Strony

Mieszkańcy

13 października 2015

Od Zefira

Rusher cuchnęło jak każde inne miasto, tylko na swój sposób. Szczury, zgnilizna i odpadki były tutaj na porządku dziennym, a nikomu nawet nie przyszło na myśl, aby to wysprzątać. Władze miasta nie uznały tego za konieczne, zwłaszcza, że władze nie zamierzały tracić cennego złota na coś takiego. Osobiście uważałem, że to prędzej, czy później doprowadzi do kolejnego wybuchu epidemii, których, na przestrzeni wieków, było tutaj wiele. Za mojego mieszkania tutaj była to ospa i cholera. Miałem szczęście, żem nie zachorował wtedy. Nawet teraz nie wiem, w jaki sposób mógłbym wtedy zdobyć leki.
Zamieszkałem w opuszczonej izdebce niedaleko domku Shuany. Okolica była spokojna i niegościnna, co za tym idzie - idealna. Jednak nadal musiałem mieć oczy szeroko otwarte. Prędzej czy później list gończy dotrze i tutaj, a wtedy będę się modlił, aby strażnicy sprzed bramy mnie nie rozpoznali. A jeśli nawet, to aby nie rozpoznali mnie teraz. O Shuanę nie miałem się co martwić - była szurnięta i niepoprawna psychicznie, ale wiedziałem, kiedy można było jej zaufać. Nie pisnęłaby o mnie słówka, a nawet jeśli, nazywała mnie Sombra albo el zorro. Obydwa słowa znaczyły moje rzadkie przezwiska, o których nie wiedział nikt poza paroma osobami na całym świecie, które uznałem za godne zaufania. Połowa z nich jednak nie żyła, a druga połowa miała za co mnie nienawidzić. Dialekt ten jednak był niezrozumiały dla przeciętnego człowieka, w tym dla mnie, toteż nie przejmowałem się Shuaną ani trochę.
Zmieniłem wizerunek - ściąłem włosy na krótko, podarłem jakieś ubrania, czarny zarost gęściej pokrył moją twarz niż zazwyczaj (co zwykle doprowadzało mnie do szału), posmarowałem twarz krwią i brudem z ulicy plus włożyłem słomiany kapelusz na głowę, bacznie obserwując. Mieliśmy wieczór - stan lekkoducha niemal całego miasta. Stałem na rynku, przy wejściu do tawerny 'Cztery konie', gdzie kręciło się kilkoro nieźle spitych ludzi. Lokal krzyczał dziesiątkami wciąż spragnionych gardeł. Wiedziałem, że wszyscy tam upiją się do nieprzytomności, że będą siedzieć albo leżeć za kilka godzin w najbardziej kompromitujących pozach i okolicznościach. Przez chwilę im zazdrościłem. Chcąc spędzić problemy z umysłu i zażyć radości, chciałem pójść, wypić, zabić negatywne emocje, zapić zagubienie. Ciężko było się powstrzymać, jednak nie mogłem teraz niczego zawalić. Musiałem zdobyć pieniądze. Czekałem na okazję. Gdy uznałem, że dość ludzi zebrało się w tawernie, wszedłem do środka. Zapadł zmrok.
Nie sposób było się przecisnąć między zatłoczonymi stołami. Ludzie śpiewali, tańczyli w takt wygrywanej muzyki, obściskiwali młodziutkie i starsze kelnerki. Nic nadzwyczajnego. Przecisnąłem się między podpierającym futrynę niskim człowieczkiem w brązowawym kapelusiku i wysokim, chudym jak tyka mężczyzną, który przypominał mi chodzącą śmierć. Jego twarz nie wyrażała emocji.
Ściągnąłem kapelusz, kładąc go na blacie. Wystawiłem gospodarzowi jeden palec, składając zamówienie. Nie przepadałem za piwem. Wiedziałem, że jest ogólnodostępne i najczęściej uderzało do głowy prostym ludziom, stanowiąc odrażające uzależnienie głupców. Zawsze gustowałem bardziej w winach od mocnego, czerwonego, po białe. Ciężko było takie zdobyć, jednak Aire aż opływało w dobrym winie. Tam nie miałem najmniejszego problemu, szepnąć słówko, lub dwa odpowiednim ludziom - nadal miałem dostęp do jednej, niezgorszej winnicy.
A raczej kiedyś miałem.
Ofiary musiały być zawsze nieświadome niebezpieczeństwa, a najlepiej zyskiwało się zaufanie poprzez wspólne spędzanie czasu na podobnej czynności. Wszyscy tu pili, więc jeśli i ja będę, miałem szansę zgarnął trochę złota. Musiałem się tylko pilnować, aby czasem nie stracić nad sobą kontroli. Założyłem maskę pijaka. Jedną z obrzydliwszych, które kiedykolwiek nosiłem.

***

Szukając pieniędzy, miałem okazję dowiedzieć się co nieco o sytuacji politycznej i gospodarczej Rusher - niewiele się zmieniło, odkąd uciekłem - wciąż panował tu brud, głód i niedostatek. Ludzie cierpieli podczas zimy, nie mieli pieniędzy, aby zapewnić sobie nawet najgorsze utrzymanie. Dzieci przez śnieg biegały na bosaka, a nikt nie raczył się jak na razie tym zainteresować. Nie ma pieniędzy, mówią.
Nie miałem podstaw, aby im nie wierzyć. Prawda jest taka, iż miasto nie umiało zapewnić sobie dostatniego utrzymania z handlu czy z przemysłu. Tu były niemal góry - jałowe gleby nie pozwalały na uprawę zbóż czy ziemniaków, wszelkie pożywienie było sprowadzane z daleka, a bywało, że w ogóle nie docierało. Pasterze, którzy paśli bydło i owce w okolicy, nie mieli dość stad, aby w ogóle coś sprzedać. Mięso, co prawda, docierało, ale do gęb tych, którzy za nie płacili.
Toteż nie dziwiłem się entuzjazmowi ludzi, gdy nagle do Rusher zawitała kompania czterech zbrojnych z Armonii, wodząc ze współczuciem po zmasakrowanych ulicach, chaosie i rozpaczy tamtejszej ludności. Kobieta, jadąca na czele, w biało-błękitnych barwach i pancerzu z herbem księżniczki, aż zatkała usta, gdy ujrzała biedę panującą wokół. Ludzie robili z siebie ofiary na ich oczach, i szczerze powiedziawszy, nawet nie musieli się starać. Pokazywali im, jak rzeczywiście jest, wcale nie robiąc wideł z igły.
To dla nich nadzieja, pomyślałem gorzko, a i może nadal realna, jednak to będzie dla mnie zbyt ryzykowne.
Stojąc w niewielkim tłumie jakiś żebraków, przyglądałem się uważnie przejeżdżającym. Wciąż nie mogłem się nadziwić, jakim cudem Cirilla mnie znalazła. Pogoń zrezygnowała ponad tydzień temu, a ja już byłem niemal całkowicie spokojny o to, że ktokolwiek mnie wytropi w tym buszu.
Pomyliłem się.
Nie zauważyła mnie. Słomiany kapelusz i brudna twarz fantastycznie spełniły swoją rolę, ukrywając mnie w środowisku biednych obdartych mieszkańców tego miasteczka lepiej, niż najlepszy i najdroższy kamuflaż, jaki przyszło mi kiedykolwiek nosić. Jednak ta obrona nie była wieczna. Musiałem stąd znikać.
Jeżeli sierżant miała choć trochę oleju w głowie, już wysłała swoich ludzi z rozkazem zamknięcia wszystkich czterech bram. Nikt się nie sprzeciwi rozkazowi rycerza spod bandery księżniczki Anny. Nikt nie opuści miasta, jeśli pani sierżant sobie tego nie zażyczy - chyba, że ktoś przechytrzy strażników.
Gdy zniknąłem z jej widoku, ruszyłem w drogę powrotną ku chacie Shuany. Jeśli ktoś będzie mógł odpowiedzieć na moje pytania, to tylko ona. Wciąż nie rozwiązałem zagadki odnoście 'krwi z krwi', jednak niewidzialny oprawca mógł poczekać. Musiałem się ubezpieczyć.
Wpadłem do jej domu bez ostrzeżenia, w holu miauknął tylko kot. Staruchy nie było, choć, jak zwykle, świeciło się tam mnóstwo świec. Szybko omiotłem wzrokiem pomieszczenie i pognałem na górę. Szukając jakichkolwiek jej śladów. Na próżno. Zwykle nie wychodziła z domu, co wzbudziło we mnie pewne podejrzenia. Machnąłem ręką, dobierając się do moich rzeczy. Płaszcz, strój zabójcy, noże i inna broń leżały na swoim miejscu, ukryte pod siennikiem. Nie miałem czasu do stracenia. Wiedziałem, co będzie za parę godzin.
Nie traciłem czasu w przebieraniu się, szybko zapiąłem wszystkie zamki i guziki. Ukryłem broń, aby nie była widoczna. Usunąłem wszelkie ślady mojej obecności u Shuany, w miarę moich możliwości, czyli niemal wszystko. Na 99% wszystko.
Z ulicy dobiegły do moich uszu kroki. Brzmiały za szybko jak na kobietę po pięćdziesiątce, i były zbyt liczne. Podejrzenia padły na starą wieszczkę, która gościła u siebie tajemniczego gościa w pierwszej kolejności. Mogłem się tego spodziewać po sierżant, dziewczyna nie była głupia. W takim mieście niebezpiecznie było wyrzucać swoich sekretów, gdyż plotki zbyt szybko przenosiły się z ust do ust. Takiej fali nie umiałem powstrzymać. Umiałem ją jedynie stworzyć.
Podszedłem do okna i poprawiłem zapięcia narzuty, zabierając ze sobą zielony kaftan i słomiany kapelusz, który mógł mi się na coś przydać. Wpadłem na całkiem nie głupi pomysł. Plan, który wymagał dopracowania i niewinnej krwi, jednak mógł chociaż na kilka godzin zmylić pościg. Ludzie tu byli wszędzie. Nie było opcji, aby nikt mnie tu nie zauważył. Musiałem poczekać do zmroku. Usłyszałem, jak dwójka... Nie, trójka ludzi o lekkim chodzie wchodzi przez futrynę drzwi, których nie zamknąłem... Szlag.
- Hej, wiedźmo! - zakrzyknął jeden z nich grubym głosem o brzmieniu byka.
Wyskoczyłem przez okno.

***

- Nie masz prawa zamykać bram, nie masz władzy nad tym miastem, sierżancie!
Stłumiony krzyk Pierwszego Radnego Rusher dobiegł do mnie, jeszcze zanim dotarłem pod okno. Uchylone na wieczór.
Miał na imię Roger Fuaust. Plotki przedstawiły go jako wysokiego mężczyznę o surowym wyrazie i głosie wieprza. To drugie było zwykłym kłamstwem, stworzonym pod wpływem nienawiści, czy też żartu. Bajki ludzi jednak w ogóle nie miały się do rzeczywistości. Jego głos brzmiał hardo i należał do kogoś, kto wiedział, czego chce.
Siedziba Fuausta mieściła się niedaleko centrum miasta, w niewielkim dworku, który mógł mieć może sto lub sto pięćdziesiąt lat. Charakterystyczne dla tych niespokojnych i przesądnych czasów były rzeźby demonów, gargulców i surowe, ostre wzory kolumn i płaskorzeźb na ścianach i okiennicach. Ogród był zarośnięty, pogrążony w chaosie, nie śmiałbym ryzykować przejścia przez niego, gdyż roślin tam było po prostu za dużo, aby przejść bezszelestnie. Wybrałem więc drogę ścieżką, która choć w małym stopniu umożliwiała mi taką wędrówkę. Istniało ryzyko, że ktoś właśnie w tym momencie podejdzie do okna, aby spojrzeć na boży świat, a wtedy wątpię, aby nawet pozostanie w bezruchu mi pomogło. Na szczęście jednak ani Cirilla ani Fuaust nie mieli tego typu intencji, pochłonięci rozmową.
Usłyszałem stłumione kobiece westchnienie. Podkradłem się pod murek, oddzielający ogród od dziedzińca i bezszelestnie go przeskoczyłem, czym prędzej spiesząc pod balkon. Rozmowa toczyła się na piętrze. Przykleiłem się plecami do ściany, wytężając słuch i uspokajając oddech.
- Jesteście chciwi i bez honoru, panie Fuaust - warknęła sierżant - Na cóż wam przyjdzie, że nikt nie wejdzie, ani nie wyjdzie z miasta? Cło? Naprawdę uważasz, że parę złotych monet uratuje tych ludzi?
- Mówisz, jakbyś im w ogóle nie współczuła - oskarżył ją Radny - Bezpańskie Ziemie nie mają się tak dobrze, jakby sobie życzyły tego królestwa, co? Turniej się udał?
- Wręcz przeciwnie - wyczułem napięcie w jej głosie - Szukamy mordercy, jego imię jest jawne i każdy, kto będzie milczał w sprawie jego pobytu czy działań, zostanie oskarżony o ZDRADĘ - rzekła dobitnie Cirilla - Twoje działania w każdej chwili mogę przyjąć za właśnie pomoc w ucieczce przestępcy, który ugodził śmiertelnie strzałą Barona Dreanyl, ważnego przedstawiciela handlowego między Aire a Armonią. Chcesz imać się za zdrajcę Armonii i Aire'a? Mam władzę, aby cie wtrącić do lochu.
Usłyszałem śmiech.
- Wy wojskowi lubicie wykorzystywać swoje przywileje, aby zmusić do czegoś człowieka. Te pieniądze są nam potrzebne, a to, że uciekł wam człowiek, który zamordował wam jakiegoś tam lorda...
- ...Barona - poprawiła go Cirilla.
- ...czy też barona, niczego nie ma wspólnego z tym miastem, a ta sprawa jest mi obca. Myślisz, że mało mamy w Rusher morderców, gwałcicieli i złodziei? Myślisz, że naprawdę nie wiem, co się tutaj dzieje?
- Niczego takiego nie twierdzę. Uważam jeno, że w waszym mieście jest człowiek, którego szukam i któremu mam zamiar wymierzyć sprawiedliwość. I uwierz mi, jest lepszy od niejednego waszego mordercy i stwarza zagrożenie dla okolicy. jeśli nie zamkniesz bram, znowu ucieknie, może i nawet kosztem niejednego mieszkańca Rusher. Tylko tyran nie zwracałby uwagi na śmierć obywatel...
- Jakich obywateli? - zapytał sucho. Jego głos sprawił, że nawet mi po plecach przebiegły ciarki - Jakiego królestwa? Kim jesteśmy? Aire'ijczykami? Armonijczykami? Pochodzimy z Aqua'y czy z Fuego? A może z Tierra'y? Jak na to odpowiesz, sierżancie? Czy mamy prawo nazywać się zdrajcami, gdyż nie pomogliśmy WAM, Armonijczykom w schwytaniu kogoś, kto zaszkodził WAM, a nie nam? Co z tej pomocy przyjdzie NAM? Nam i wszystkim innym ludziom mieszkających na tych cuchnących i biednych Bezpańskich Ziemiach, do których nikt nie ma zamiaru się przyznać? Tu żyją ludzie, którzy potrzebują kogoś, kto będzie im przewodził, kogoś, kto pokaże drogę i wyciągnie tę krainę z kryzysu. Tu ŻYJĄ ludzie. Nie koczownicze, dzikie plemiona, które nie mają się gdzie podziać. Nie mamy ziem do uprawy, wszystko, co dostarcza nam świat zewnętrzny, starczy ledwie na tych, którzy mogą za to zapłacić, choć zdarza się, że i tacy głodują. Tu jest brud, ludzkie morale sięgają dna, coraz więcej stąd wyjeżdża, szukając szczęścia gdziekolwiek indziej. Ale ich serca zostają tutaj. Tutaj się urodzili i zawsze będą mieli do królestw żal, że te ziemie zostały wyłączone z jakiegokolwiek systemu. Kto tutaj rządzi? Jacyś zarządcy, którzy i tak swoje sprawy mają w Fuego'a, czy Tierra. My nie mamy NIC. Nie mamy obywatelstwa, nie mamy pieniędzy, żywności, ubrań, środków do życia i godności. Wdzięczność królestwa? Tylko dla Rusher, czy tez dla innych miast, które podupadły przez te ostatnie dwieście lat, jako te wolne miasta, rządzące się własnymi prawami bez środków na utrzymanie? Prawa na nas nałożone nie pozwalają nam na rozwój, wszyscy, którzy mogą nam pomóc uciekają, bo... gdzieś tam jest lepiej. Ja pozostałem. Rządzę tu z Radą od pięciu lat i powoli nasza sytuacja się poprawia. Wiesz dlaczego?
- Dość - ucięła wreszcie sierżant. Usłyszałem szczęk zbroi, kiedy wstawała - Wasza sytuacja jest godna żalu, jednak kiedy ty wylewasz swoje smutki, złoczyńca grasuje. Wybacz mi, jednak nie mogę tracić czasu na takie wywody.
Przez chwilę nastała głucha cisza, która jednak przerwał Gorge.
- Moje kontakty ruszyły do domu kobiety, która od paru dni przetrzymywała człowieka, który najprawdopodobniej pasuje do twojego opisu, pani sierżant - jego głos był spokojny i opanowany. Nie usłyszałem odpowiedzi z jej strony - Jeśli szczęście wam dopisze i to będzie on, będziecie mogli go sobie zabrać. Wtedy wasz pobyt tutaj będzie zbędny, a bramy pozostaną otwarte. Jeśli jednak to nie będzie on, a wy w ciągu pięciu dni i nocy nie znajdziecie sprawcy, macie iść dalej, albo wracać do Armonii. Plotki szybko się rozchodzą, a wasza obecność w Rusher może narazić miasto na dosyć nieprzyjemne sytuacje, których wolałbym uniknąć.
- Niezmiernie dziękuję - odpowiedziała kobieta z poważaniem, elementy zbroi ponownie się odezwały, gdy się pochylała.
- Pięć dni - powtórzył surowo Radny.
- Pięć dni i nocy - potwierdziła Cirilla.
Po tych słowach, wiedziałem, że nic tu po mnie. Ani na dworku, ani w Rusher. Zapadł zmrok, a ja umknąłem cień.
Muszę stąd uciec.

(Zapraszam cię do pisania, Cirillo, oraz każdego, kto ma ochotę. To historia otwarta, dla wszystkich. c:)

2 komentarze: