Strony

Mieszkańcy

2 listopada 2015

Od Ashlyn - CD. Melisandre

Gdy podczas porannej szarówki wymykałam się tylnymi drzwiami z zamku, nikt jeszcze nie miał pojęcia o zniknięciu Mer, nawet jej brat. Byłam pod wrażeniem swoich umiejętności aktorskich, a także dziękowałam bogom, że królowa należała do osób dość rozrywkowych, gdyż z łatwością udało mi się wszystkich utrzymać w przekonaniu, że to prostu kolejny wybryk wciąż pragnącej przygód Mer.
Byłam niemalże pewna, że wpadła w jakieś kłopoty, prędzej czy później musiało do tego dojść. Poddani już od dawna plotkowali o częstych spotkaniach władczyni z młodymi mężczyznami władczyni, a w różnych szemranych zakątkach można dostać masę pieniędzy za zabójstwo tak ważnej dla państwa osoby (nie żebym miała o tym jakiekolwiek pojęcie…). Czy byłam przerażona? Trochę, ale nie na tyle żeby zacząć panikować. Raczej w sam raz, aby działać i to jak najszybciej, zanim wszystkie ślady pobytu Mer zanikną, Fuego zostanie bez króla, a ja zostanę wywalona z zamku, mając za jedyną towarzyszkę nowo poznaną Melisandre. Ten scenariusz niezbyt mi odpowiadał.
Czekała już na mnie, gdy podjechałam pod umówione miejsce z pięciominutowym spóźnieniem. Z tym, że to nie ona musiała kryć się przed strażnikami i błądzić niezliczoną ilością korytarzy po ogromnym zamku, żeby chociażby wyjść na dziedziniec (po którym następowała warstwa ogrodów, wieże obronne, aż wreszcie most zwodzony, który, a jakżeby inaczej, również był pilnie strzeżony).
- Gotowa do drogi… pani? – zapytała nieznacznie schylając głowę, tak abym nie widziała jej szelmowskiego uśmiechu. Nie chciałam jej martwić, ale nie miałam dzisiaj ochoty do żartów. Tak w zasadzie mało kiedy miałam ochotę do żartów, a szczególnie z osobą którą nie do końca znam, która podawała się za służącą w zamku nie wiadomo w jakim celu, a także z którą jestem zmuszona dzielić tajemnicę zniknięcia władczyni. Zdecydowanie, od wczorajszego dnia wróciły znowu moje początkowe uprzedzenia do jej osoby.
- Nie mogę się wręcz doczekać.  – mruknęłam, starając się nie wyjść na niemiłą.
W milczeniu ruszyłyśmy w stronę Wilczego Lasu, bo tak w zasadzie nie było nawet czego planować. Miałyśmy po prostu tam dotrzeć, pomodlić się, aby nie zastać tam zwłok Mer, a jeśli by się tak nie stało, zacząć prawdziwe poszukiwania w stylu prywatnych detektywów. A gdyby to nie wypaliło, obydwie musiałybyśmy uciekać z zamku, gdyż w końcu ktoś odkryłby naszą podwójną tożsamość. Ja pod przykrywką damy dworu trudniłam się  jako zabójca, a Melisandre udając kucharkę była… tak w zasadzie to nie wiem czym, ale podejrzewałam że chciała po prostu zwinąć trochę złota z królewskiego skarbca.
W miarę jak zbliżałyśmy się w stronę celu, położonego dokładnie na granicy z królestwem Tierry, słońce wschodziło w asyście gęstej mgły, ograniczając naszą widoczność do trzech metrów, co dawało nastrój niemal rodem z horrorów opowiadanych przez ulicznych rybałtów. Oczywiście, jak to zwykle bywa, szlak którym podążałyśmy, nie był zbyt uczęszczany, oddalony od głównego traktu handlowego, prowadził tylko do ponurego Wilczego Lasu, w którym jedyną atrakcją mogło być największe w Fuego skupisko krwiożerczych wilków, niezbyt mile nastawionych do przybyszów. Nie ma co, Mer wybrała sobie idealne miejsce na polowanie.
- Mam złe przeczucie. – szepnęła Mel, nie odrywając wzroku z drogi przed nami. Cóż, nie dziwiłam jej się, jeden nieostrożny ruch i w tak słabej widoczności mogłyśmy skończyć nadziane na gałąź. Och tak, to byłoby idealne zakończenie naszej wielkiej i tajemnej misji.
- Ja też. Lepiej żeby to przeczucie minęło, bo mam zamiar tego wieczoru siedzieć już bezpiecznie na uczcie. – spojrzała na mnie z wyrzutem, więc dodałam – oczywiście ty też byłabyś zaproszona jako moja niezawodna pomocniczka.
- Mam nadzieję. Nie przyjęłabym tak wielkiej zniewagi.
Prychnęłam, gdy nagle Vizerys, wierzchowiec Mel, zatrzymał się i mimo jej usilnych starań, nie chciał ruszyć dalej.
- Czuje coś.
- Może to wilki. – opowiedziałam lekceważąco, bardziej dodając sobie otuchy niż w to wierząc. Przez wiele lat nauczyłam się, aby nigdy nie lekceważyć zwierząt, które mogłoby się wydawać głupie, słyszą i czują o wiele więcej niż ludzie.
- A jeśli to…?
- Nie. – ucięłam, bo przecież nie było takiej możliwości.
Zasiadłyśmy obydwie z siodła i mimo, że nie dopuszczałam do siebie myśli, iż tam przed nami mogłaby gdzieś leżeć Mer, trzymałam się dwa kroki za Melisandre. Tak na wszelki wypadek. Abym usłyszała tą wiadomość od niej, a nie zobaczyła na własne oczy.
- Ash, tam ktoś leży. - dobiegł mnie głos Mel. Zatrzymałam się, bo również zobaczyłam zarys ciała. Wyobraziłam sobie jej suknię uplamioną krwią, ledwo widoczną na tle czerwonego materiału…
- Ash. - …poplątane rude loki, zmieszane z ziemią i błotem.
- Ash, znalazłyśmy Meridaah.
I zrozumiałam, że to wszystko nie było wytworem wyobraźni. Naprawdę miałam przed sobą ułożone w dziwnej pozie ciało Mer, obleczone w jej ulubioną czerwoną suknię z klejnotami, którą zakładała wyłącznie na specjalne okazje. Z jednym małym szczegółem. Jej brzuch wyglądał po prostu jak zmielone mięso, lewej ręki nie miała, a prawa została podzielone na dwie części.
- O Boże.  – zakryłam ręką usta, nie mogąc zdobyć się na nic innego.
Melisandre bez słowa ruszyła w stronę zwłok, a ja stałam, jak ostatni tchórz nie mogąc ruszyć żadną kończyną. Nigdy nie przywiązałam się do żadnego człowieka tak bardzo jak do niej, może pomijając moją nieszczęsną siostrę. Czym sobie zasłużyłam, żeby teraz oglądać ją w takim stanie?
Ty pieprzona egoistko. Ciesz się, że to nie ty leżysz właśnie zmasakrowana na środku drogi i nie musiałaś przeżywać tego co ona. Wyobraziłam sobie jej strach, w chwili kiedy poczuła że coś wbija zęby w jej skórę, jak długo musiała walczyć ze śmiercią, leżeć obezwładniona bólem. Gdybym tylko wcześniej zorientowała się, że coś jest nie tak.
Nie. To by niczego nie zmieniło.
Nie ruszyłam się z miejsca aż do chwili, gdy ciało mojej przyjaciółki zniknęło pod ziemią, a Melisandre zakończyła swoją pracę.
- Nie mówię, że mi jest przykro, bo jej nie znałam. Ale spróbuj sobie z tym poradzić. – z tymi słowami usiadła na swojego wierzchowca i zawróciła w stronę, z której przyjechałyśmy.
Po chwili ją dogoniłam, dziękując za to, że zachowała zimną krew, podczas gdy ja najpewniej nie ruszyłabym się stamtąd aż do wieczora, na samym końcu dzieląc los z Mer.
- Co robimy dalej? - zapytała, gdy już zostawiłyśmy za sobą Wilczy Las.
- Ruszamy do zamku i spróbujemy zapanować nad bezkrólewiem w Fuego. Axel nie da rady samemu rządzić państwem, ktoś w końcu postara się zająć jego miejsce.
- Do tego czasu mnie już tam nie będzie.  – stwierdziła pewnie Mel, czym jej zazdrościłam. Mogła tak po prostu zwinąć tobołki i uciec, podczas gdy ja musiałabym przedtem załatwić milion spraw związanych z moim dość.. nielegalnym życiem.
A gdybym uciekła, mogłabym zacząć normalne życie, może nawet zatrudnić się w jakimś akceptowanym przez prawo zawodem? Poznać kogoś, założyć rodzinę… Mimo, że nigdy tego nie chciałam, w obecnej chwili ta myśl wydawała się najbardziej kusząca. Przynajmniej nie musiałabym się martwić, że moja najlepsza przyjaciółka może zostać w każdej chwili zabita.
- Tym lepiej dla ciebie. - odparłam i znowu pogrążyłyśmy się w ciszy, trwającej aż do dotarcia na wzgórze zamkowe.
- W takim wypadku… Tutaj chyba moja rola się kończy. – Melisandre pierwszy raz spojrzała mi w oczy, na co ja pokręciłam głową, z uśmiechem, który chyba nie przypominał uśmiechu, a raczej minę osoby, która pragnie się nie rozpłakać.
- W takim wypadku, musisz wejść ze mną do zamku i stawić czoła czekającym nas wypadkom. Pamiętasz, jednorożcowe porozumienie. Nie dam rady sama pocieszać Axela i pilnować, aby nie rzucił się z okna przy najbliżej możliwej okazji.
- Postaram się nie zawieść. – odwzajemniła uśmiech, który w jej wykonaniu wyglądał chociaż odrobinę lepiej niż mój. Razem przekroczyłyśmy bramy zamku, witane masowymi skłonieniami głowy strażników, co po niektórzy uśmiechali się nawet pod nosem. Zdziwiło mnie, że nie kojarzę żadnego z nich, ale może po prostu nigdy jeszcze nie trafiłam akurat na tą wartę.
Co również mnie zdziwiło, główny korytarz zamku, mimo że nie często nim chodziłam, zdawał się być opustoszały. Może to wina braku wiecznie rozgadanej Mer, ale byłam niemal pewna, że jeszcze niedawno nie dało się przez niego przejść, nie wpadając co chwila na wiecznie spieszącą się gdzieś służbę czy zagadane damy dworu. Tymczasem teraz… tylko przez drzwiach wejściowych można było dostrzec gwardzistów. I na tym kończył się ów wielki tłum w zamku.
- Och, panna Ashlyn. – usłyszałam głos z lewej strony korytarza. Spieszył ku nam drobnej postury, chuderlawy mężczyzna, wystrojony podobnie do błaznów, chodzących często do karczm. Ale to nie był błazen; nigdy wcześniej nie widziałam tego rodzaju stroju. – Miłościwie panujący Alvar zaprasza panią na audiencję.

<Alvarze, Melisandre?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz