadła cisza. Żadna z nas nie wiedziała, co więcej mogłaby powiedzieć. Eric próbował nie przeszkadzać. Wiedział, że nie powinien się wtrącać i wydawał się nawet nieco skrępowany, że był świadkiem tej sceny.
Sama nie wiedziałam, co powinnam myśleć. Królowej wydawało się, że robi jak najlepiej. Wiedząc, że niedługo może umrzeć, chciała zadbać jednocześnie o mnie i Królestwo. Jak prawdziwy władca. Czy ja kiedykolwiek byłabym w stanie zrobić coś takiego? Postawić dobro obcych ludzi ponad swoje własne? Do tej pory bałam się tego pytania, bo dobrze znałam odpowiedź. Już raz naraziłam mieszkańców przez swój jeden wybryk. Mimo to, wszystko wskazywało na to, że niczego się nie nauczyłam.
Nie chciałam jednak mieć na głowie kręcącego się wokół Erica, którego będę musiała uczyć jak się zachowywać, co mówić, a czego nie. Sama ledwo opanowywałam tę sztukę. Zastanawiałam się także, co ludzie powiedzą, gdy zobaczą nas razem? Czy będą postrzegać nas jako nową Królewską Parę? A może podstęp matki się powiedzie i wszyscy uwierzą, że przez te wszystkie lata, w zamku ukrywał się jeszcze jeden dziedzic?
- Czy mogę już odejść? Nie mam apetytu.
Królowa odchrząknęła, jakby odrzucając niepotrzebne wspomnienia. Wyprostowała się i skinęła głową, pozwalając mi się oddalić.
- Idź razem z Ericiem do sali balowej. Sprawdźcie, czy jest już gotowa na wieczór.
Spojrzałam na matkę marszcząc brwi. Czy zapomniałam o czymś ważnym, czy Królowa postanowiła urządzić bal bez mojej wiedzy? Przetrząsałam pamięć próbując zrozumieć, na co ma być gotowa sala balowa, jednak nic nie przychodziło mi do głowy.
- Zapomniałaś - westchnęła Królowa, jakby się tego spodziewała. - Dziś Święto Strachów, składamy ofiarę Morskim Widmom i świętujemy twoje dwudzieste pierwsze urodziny.
Urodziny. Oczywiście. Nawet nie zauważałam, kiedy mijały kolejne miesiące, a przecież kiedyś była to data, na którą czekałam z utęsknieniem. Te wszystkie pięknie ubrane kobiety, wirujące w tańcu z przystojnymi książętami, baronami i lordami. Marzyłam, że kiedyś będę taka jak one. Że też będę nosić ogromne, kolorowe suknie i pasującą maskę, by nikt mnie nie poznał. Marzyłam o oczach wyłapujących mnie w tłumie i mężczyźnie, z którym przetańczę całą noc.
Co miałam z tych marzeń? Krwawiącą dziurę w miejscu, gdzie powinno bić moje serce i wspomnienie tej jednej, jedynej pary oczu.
W ciszy wyszłam z Sali Obrad, słysząc tylko kroki podążającego za mną Erica. Nie próbował ze mną rozmawiać za co byłam mu bardzo wdzięczna. Wspomnienia znów zaatakowały mój umysł i jak zwykle byłam na nie nieprzygotowana. Nie ufałam sobie na tyle by mieć pewność, że gdy się odezwę, z oczu nie popłyną mi łzy.
Straciłam dwie najważniejsze osoby w moim życiu, niedługo ma odejść również matka, a wszyscy oczekują, że będę jak gdyby nigdy nic dziękować duchom za ich przychylność? Co duchy zrobiły dla mnie, przez ostatnich kilka lat? Czy w jakikolwiek sposób pomogły mi przejść przez codzienne piekło? Jeśli cokolwiek w życiu od nich zależało, to tylko wbijały mi raz za razem nuż w plecy. Najlepiej dla mnie by było, gdyby w końcu, zostawiły go tam na dobre.
Długimi, krętymi schodami zeszliśmy na najniższy poziom Pałacu. Sala Balowa, zawsze robiła na mnie ogromne wrażenie. Pomieszczenie było w kształcie półkola ze ścianami ze wzmocnionego magicznie szkła. Za oknami rozciągał się błękit morza razem ze wszystkimi stworzeniami zamieszkującymi klifowe brzegi lądu. Nie była to co prawda mieniąca się kolorami rafa z Podwodnej Krainy, jednak wciąż było się czemu przyglądać. Święto Strachów było ostatnim dniem roku, kiedy podwodne okolice Zamku tętniły życiem i kolorem, więc był to kolejny dobry powód, na urządzanie balu właśnie tego dnia.
Za plecami usłyszałam ciche westchnienie zachwytu. Na jego miejscu pewnie zareagowałabym tak samo. Możliwość przyglądania się wodnemu życiu z tak bliska, było niesamowitym przeżyciem, którego mogli doświadczyć tylko nieliczni w całej Amazji. Za oknem właśnie przepłynęła trójka dorosłych trytonów w towarzystwie o wiele młodszych syren, którzy pomachali do nas z uśmiechem, gdy Eric postanowił przerwać panującą między nami ciszę.
- Coś niezwykłego - stwierdził i ruszył przed siebie, by stanąć dokładnie po środku ogromnej sali. - Mógłbym tu spędzić cały dzień.
- Podejrzewam, że nie tylko ty - odparłam, wolnym krokiem ruszając wzdłuż szklanej ściany. Naszym zadaniem było dopilnować, by każde okno było idealnie wypolerowane, bez żadnych smug czy glonów, by odwiedzający nas goście mieli idealny widok na wszystko, co dzieje się po drugiej stronie.
Zerknęłam na mężczyznę, wolnym krokiem idącego w moją stronę. Wyglądał, jakby już się przyzwyczaił do nowej roli Księcia. Jakby to jedno pomieszczenie sprawiło, że odnalazł się w tej zdziwaczałej rzeczywistości jaką jest życie na dworze. Szedł przez pustą Salę Balową, rozluźniony i spokojny, jakby robił to od dziecka. W pewien sposób zazdrościłam mu tej umiejętności dostosowywania się. Ja wciąż nie potrafiłam przyzwyczaić się do niektórych, można by pomyśleć codziennych, sytuacji.
- Byłeś już kiedyś w Zamku? - spytałam. Chciałam, by poczuł się choć w drobnym stopniu tak nieswojo jak ja. Nic o sobie nie wiedzieliśmy, a przed ludźmi mieliśmy grać najlepszych przyjaciół, rodzinę? Mogłam udawać, ale jak długo Królowa by chciała, jednak nie, kiedy jesteśmy sami. Musiał wiedzieć, kto jest prawowitą następczynią tronu, bez względu na to, co mówiła moja matka.
- Nie, Ma Chérie Wychowała mnie siostra Królowej w posiadłości bliżej granicy z Królestwem Fuego.
- Czyli nigdy nie brałeś udziału w balu?
- Nie.
- Kiepski początek - zawyrokowałam i wcale nie przesadzałam. - Królowa uwielbia urządzać urodziny, a że ja urodziłam się w noc strachów... Ten Bal jest jednym z największych urządzanych w naszym Królestwie.
Pomyślałam, że to dziwne, że nigdy nie był ze swoją matką na żadnym przyjęciu. W końcu siostry Królowej często przychodziły ze swoimi dziećmi, by te mogły razem się bawić. Tylko jego nie kojarzyłam z licznego grona kuzynów, a przecież zapamiętałabym tę twarz, gdybym kiedykolwiek wcześniej ją zobaczyła.
- Wszyscy będą w maskach, i tak nikt mnie nie rozpozna.
- Nie liczyłabym na to - westchnęłam i na tym temat się zakończył. W pewnym sensie miał rację. Nikt go nie rozpozna, bo nikt go nie znał. Jednak wszyscy, którzy przychodzili do zamku co roku, od razu wyłapią nową twarz i będą chcieli wiedzieć jak najwięcej. Zaczną wypytywać a ja musiałam się upewnić, że dostaną takie same, skromne odpowiedzi.
Ruszyliśmy dalej wzdłuż ściany, za którą dwa młode Vaporeony właśnie toczyły walkę. Nie mogłam przestać myśleć o tym, najpracowitszych i najbardziej stresujących urodzinach w całym życiu. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że Eric okaże się pojętnym uczniem.
[ kwestię urodzin pozostawiam otwartą. jeśli ktoś zechce odpowiedzieć, będę bardzo szczęśliwa, jeśli nie... jakoś to przeżyję :P ]
Od Elen
Biegłam ile sił w nogach.
Z trudem łapałam oddech, a rękami młóciłam powietrze równie zapalczywie, co stopami odbijałam się od ziemi. Płaszcz łopotał i spowalniał mnie, lecz nie mogłam się zatrzymać, aby go zdjąć. Musiałam być szybsza. Drzewa wyrastały wciąż przede mną, nogi ślizgały mi się po wyściółce lasu. Za późno zdałam sobie sprawę, że przede mną kończy się pagórek. Nie zdążyłam się zatrzymać, potknęłam się o własne nogi i z krzykiem runęłam w dół. Przekoziołkowałam dobre 20 metrów, obijając się o wystające korzenie. Oszołomiona zatrzymałam się na polanie rozciągniętej u podnóża stoku. Z trudem się podniosłam, myśląc intensywnie. Musiałam znaleźć strumień, dzięki któremu zgubiłabym nader czytelny trop. Nie mogłam dać się złapać. Poderwałam się z trudem i znowu podjęłam karkołomny bieg, ale już po chwili usłyszałam tęten kopyt. Przyspieszyłam, ale zanim zdążyłam zacząć wspinać się po zboczu z powrotem do lasu pochwyciły mnie i poderwały w górę silne ręce.
-Ha! Mam cię!- triumfalny okrzyk przerodził się w śmiech.
-Zgoda, zgoda, wygrałaś- roześmiałam się, mimo że ledwo łapałam oddech, na widok szerokiego uśmiechu Ichriny.
Centaurzyca przebywała u nas od prawie tygodnia. W tym czasie większość jej ran się zabliźniło, jedynie miejsce wycięcia tajemniczego bąbla na karku oraz pozostałości małżowin usznych nie chciały się goić. Miała iście wilczy apetyt i szybko odzyskiwała utraconą wagę. Na prośbę ojca zakładała moją starą koszulę. Kasztanowe włosy zaplotłam jej w warkocz, aby nie przeszkadzały jej w codziennych czynnościach. Uśmiechała się szeroko i wyglądała na szczęśliwą, mimo jej wielu zmartwień. Musiała wracać do swojego klanu, wyjaśnić co się z nią działo. Wiadomość została zapewne dostarczona przez innego posłańca, gdy pierwszy wysłannik nie wrócił na czas.
-Może i odzyskałaś siły, ale i tak według mnie powinnaś jeszcze poczekać- odparłam poważnie, wpatrując się w jej mądre oczy –wiesz, że nie jesteś w pełni zdrowa.
Nie miałam na myśli jej cielesnych ran. Szaleństwo, mimo moich usilnych prób, pozostawiło ślad w jej umyśle. Co nocy budziła cały las swoim krzykiem, paznokciami szarpała blizny. Mówiłyśmy sobie o wszystkim, z wyjątkiem jej nocnych koszmarów. O nich nie chciała opowiadać.
-Wiem. Dlatego chciałabym, abyś wyruszyła ze mną.
-Ja też tego pragnę, ale czuję równie silny strach co ciekawość. Poza tym, mam dopiero piętnaście lat. Ojciec raczej nie pozwoli mi na wyruszenie do najdzikszego z królestw w towarzystwie mitycznego stworzenia, którego nieszczególnie lubi.
Wracałyśmy w milczeniu.
Słońce muskało już czubki drzew, gdy w końcu wróciłyśmy do domu. Ichrina udała się do stajni, a ja do chaty, aby porozmawiać z ojcem. Byłam strasznie podenerwowania czekającą mnie rozmową. Nasze rozmowy przypominały raczej przepływ informacji: „zrobię obiad”, „przyniosłam wodę”, „idę na polowanie”. Nigdy się sobie nie zwierzaliśmy. Pamiętam naszą najbardziej krępującą rozmowę, gdy po raz pierwszy dostałam miesiączki. Gdy przerażona zaczęłam tacie wyjaśniać, co się ze mną dzieje, on zaczerwienił się po same uszy, burkną, że nic mi nie będzie i wysłał do babci Smith, aby wyjaśniła mi, skąd te dolegliwości. Właśnie, ciekawe co ją napadło ostatnim razem? Nadal nie miałam odwagi zapukać do jej drzwi.
Weszłam do domu i pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to mój wybebeszony chlebak. Z troską sprawdziłam, czy nic nie zniknęło. Nie rozumiałam, czego mógł w nim szukać. Zawołałam go, ale bez odzewu. Nie było go ani w kuchni, ani w sypialni czy pracowni. Ciekawe, gdzie go poniosło. Już miałam sprawdzić, czy zabrał ze sobą Marenę, gdy usłyszałam wołanie Ichriny. Gdy przybiegłam do stajni, w milczeniu wskazała mi napis wykonany za pomocą kawałka kredy na kamiennej ścianie boksu.
„Pani Smith”
Liliana Księżyc
Imię: Liliana
Nazwisko: Księżyc
Płeć: Kobieta
Królestwo: Aqua'y
Wiek: 18 lat
Urodziny: 16 sierpień
Ranga (stanowisko): Kupiec (Rzemiosło)
Charakter: Liliana jest tajemnicza i nieufna. Jest dobrze wychowana i kulturalna. Kiedy kogoś pozna potrafi okazać swoje pozytywne cechy. Takie jak to że jest miła, przyjazna, inteligentna i zabawna. Jednak woli samotność. Jednak powierzchownie można osądzić ją jako bezlitosną i żadną krwi kobietą. Czasami szalona i nieprzewidywalna. Odważna, opanowana i kochająca muzykę, taniec i śpiew to rzeczy którymi może się popisać. Zwykle nadmiernie perfekcyjna i a-społeczna. Czasami tajemnicza.
Adaptacja: Jej cera ma delikatny odcień fioletu i dość spiczaste uczy. Białe włosy są niemalże tak długie jak ona cała. Zawsze nosi, zaklętą, fioletową zbroję. Pióra znajdujące się w całej zbroi mają niezwykła moc, ale nikt nie wie jaką. Jej fioletowe oczy, świecą. Ma fioletowe tatuaże na rekach, nogach oraz reszcie ciała
szczegółowa aparycja:
- kolor oczu: Fioletowy
- wzrost: około 180 cm wzrostu
- waga: około 75 kg
Umiejętności: Jest szybka i zwinna. Dość silna fizycznie i psychicznie. Bardzo czujna. Średnio wytrzymała.
Magiczna moc: Transformacja (w zwierzęta/ludzi)
Rodzina:
- matka: nieznana
- ojciec: nieznany
(wychowanka zwierząt)
- ojciec: nieznany
(wychowanka zwierząt)
Zauroczenie: "Szukam czy nie... i tak nie mam wpływu na uczucia swoje i innych..."
Ex: Brak
Potomstwo: Nie
Koń: brak (zdobędzie go w opowiadaniu)
Historia: Liliana jako niemowlę została porzucona w lesie. Tego samego dnia, niedaleko przechodziła wataha wilków. Początkowo mieli zamiar ją zabić. Jednak jedna z wader postanowiła ją przygarnąć. Kiedy Liliana miała 16 lat w lesie znalazła tajemniczą fioletową zbroję. Kiedy ją założyła...zmieniła się całkowicie. Jej skóra mieniła barwę, włosy zmieniły kolor, oczy również. Charakter też trochę się zmienił. Wataha zaczęła poszukiwać dawnej Liliany, jednak kiedy jej nie znalazła (szukali kilka dni) odeszli, przekonani, że nie żyje. Wtedy nauczyła się być taka jak reszta ludzi. Stała się jedną (no prawie) z nich, chociaż ukryty w niej wilk pozostał na zawsze, dając jej moc transformacji. Kiedy ukończyła 17 lat nagle okazało się, że ludzie rozdzielili się na kilka obozów. Ona postanowiła dołączyć do królestwa Aqua. I tak oto w wieku 18 lat dołączyła do królestwa Aqua.
Dni płodne: 11-20 dni miesiąca
Inne zdjęcia: Brak
Autor: piorrek (na hw i dg)
SIŁA: 15 SZYBKOŚĆ: 25 ZWINNOŚĆ: 20 CZUJNOŚĆ: 20 WYTRZYMAŁOŚĆ: 20
29 października 2015
Amira Winston
Imię: Amira
Nazwisko: Winston
Płeć: Kobieta
Królestwo: Tierra'y
Wiek: 21 lat
Urodziny: 3 październik
Ranga (Stanowisko): Złodziejka (Przestępczość)
Charakter: Amira to raczej osobnik który woli samotność niż spędzanie czasu z innymi. Przebiegła, odważna, często działa bez zastanowienia robiąc zamieszanie. Nie jest typem zbytnio pomagającym, raczej widząc nieprzytomnego człowieka prędzej ucieknie niż potem być oskarżoną lub ciśniętą w tłumie ludzi i strażników którzy za nią nie przepadają... Lubi jednakże spędzać czas ze swoim koniem który zawsze jest przy jej boku. Jeśli w przyszłości znajdzie przyjaciela to może zmieni się jej pogląd na życie a przynajmniej będzie bardziej towarzyska...
Aparycja: Amira zazwyczaj chodzi w czarnej pelerynie po same kostki oraz chuście na twarzy. Jej prawdziwą twarz zna praktycznie każdy ale nie każdy jest świadom tego że jest złodziejką... Hmm... Zbyt szybki i zdecydowany ruch uniemożliwia mózgowi zapamiętanie twarzy... Zawsze ma zawieszony na szyi wisior po matce z którym nawet sypia.
Szczegółowa aparycja
- kolor oczu: brązowe
- wzrost: 1,67 m
- waga: 57 kg
Umiejętności: Jest szybka i zwinna. Nie zastanawia się dwa razy by zdobycz nie uciekła.
Magiczna moc: Może na zawołanie stać się niewidzialna.
Rodzina:
- matka: Bella †
- ojciec: Michael †
- młodsze rodzeństwo: Claudia †
Zauroczenie: Nie śpieszno jej do związku.
Ex: Brak.
Potomstwo: Brak.
Koń: Thunder
Historia: Amira pochodziła z ubogiej rodziny. Jej rodzice ciężko pracowali za grosze a młodsza siostra chodziła w dziurawych ubraniach. Amira postanowiła, że zacznie pracować. Niestety nikt nie chciał przyjąć do pracy młodej, biednej dziewczyny. Dlaczego? Bo wyglądała podejrzanie i to był chyba jedyny powód. Zrozpaczona Amira zaczęła kraść. Początki były trudne, ale z czasem doszła do dużej wprawy. Rodzice zawsze byli ciekawscy skąd córka ma tyle pieniędzy ale ona zawsze unikała rozmowy lub mówiła, że znalazła prace niedaleko wioski. Pewnego razu Claudia ciężko zachorowała. Jak się okazało miała zapalenie płuc i następnego dnia zmarła. Wtedy też rodzina postanowiła się przeprowadzić gdzie indziej za zdobyte pieniądze przez Amirę. Kiedy koń dziewczyny ciągnął wóź z bagażem do nowego domu na rodzinę napadli zbójcy którzy czyhali na takie ofiary jak oni. Przerażona Amira chciała walczyć ale ojciec szybko wsadził ją na konia uderzając go batem. Sami rodzice zmarli... Amira wraz z wierzchowcem dotarła do jakiejś opuszczonej jaskini. Nie miała pieniędzy więc tam została. Nie przestała kraść i nie przestanie. Tylko tak może zapewnić sobie przyszłość i zaspokoić potrzeby...
Dni płodne: 11-20 dzień miesiąca
Inne zdjęcia: 1
Autor: Alicja153
SIŁA: 15 SZYBKOŚĆ: 20 ZWINNOŚĆ: 30 CZUJNOŚĆ: 25 WYTRZYMAŁOŚĆ: 10
26 października 2015
Od Zefira - CD. Margles
Osrtkon wisiał w powietrzu jak zapach mocnego alkoholu, którym odkażali moje rany. Nie cierpiałem tego zapachu, jednak dziękowałem matce naturze za szybko męczący się węch. Po kilkunastu minutach nie czułem już niczego. Moje palce zdrętwiały, a mój umysł był zamroczony. Nie stać mnie było nawet na złośliwy odzew do dziewczyny. Margles. Athet myślał, że Mons nie miał dzieci. Albo to Mons chciał, żeby nie wiedział.
Specjalnie zignorowałem słowa dziewczyny. Chciałbym się poderwać, chwycić ją za gardło. Nie chciałem nawet jej wypominać, jaka jest głupia, i w jakie kłopoty mnie wpakowała. Chciałem ją po prostu pozbawić tchu, choć wiedziałem, że to będzie dla mnie jak wyrok śmierci. Nie łudziłem się nawet, że Margles nie była obserwowana. Syjon nie był głupi. I nie był na tyle głupi, aby nie podać mi środków odurzających, pozbawiających władzy nad kończynami. Nie zdziwiłbym się, jakby podali mi wywar z aloestera i stężonego kwasu siarkowodorowego. W takim wypadku byłbym martwy za... pół godziny.
Zdziwieniem było natomiast, że Syjończycy pozostawili mnie przy życiu i, co jeszcze dziwniejsze, pomogli mi przeżyć. Od godziny starałem się dojść, jakie korzyści wypłyną z tego, że żyję. Chcieli kogoś zaszantażować? Kogo? Nikt nie będzie na tyle durny, żeby brać za mnie okup. Ci kretyni po prostu dali mi szansę wyrwania się stąd, przy okazji kradnąc parę cennych informacji. Byłem niemal pewny, że Rada Kolońska będzie bardzo zainteresowana kluczem do Wiecznych Wrót.
- Zefirze? - odezwała się znowu, tak cicho, jakby chciała, abym tylko ja ją usłyszał - Co tu się dzieje? Wiem, że mi nie ufasz i rozumiem to całkowicie. Odpowiedz mi jednak - kim są ci ludzie?
- To sekta - wyplułem te słowa, nawet nie zastanawiając się nad przekazem - Pieprzona sekta założona przez stado baranów z wypranymi mózgownicami. Są na tyle silni, żeby najechać na Aire i założyć własne państwo, ale z niewiadomych mi przyczyn, tego nie robią.
- Dlaczego 'Syjon'? - zapytała ponownie, zupełnie nie przejmując się moim tonem. Odważna.
Wciągnąłem powietrze, przymykając powieki. Przypomnienie sobie pierdół tych fanatyków wymagało ode mnie dużego skupienia, podczas gdy moje myśli błądziły po odrętwiałym umyśle jak zabłąkane duchy.
- Wierzysz w bajki? - spytałem na odlew, kupując sobie czas.
Nie odpowiadała przez moment.
- Nie - odparła w końcu.
- A magię?
- Magia jest realna - odparła zdziwiona.
Umilkłem. Spojrzałem na nią szyderczo.
- Jesteś pewna? Co zatem powiesz mi o Josephie Lunatyku?
- O... Kim?
- Twój przyjaciel nie wspominał? - rzuciłem dwuznaczne spojrzenie ku drzwiom, przekręcając głowę.
- Jaki przyjacie...
Przez chwilę niepewnie patrzyła na mnie, aż w końcu spojrzała w tamtą stronę. To był Wilk. Jeden z z dwóch najwyższych stopni w Zakonie zaraz po namiestniku. Patrzył na mnie z pogardą w jego oczach czaiły się niebezpieczne ogniki. Miał za co mnie nienawidzić.
- Joseph Oświecony - powiedział, umiejętnie hamując gniewny ton - Założyciel naszego Zakonu i wielki Mówca Ery Wiary. Przydomek 'Lunatyk' wymyślili ci, którzy drwili z jego nauk i idei. "Szukaj drogi pośród kości wrogów, ku wiecznemu światłu." To jedna z jego nauk, Margles. Prowadził tłumy, choć sam nie miał w sobie grama magicznej mocy.
Oczy dziewczyny zrobiły się wielkie jak spodki.
- Ani grama? Jak to możliwe?
- On nie pochodził z Amazjii, ani z ziem za wschodnim morzem - wciąłem się - Był obcym, z którego ci kretyni zrobili sobie boga.
- Heretycy nie mają za dużo do powiedzenia w tej kwestii, cholerny niewierny - zgromił mnie spojrzeniem. Nie spuściłem wzroku.
- Są ziemie, gdzie się nie wierzy się w magię, ani nie jest praktykowana. Na tych ziemiach magia nie istnieje. Jest to wielki kraj, nikt nie wie do końca, w którą stronę należy płynąć, aby tam dotrzeć, tak samo jak ludzie z tamtej ziemi nie mają bladego pojęcia o istnieniu Amazjii. Z tych ziem jednak dawno temu przybył człowiek. Nazwano go prorokiem, który wprowadził w tajniki nowej, nieznanej wiary pewną grupę wpływowych osób. To korzenie naszego zakonu.
Spojrzał na mnie kontrolnie. Nie odezwałem się ani słowa. Patrzyłem tylko przenikliwie. Znałem tego człowieka.
- Jesteśmy już wszędzie - rzekł z dumą Wilk - Kontrolujemy organy władzy na całej Amazji, uważając, aby niepoprawni władcy nie doprowadzili do upadku. Prowadzi nas sprawiedliwość i rozważność. Nie słuchaj tego heretyka, Margles. Nie chcemy dla ludzkości źle.
Wzrok Margles był pełen wątpliwości. Zmarszczyła brwi, spojrzała na mnie. A raczej moje bandaże.
- Takimi praktykami utrzymujecie... pokój? - spytała cicho. Widać, że nie była zachwycona.
W mig pojął, o co chodzi. Mogłem się odezwać. Jednak Wilk był jednym z niewielu ludzi, którzy wiedzieli o mnie więcej niż przeciętny "znajomy". Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie było miłosierdzia.
- Ten człowiek, Margles, jest mordercą, złodziejem, gwałcicielem, krzywoprzysięzca, wiarołomcą i zdrajcą. Ten człowiek to kanalia. Płaci tylko za wszystkie życia, które odebrał. Kiedyś Zefir Lazare był jednym z nas. W mieście Rusher, 15 lat temu, razem ze swoją siostrą był pod naszymi skrzydłami i rozkazami. Daliśmy mu więcej, niż mógłby sobie wymarzyć - dom, wyżywienie, przynależność. Idee, dla których warto walczyć. Co za to dostaliśmy? Niewdzięczność. Jednej nocy, dokładnie 7 lat temu zamordował tutaj, w tym zamku sześć osób, w tym poprzedniego mówcę.
- I zrobiłbym to jeszcze raz - parsknąłem w jego kierunku.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Poczułem się trochę urażony. Ale byłem zdziwiony, że nie powiedział najgorszego. Jak mógł taić tą informację?
- W takim razie dlaczego ten młody człowiek zginął tam! Na sali! - podniosła niespodziewanie głos, wstając. Jej głos się załamał - Zginął, bo coś przed wami krył, a wy go zabiliście gdy stał się niepotrzebny! Dlaczego?!
- To heretyk - odparł wreszcie twardo Wilk - Szpiegował przeciwko nam i działał na szkodę Syjonu, przez co zginęli dwaj inni obiecujący młodzieńcy. Zasługiwał na śmierć.
- Jednak... - Margles się nie ugięła - Jednak posłuchaliście mnie i pomogliście Zefirowi. Dlaczego? Mogliście go skazać na śmierć, pomimo mojej prośby. Co teraz zamierzacie z nim zrobić? Tortury? Coś o wiele gorszego?
Ona nadal..?
- Margles, nie wierzę, że ty jeszcze go bronisz! - oburzył się Wilk. Spojrzał jej w oczy, potrząsnął jej ramionami - Ten człowiek jest maszyną, on nie ma sumienia. Dotknij swojej szyi. Nie wierzę, że ta mała szrama to przypadek. Gdyby Syjon wtedy nie wdarł się do twojego mieszkania, leżałabyś martwa. Przejrzyj wreszcie!
Wspomnienie o bliskiej śmierci zawsze zwalało z nóg.
- Ja nie... - próbowała się bronić, jednak Wilk pochwycił ją i objął. Zza jej pleców zmierzył mnie zimnym wzrokiem.
- Margles, wysłuchaj mnie. Twoi rodzice zginęli, nie zostawiając ci nic. Nie pozwolę, aby coś ci się stało, jednak nie będę mógł ci tego zapewnić, jeśli nadal będziesz broniła syna człowieka, który ich zamordował. Nie mogę pozwolić, abyś popełniła jakieś głupstwo.
Uśmiechnąłem się paskudnie. Wiedziałem, że mnie pamiętał.
- Hej, Ion - wycedziłem z sarkazmem - Kopę lat. Athet kazał przekazać pozdrowienia.
Zapadła cisza. Jeśli miałem w niej choć trochę sojusznika, to właśnie go straciłem. Musiałem stąd wiać.
Specjalnie zignorowałem słowa dziewczyny. Chciałbym się poderwać, chwycić ją za gardło. Nie chciałem nawet jej wypominać, jaka jest głupia, i w jakie kłopoty mnie wpakowała. Chciałem ją po prostu pozbawić tchu, choć wiedziałem, że to będzie dla mnie jak wyrok śmierci. Nie łudziłem się nawet, że Margles nie była obserwowana. Syjon nie był głupi. I nie był na tyle głupi, aby nie podać mi środków odurzających, pozbawiających władzy nad kończynami. Nie zdziwiłbym się, jakby podali mi wywar z aloestera i stężonego kwasu siarkowodorowego. W takim wypadku byłbym martwy za... pół godziny.
Zdziwieniem było natomiast, że Syjończycy pozostawili mnie przy życiu i, co jeszcze dziwniejsze, pomogli mi przeżyć. Od godziny starałem się dojść, jakie korzyści wypłyną z tego, że żyję. Chcieli kogoś zaszantażować? Kogo? Nikt nie będzie na tyle durny, żeby brać za mnie okup. Ci kretyni po prostu dali mi szansę wyrwania się stąd, przy okazji kradnąc parę cennych informacji. Byłem niemal pewny, że Rada Kolońska będzie bardzo zainteresowana kluczem do Wiecznych Wrót.
- Zefirze? - odezwała się znowu, tak cicho, jakby chciała, abym tylko ja ją usłyszał - Co tu się dzieje? Wiem, że mi nie ufasz i rozumiem to całkowicie. Odpowiedz mi jednak - kim są ci ludzie?
- To sekta - wyplułem te słowa, nawet nie zastanawiając się nad przekazem - Pieprzona sekta założona przez stado baranów z wypranymi mózgownicami. Są na tyle silni, żeby najechać na Aire i założyć własne państwo, ale z niewiadomych mi przyczyn, tego nie robią.
- Dlaczego 'Syjon'? - zapytała ponownie, zupełnie nie przejmując się moim tonem. Odważna.
Wciągnąłem powietrze, przymykając powieki. Przypomnienie sobie pierdół tych fanatyków wymagało ode mnie dużego skupienia, podczas gdy moje myśli błądziły po odrętwiałym umyśle jak zabłąkane duchy.
- Wierzysz w bajki? - spytałem na odlew, kupując sobie czas.
Nie odpowiadała przez moment.
- Nie - odparła w końcu.
- A magię?
- Magia jest realna - odparła zdziwiona.
Umilkłem. Spojrzałem na nią szyderczo.
- Jesteś pewna? Co zatem powiesz mi o Josephie Lunatyku?
- O... Kim?
- Twój przyjaciel nie wspominał? - rzuciłem dwuznaczne spojrzenie ku drzwiom, przekręcając głowę.
- Jaki przyjacie...
Przez chwilę niepewnie patrzyła na mnie, aż w końcu spojrzała w tamtą stronę. To był Wilk. Jeden z z dwóch najwyższych stopni w Zakonie zaraz po namiestniku. Patrzył na mnie z pogardą w jego oczach czaiły się niebezpieczne ogniki. Miał za co mnie nienawidzić.
- Joseph Oświecony - powiedział, umiejętnie hamując gniewny ton - Założyciel naszego Zakonu i wielki Mówca Ery Wiary. Przydomek 'Lunatyk' wymyślili ci, którzy drwili z jego nauk i idei. "Szukaj drogi pośród kości wrogów, ku wiecznemu światłu." To jedna z jego nauk, Margles. Prowadził tłumy, choć sam nie miał w sobie grama magicznej mocy.
Oczy dziewczyny zrobiły się wielkie jak spodki.
- Ani grama? Jak to możliwe?
- On nie pochodził z Amazjii, ani z ziem za wschodnim morzem - wciąłem się - Był obcym, z którego ci kretyni zrobili sobie boga.
- Heretycy nie mają za dużo do powiedzenia w tej kwestii, cholerny niewierny - zgromił mnie spojrzeniem. Nie spuściłem wzroku.
- Są ziemie, gdzie się nie wierzy się w magię, ani nie jest praktykowana. Na tych ziemiach magia nie istnieje. Jest to wielki kraj, nikt nie wie do końca, w którą stronę należy płynąć, aby tam dotrzeć, tak samo jak ludzie z tamtej ziemi nie mają bladego pojęcia o istnieniu Amazjii. Z tych ziem jednak dawno temu przybył człowiek. Nazwano go prorokiem, który wprowadził w tajniki nowej, nieznanej wiary pewną grupę wpływowych osób. To korzenie naszego zakonu.
Spojrzał na mnie kontrolnie. Nie odezwałem się ani słowa. Patrzyłem tylko przenikliwie. Znałem tego człowieka.
- Jesteśmy już wszędzie - rzekł z dumą Wilk - Kontrolujemy organy władzy na całej Amazji, uważając, aby niepoprawni władcy nie doprowadzili do upadku. Prowadzi nas sprawiedliwość i rozważność. Nie słuchaj tego heretyka, Margles. Nie chcemy dla ludzkości źle.
Wzrok Margles był pełen wątpliwości. Zmarszczyła brwi, spojrzała na mnie. A raczej moje bandaże.
- Takimi praktykami utrzymujecie... pokój? - spytała cicho. Widać, że nie była zachwycona.
W mig pojął, o co chodzi. Mogłem się odezwać. Jednak Wilk był jednym z niewielu ludzi, którzy wiedzieli o mnie więcej niż przeciętny "znajomy". Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie było miłosierdzia.
- Ten człowiek, Margles, jest mordercą, złodziejem, gwałcicielem, krzywoprzysięzca, wiarołomcą i zdrajcą. Ten człowiek to kanalia. Płaci tylko za wszystkie życia, które odebrał. Kiedyś Zefir Lazare był jednym z nas. W mieście Rusher, 15 lat temu, razem ze swoją siostrą był pod naszymi skrzydłami i rozkazami. Daliśmy mu więcej, niż mógłby sobie wymarzyć - dom, wyżywienie, przynależność. Idee, dla których warto walczyć. Co za to dostaliśmy? Niewdzięczność. Jednej nocy, dokładnie 7 lat temu zamordował tutaj, w tym zamku sześć osób, w tym poprzedniego mówcę.
- I zrobiłbym to jeszcze raz - parsknąłem w jego kierunku.
Nie zwrócił na mnie uwagi. Poczułem się trochę urażony. Ale byłem zdziwiony, że nie powiedział najgorszego. Jak mógł taić tą informację?
- W takim razie dlaczego ten młody człowiek zginął tam! Na sali! - podniosła niespodziewanie głos, wstając. Jej głos się załamał - Zginął, bo coś przed wami krył, a wy go zabiliście gdy stał się niepotrzebny! Dlaczego?!
- To heretyk - odparł wreszcie twardo Wilk - Szpiegował przeciwko nam i działał na szkodę Syjonu, przez co zginęli dwaj inni obiecujący młodzieńcy. Zasługiwał na śmierć.
- Jednak... - Margles się nie ugięła - Jednak posłuchaliście mnie i pomogliście Zefirowi. Dlaczego? Mogliście go skazać na śmierć, pomimo mojej prośby. Co teraz zamierzacie z nim zrobić? Tortury? Coś o wiele gorszego?
Ona nadal..?
- Margles, nie wierzę, że ty jeszcze go bronisz! - oburzył się Wilk. Spojrzał jej w oczy, potrząsnął jej ramionami - Ten człowiek jest maszyną, on nie ma sumienia. Dotknij swojej szyi. Nie wierzę, że ta mała szrama to przypadek. Gdyby Syjon wtedy nie wdarł się do twojego mieszkania, leżałabyś martwa. Przejrzyj wreszcie!
Wspomnienie o bliskiej śmierci zawsze zwalało z nóg.
- Ja nie... - próbowała się bronić, jednak Wilk pochwycił ją i objął. Zza jej pleców zmierzył mnie zimnym wzrokiem.
- Margles, wysłuchaj mnie. Twoi rodzice zginęli, nie zostawiając ci nic. Nie pozwolę, aby coś ci się stało, jednak nie będę mógł ci tego zapewnić, jeśli nadal będziesz broniła syna człowieka, który ich zamordował. Nie mogę pozwolić, abyś popełniła jakieś głupstwo.
Uśmiechnąłem się paskudnie. Wiedziałem, że mnie pamiętał.
- Hej, Ion - wycedziłem z sarkazmem - Kopę lat. Athet kazał przekazać pozdrowienia.
Zapadła cisza. Jeśli miałem w niej choć trochę sojusznika, to właśnie go straciłem. Musiałem stąd wiać.
(Margles, możesz kontynuować.)