Otworzyłem oczy. Leżałem na miękkim mchu, oparty głową o stare, wysokie
drzewo. Byłem cały mokry, a dodatkowo się trząsłem. Nie mam pojęcia, co
mi się śniło, ale na pewno nie było to nic przyjemnego. Rozejrzałem się,
jednak na próżno. Nie zobaczyłem kompletnie nic z uwagi na to, że
panował mrok. Poczekałem więc chwilę, by moje źrenice rozszerzyły się do
niewiarygodnych rozmiarów umożliwiając mi choćby szczątkowe widzenie
czegokolwiek w ciemnościach.
Wstałem tylko po to, by po chwili znów upaść, potykając się o niewielki
korzeń wystający z wilgotnej ziemi. Właściwie wilgotna to zbyt delikatne
określenie – to było po prostu błoto. Okropne, lepiące się błoto.
Kolejny raz podniosłem się, chociaż tym razem zrobiłem to wyjątkowo
szybko. Już stojąc starałem się strząsnąć z siebie klejącą, brązową maź,
jednak bezskutecznie. Normalnie poszedłbym pewnie do jakiegoś źródła
wody i uprałbym ubrania, jednak para wydobywająca się z moich ust
skutecznie upewniła mnie w tym, że jest na to za zimno. Ruszyłem więc
przed siebie, czując nawet najlżejszy podmuch wiatru i najmniejszy, a
jednocześnie najostrzejszy kamyczek pod bosymi stopami. Zaczęło się
cudownie, oby tylko nie było tak przez cały czas.
Stąpałem po lodowatych, małych, prostokątnych skałach, którymi wyłożony
był rynek. Kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Obróciłem się i zobaczyłem
jakiś niewielki, dziurawy koc, który aktualnie był popychany i unoszony
przez kolejne podmuchy wiatru. Podbiegłem do niego i chwyciłem za jeden z
rogów.
- Szczęśliwy dzień. - Mruknąłem do siebie pod nosem.
Owinąłem się materiałem a następnie usiadłem. Wyglądałem jak typowy
żebrak, ale biorąc pod uwagę fakt, że była noc, nie za bardzo
przejmowałem się tym, że znajdzie się tu jakiś przechodzień. Swoją
drogą, to nawet, jeśli faktycznie ktoś jeszcze by tu był, raczej ciężko
byłoby mu dostrzec skuloną postać owiniętą ciemnym kocem. Wyciągnąłem
rękę, by pogłaskać Vulfixa. Dopiero wówczas zorientowałem się, że go
przy mnie nie ma.
- Halo? Vulfixie? - Spytałem mrok, szukając wzrokiem mojego towarzysza. - Halo?
Odpowiedziała mi głucha cisza. Przestraszony zacząłem biec z powrotem do
ostatniej kryjówki, czyli miejsca, w którym ostatnio go widziałem.
Swoją drogą to dziwne, że nie zwróciłem na to uwagi wcześniej. Materiał
ciągnął się za mną, wydając dźwięk podobny do szumienia i terkotania.
Pomyśleć, że w tak krótkim czasie tak bardzo przywiązałem się do tego
zwierzęcia...
Nagle usłyszałem znajome szczekanie. Zatrzymałem się i uspokojony zacząłem nasłuchiwać, skąd ono dochodzi.
- Chyba z lewej. - Powiedziałem sam do siebie, mimo że nie byłem tego pewien.
Brzmiało to tak, jakby ciągle Vulfix zmieniał miejsce, biegając w kółko.
Nie mogłem jednak dokładnie wsłuchać się w ujadanie, ponieważ cały czas
było zagłuszanie przez to terkotanie. Uznałem, że koc unosi się na
wietrze, a po chwili opada uderzając o ziemię, tak więc zwinąłem go w
kłębek i przycisnąłem do piersi. Terkotanie jednak cały czas było bardzo
wyraźne. Nawet wyraźniejsze niż wcześniej. Brzmiało trochę jak wóz
jadący po nierównym podłożu, jednak było to nieprawdopodobne – w końcu w
nocy kto robi co innego, niż śpi.
- Z drogi! - Usłyszałem, co całkowicie rozwiało moje wątpliwości.
Obróciłem się i zobaczyłem wóz naładowany po brzegi ładunkami. Uchyliłem
się w lewo, by rozpędzone konie mnie nie stratowały. Mężczyzna z wąsem,
który kierował pojazdem również skręcił. Niestety w to samo miejsce, w
które przed chwilą uskoczyłem.
W porównaniu z tym, wtedy co poczułem, uderzenie w kostkę było niczym.
Jęknąłem przeciągle, kiedy kopyta ogromnych, zimnokrwistych koni
miażdżyły moje nogi, plecy, ręce a wreszcie i głowę. W momencie w którym
przejechało po mnie gigantyczne, drewniane koło otoczone metalową
osłoną przestałem krzyczeć. Przestałem też oddychać. Przestałem żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz