Strony

Mieszkańcy

3 sierpnia 2015

Od Melisandre

Czarna dziura. Nie tylko ta ziejąca z ziemi po śmierci ojca, ale i ta w sercu. Boleśnie przypominająca o sobie każdej nocy. Bezlitośnie wyciskająca łzy, które nieposłusznie spływają po policzkach. Niepowstrzymanie rozprzestrzeniająca się i zalewająca serce i umysł paraliżującym lękiem i rozpaczą. Wirujące tysiące obrazów dawnych lat i wspomnień. Niechciane cienie przeszłości nieubłaganie rozdrapujące na nowo rany minionych dni.
***
Obudziłam się z cichym jękiem na ustach i z zaschniętymi śladami po łzach na twarzy. Niecierpliwym ruchem przetarłam zaczerwienione oczy i usiadłam na łóżku. Rozejrzałam się po niewielkim pokoiku, który oświetlały ciepłe promienie wschodzącego słońca. Mój wzrok zatrzymał się na drewnianym stojaku, ulubionym miejscu do spoczynku Vincenta.
- Koszmar - zaskrzeczał kruk.
- Tak Vincencie… Niestety znowu… - odpowiedziałam cicho. Zsunęłam się z łóżka i podeszłam do ptaka. Delikatnie pogłaskałam go po łebku, na co on z zadowoleniem zmrużył oczy. Następnie swoje kroki skierowałam w stronę okna i zamaszystym ruchem odsunęłam cienkie zasłonki.
- Piękny dziś dzień. - powiedziałam i otworzyłam skrzypiące okiennice. Był ciepły sierpniowy poranek. Słoneczny blask wpadł do mieszkania i zatańczył wewnątrz pokoju. Delikatny wietrzyk niosący charakterystyczny zapach aglomeracji otulił moją twarz, rozwiewając włosy i wpadając do mieszkania. Dachy domów skąpane były w ognistej poświacie. Pałały wściekłym pomarańczem i makową czerwienią. Na niebie, zmieniającym kolor z głębokiego granatu, na delikatny błękit można było jeszcze dostrzec pojedyncze gwiazdy. Z ledwie słyszalnym westchnieniem odwróciłam oczy od płonącego blaskiem słońca miasta i podeszłam do niewielkiej toaletki. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam bladą twarz z podkrążonymi, szeroko otwartymi oczami i spękanymi ustami. Moje włosy były splecione w luźny, pogmatwany warkocz. Szybko odwróciłam wzrok od mojego odbicia i gwałtownie zerwałam się z krzesła. Żwawym krokiem dotarłam do dużej szafy z ciemnego drewna i wybrałam niezmienny zestaw ubrań. Postanowiłam zrezygnować jednak z czarnej kurtki, ponieważ dzień zapowiadał się ciepły. Następnie szybko zbiegłszy po schodkach, czując powiew skrzydeł Vincenta udałam się do kuchni, w celu przygotowania śniadania. Do wyboru miałam dżem z chlebem i chleb z dżemem. Hmmm… Trudny wybór. Po chwili stwierdziłam, że jednak nie jestem głodna i z krukiem na ramieniu ruszyłam na spotkanie z Vizerysem, po drodze porywając ostatnie jabłko, jakie mi zostało. Oj, widocznie trzeba będzie dzisiaj udać się na łowy…
Jak zwykle zostałam powitana głośnym rżeniem i przyjacielskim szturchnięciem pyska.
- Cześć mój śliczny. - powiedziałam na powitanie, kładąc na dłoni soczyste jabłko, które zniknęło tak szybko jak się pojawiło.
- Dzisiaj mamy kilka spraw do załatwienia, wiesz? - rzekłam z szelmowskim uśmiechem, na co koń tylko potrząsł grzywą z niecierpliwością.
- Hej! Spokojnie! - zaśmiałam się. - Tylko się spakuję i już do ciebie wracam.
Kilka chwil później, jechałam spokojnie wraz z Vizem i Vincentem brukowanymi, brudnymi uliczkami. Choć nadal była wczesna pora, na ulicy panował dość duży ruch, co przykuło moją uwagę. Coś się musi dzisiaj dziać ważnego… Gdy dotarłam na rynek przywiązałam konia do pobliskiego palika, zostawiając wraz z nim kruka. Moi zwierzęcy przyjaciele dobrze się razem dogadywali, toteż nie było powodu do niepokoju.
Ranek, czas rozpakowywania towaru przez handlarzy, to najlepszy czas na małe kradzieże. Chwila nieuwagi sprzedającego i… Jabłko czy inny smakołyk wędruje do mojej kieszeni. Bezszelestnie podeszłam do jednego ze straganów i gdy gruba sprzedawczyni odwróciła się by rozpakować kolejną porcję owoców, szybko porwałam ze straganu kilka śliwek, dwie dojrzałe brzoskwinie i oczywiście trzy jabłka. Następnie szybko oddaliłam się, mieszając z tłumem. Podeszłam do innego stanowiska. Jego właścicielką była stara babcia Teofila. Wszyscy tak an nią mówili. Nigdy nie miałam serca jej okradać, za to często przychodziłam posłuchać jej ciekawych opowieści.
-  Dzień dobry Pani – powiedziałam, szczerząc zęby.
- Witaj dziecinko. W czym mogę służyć? - odpowiedziała staruszka z uśmiechem. W kącikach jej oczu pojawiły się radosne zmarszczki.
- Poproszę pięć marchewek i dwa jajka – odparłam.
- Już podaję złotko. – powiedziała.
Postanowiłam zapytać się jej o nadzwyczajny ruch, który panował od rana.
- Wie Pani może, skąd ten tłum dzisiaj? – zapytałam.
- Jutro odbywają się obrady pięciu królestw skarbie – odpowiedziała babcia.
- Ach tak… Ale co to ma wspólnego z tym całym gwarem. Jeżeli odbywają się jakieś obrady, to i tak będą one miały miejsce w pałacu w Armonii, nieprawdaż?
- Masz rację słonko, ale dla wszystkich jest to ważny dzień, ponieważ od wyniku rozmów politycznych między krainami zależy nasze dobro.
- No tak… - odparłam zamyślona – Dziękuję Pani bardzo.
- Do zobaczenia złotko! – powiedziała staruszka radośnie się uśmiechając.

***
- Banda cholernych złodziei… - mruknęłam pod nosem. Obradują sobie w pięknym zamku, jedzą wykwintne dania i pija najlepsze trunki. Bawią się do rana i korzystają z uciech opłacanych przez biednych wieśniaków, podczas gdy ci ludzie nie mają co do włożyć do garnka. Boże… Wszystko jest takie niesprawiedliwe. Wiem, że brzmi to żałośnie, ale czy to nie prawda?
Z tych niewesołych rozmyśleń wyrwała mnie banda biegnących i krzyczących dzieciaków, które o mały włos nie wpadłyby na Vincenta. Obawiam się, że to spotkanie nie wyszłoby im na dobre.
- Uważajcie trochę! – wrzasnęłam za nimi, marszcząc brwi i przyjmując wyraz twarzy surowej wiedźmy.
- Ale królowa! – odkrzyknął jeden z małolatów, zatrzymując się na chwilę.
- Co królowa?
- No królowa jedzie! – odparł i potykając się o nierówny bruk pobiegł na swoimi kolegami.
Z zaciekawieniem wyjrzałam za róg uliczki, w stronę, w którą biegły dzieci. Zobaczyłam zbiegowisko ludzi, którzy popychając się wzajemnie tworzyli niezły gwar. Zwartym szeregiem otaczali z dwóch stron główną ulicę miasta. W takim razie, dzieciak miał rację… Zsiadłam  z konia i zostawiwszy go za rogiem ulicy udałam się w stronę tłumu. Przepychając się delikatnie pomiędzy zaciekawionymi ludźmi przysłuchiwałam się ich rozmowom.
- Rzadko się zdarza, żeby nasza królowa przejeżdżała przez ulice miasta - rzekł jeden gruby jegomość w kolorowym kapeluszu.
- Tak, tak… To prawdopodobnie z okazji jutrzejszych narad. – zaskrzeczała stara kobieta z chustą na głowie o zakrzywionym nosie i śniadej twarzy pooranej zmarszczkami.
Przesuwając się dalej wśród tłumu zdołałam usłyszeć dialog, który bardzo mnie zaciekawił. Prowadzili go dwaj chłopcy mniej więcej w moim wieku. Mówili szeptem, domyśliłam się, że treść rozmowy nie jest przeznaczona dla wszystkich, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało.
- O której? – zapytał jeden z nich przyciszonym głosem.
- Ciszej idioto! –warknął jeden z nich. – O siódmej. Przed wejściem do kuchni.
Mówił tak cicho, że ledwo go słyszałam.
Wtem chłopcy przerwali rozmowę, co przywróciło mnie do rzeczywistości i spostrzegłam, że rozmowy przycichły, a ludzie zaczęli niespokojnie się kręcić i wychylać głowy. Co oznaczało tylko jedno… Królowa się zbliżała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz