Strony

Mieszkańcy

2 sierpnia 2015

Od Anny

Ciepłe promienia światła wpadły do pokoju przez uchylone zasłony. Niechętnie otwarłam jedno oko. Nie, jeszcze nie pora na wstawanie. Leżałam spokojnie w półśnie, gdy drzwi do mojej komnaty zaskrzypiały.
- Wstawaj, Anno - usłyszałam ledwo.
- Jeszcze.... Chwila... - mruknęłam automatycznie, nie podnosząc nawet powiek.
- Wstawaj! Już 11.
11... 11... CO?!
- Jak to 11?! Marho! Hafv tei junce! Dlaczego nie obudziłaś mnie wcześniej! - wyskoczyłam jak poparzona z łóżka, zrzucają kołdrę i poduszki. I podbiegłam do toaletki, na której stała miska z wodą przyniesiona przez służkę.
- Spałaś tak słodko, jak mały kurczaczek - odpowiedziała, otwierając zasłony i posyłając mi swój babciny uśmiech.
- Nienawidzę jak porównujesz mnie do kurczaczka - rzekłam, mocząc twarz w wodzie. - Gdyby ktokolwiek to usłyszał wyśmiałby mnie, jak i ciebie. Poza tym wiesz, że mam dziś wyjątkowo dużo na głowie.
Martha uporała się z zasłonami, a ja z myciem. Chwyciłam szczotkę i zaczęłam czesać włosy. Robiłam to w dziwny sposób, bo nie łatwo jest połączyć łagodne czesanie z szybkim czesaniem. Postanowiłam zostawić dziś włosy opuszczone - na robienie fryzur nie było czasu.
Martha ruszyła powolnie, jak to ona, w stronę mojej dębowej szafy i zaczęła przeglądać suknie.
- Co dziś przywdziejesz? - odezwał się melodyjny głos, który dawniej śpiewał mi do snu.
- Tę zieloną.
- Dobrze, to tę białą bez ramion - powiedziała beznamiętnie.
- Coś za bardzo się rządzisz, jak na służkę - mruknęłam trochę gburowato.
- I opiekunkę, nie zapominaj. A ty coś mrukliwa dziś jesteś, jak na siebie.
Spojrzałam na nią. W odpowiedzi łypnęła mi tym swoim karcącym spojrzeniem.
- Dzisiaj ten rokosz w Sali, to nie możesz iść w tej zielonej. Za mało jest gustowna.
- Aha. Czyli mam wyglądać jak, za przeproszeniem, panna lekkich obyczajów?
Martha zaśmiała się, po czym znów przybrała poważną minę. Wyciągnęła z szafy białe baletki.
- Miarkuj się, Anno. Mówię tylko, że powinnaś wyglądać elegancko. Kto wie, kogo spotkasz po drodze.
Nie odpowiedziałam. Wstałam od toaletki. Martha wyszła, bym miała czas na przebranie się. Zdjęłam szybko wieczorną tunikę i założyła bieliznę. Zaczęłam wkładać już suknię, gdy Martha przyszła z powrotem. Pomogła wkładać mi suknię. W ciszy. Ostatnio rozmowy nam się nie kleiły.
- Trzeba odnowić sufit mojej alkowy - podjęłam pierwszy, lepszy temat.
- Masz rację. Trochę już farba szarzeje. W wolnej chwili poproszę Squusa, żeby się tym zajął.
Squus był nadwornym "odnawiaczem", jak to określała Martha.
Dalej rozmowa się urwała. Służka wyszła szybko z pokoju, żegnając się cicho. Sama już ubrałam na stopy buty i założyłam diadem. Mimowolnie spojrzałam w stronę okna. Na zewnątrz był piękny, sierpniowy dzień. Drzewo Miłości już puszczało kwiaty, przysłaniając jawiące się na horyzoncie Miasto Harmonii. W takie dni nie chciało mi się nic robić. A już na pewno nie siedzieć w papierach.
Nie było jednak czasu na podziwianie widoków. Chwyciłam papiery, które wczoraj czytałam, a dzisiaj leżały na podłodze pod łożem. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi
- Księżniczko - powiedział gruby głos kamerdynera Fago - Śniadanie podano. Czy Wasza Wysokość raczy zjeść w komnacie, czy w jadalni?
Nie lubiłam, kiedy ktoś zwracał się do mnie ze zbytnią powagą, a Fago był w tym mistrzem. Co znaczyło, że jego też nie za bardzo lubiłam. Ale nie chciałam mu zrobić przykrości, wyrzucając go.
- Zjem w jadalni, Fago. Zawołajcie przy okazji popiśnika, będę wypełniać dokumenty.
- Oczywiście, księżniczko - i wyszedł.
Zebrałam papierzyska do końca i wyszłam z pokoju, podążając za kamerdynerem.
Po chwili byłam już na dole, zajadając owoce i dyktując popiśnikowi (którego nie znałam) co ma pisać. Czytanie dokumentów, uzupełnianie spraw i inne tego typu sprawy, których z całego harmideru związanego z władaniem nie lubiłam, zajęło mi dobre 3 godziny. Po tym wszystkim zabrałam się za listy. Listów zawsze miałam pełno, a na każdy należało odpisać. Te bogatsze, pisane na papeterii pochodziły zwykle od rodziny, czy od innych władców. Ewentualnie od szlachty. Te biedniejsze, pisane na tabliczkach, czy na zwierzęcych skórach od poddanych (głównie mieszczan). Tym razem było 7 wiadomości. Jedna, typowo, od cioci Rumeny. 3 listy dotyczące zapłaty za owoce i mięso. List od księcia Guhy'ta z Ewetallu, który zignorowałam. Oraz 2 listy od władz Miasta Harmonii dotyczące spraw sądowych. Na 2 ostatnie odpisałam, ten od cioci Rumeny dałam na toaletkę, by odpisać potem, a od księcia wrzuciłam do szafeczki z podobnymi listami.
Zawołałam posłańca, przekazałam mu 3 rachunki i kazałam zapłacić złotem za towar. Od pisania bolała mnie już ręka.
Poszłam do pokoju. Łoże było już usłane usłane. W misce jarzyła się czysta woda. Na kozetce położona filiżankę z tierrową herbatą, której zapach unosił się w pokoju. Wyjrzałam przez okno. Patrząc po słońcu dochodziła 16, co znaczy, że pora ruszać.
- Tíwelo! - krzyknęłam.
W mgnieniu oka usłyszałam kroki na korytarzu, a sekundę później rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejdź - powiedziałam łagodnie.
Niski, rudowłosy mężczyzna wszedł i skłonił się. Jego ognisto-czerwona broda prawie dotykała ziemi podczas ukłonu. Wyprostował się i zapytał delikatnie:
- Księżniczka wołała.
- Tíwelo, odwołaj proszę naukę tańca na dziś. A! I strategię odłóż na późniejszą godzinę.
- Oczywiście, księżniczko - powiedział piskliwym głosem. - Do usług, księżniczko.
Ukłonił się ponownie, a ja próbował nie zaśmiać się, kiedy ruszając potknął się o dywan. Zreflektował się, wygładził ubranie i wyszedł, cichutko zamykając drzwi. Zawsze był lekko sromotliwy.
Po chwili co sobie przypomniałam.
- Tíwelo! Czekaj jeszcze!
Uchylił drzwi i wysunął przez nie samą głowę.
- Tak, Księżniczko? - zapytał szybko.
- Szykuj konia.
Służący odważył się jednak przejść przez próg i zapytał spokojnym głosem:
- Księżniczka życzy sobie jechać na Prinsessie, Perle, czy przygotować normalny powóz?
- Pojadę na Prinsesse. Dziękuje, Tíwelo.
- Do usług księżniczki - powiedział i skłonił się, tym razem tak nisko, że prawie uderzył czołem o posadzkę.
Spakowałam szybko, co miałam spakować i wyszłam z komnaty. Przeszłam korytarzem, potem schodami w dół, mijają szereg ustawionych tam zbroi. Doszłam do głównego holu, na suficie, które widniały piękne freski. Minęłam kryształowy żyrandol i zeszłam schodami w dół. Jak zawsze w holu kręciło się kilku strażników i rycerzy. Każdy ukłonił się, a ja odpowiadałam skinieniem dłoni.
Podeszłam do drzwi. Na mój znak otwarło je dwóch przydrzwiowych (jak to ich Martha nazywa). Również mi się skłonili. Na zewnątrz już czekała Prinsesse, przytrzymywana przez młodego stajennego. Miała na sobie swój piękny, złoty ekwipunek, który dostałam dawno temu od ojca. Najlepsze rzeczy na konia na świecie. Stajenny na mój widok ukłonił się (a jakże) i dał obok konia podnóżek. Wspięłam się na podnóżek, po czym wskoczyłam do zdobionego siodła. Stajenny zabrał podnóżek i odsunął się. Przycisnęłam łydkę do Prinsessy i ruszyłyśmy.
Zjechałam z drogi do pałacu i pojechałam w boczną uliczkę. To była nieliczna okazja pojechania gdzieś bez straży. Wszystko dlatego, że należało ukrywać sposób dotarcia do Sali Obrad. A przynajmniej ja starałam się to trzymacz w sekrecie. Oczywiście stwarzało to pewne niebezpieczeństwo. Zawsze mogłam wpaść na jakąś chaszę, czy innych rabusiów. Ale na razie nic się nie stało. Po za tym miałam moją Prinsesse, która pomimo tego, że wlokła się podczas drogi do Sali, umie rozpędzić się do niebywałej prędkości.
Stary drogowskaz pokazywał kierunki do Miasta Harmonii i Wodospadu Życzeń. Ruszyłam tym pierwszym. Wejście do Sali znajdowało się w pobliżu Drzewa Miłości, a roślina ta rosła w drodze do Miasta. Prinsesse wolno szła polną dróżką. Jej kremowe, długie do ziemi włosy lekko powiewały na wietrze. Miała je na tyle obcięte, by nie dotykały ziemi. Uszy sterczały jej wysoko, nasłuchując okolicznych odgłosów. Wydawała się bardzo zainteresowana wszystkim. W końcu nie za często wychodziła poza białe, zamkowe mury.
Dojechałyśmy do dram ogrodu Drzewa Miłości. Czarne ogrodzenie z niebieskimi świetlikami w niektórych miejscach. Istne dzieło. Zsiadłam z konia. Wzięłam wodzę w dłoń i ruszyłam przed siebie. Zawsze lubiłam chodzić pod Drzewo Miłości. Było tu tak pięknie, romantycznie i kolorowo. Zapach z Drzewa rozchodził się po całym ogrodzie. Był słodki i kojący. Lecie zawsze było tu najpiękniej. Szczególnie, że czarno-kore Drzewo wypuszczało już kwiecie. Małe pomarańczowe-różowe kwiatuszki o świecących na niebiesko środkach. W Walentynki będzie zamiast nich pełno owoców.
Wokół drzewa gdzieniegdzie porozstawiane były kamienie z wyrytymi i również świecącymi na niebiesko runami. Nikomu na razie nie udało się odczytać tych run. Co nie zmieniało faktu, że świetnie komponowały się z Drzewem Miłości i ogrodzeniem.
Poza tym najważniejszym, w ogrodzie były też inne drzewa i krzewy (wszystkie w odcieniach różowego, czerwonego, pomarańczowego i niebieskiego). Właśnie do jednego z nich zmierzałam.
Mijając Drzewo Miłości poklepałam je po czarnym pniu. Szłam dalej, ciągnąc obok siebie kremową klacz o bystrym spojrzeniu. Doszłam do jednego z wysokich akacjo-podobnych drzew, zwanych Teliami, obeszłam je dookoła i upewniłam się czy to to właściwe. Miało sporej grubości pień. W końcu szturchnęłam mały kamień z runami, który leżał nieopodal drzewo. Mechanizm zazgrzytał cicho a w pniu Telii zaczęła pojawiać się dziura. Wrota się podniosły. Zostały one tak skonstruowane, żeby zmieścić konia. Wprowadziłam Prinsesse i weszłam do środka.
Teliowe wrota zamknęły się momentalnie, z trzaskiem. Prinsesse poruszyła się niespokojnie, lecz nic nie zrobiła (czasem lubiła sobie coś kopnąć dla uspokojenia - np. mnie). Było zupełnie ciemno i tylko światło pochodni sprawiało, że widziałam cokolwiek. Wzięłam ją do ręki i ruszyłam podziemnym tunelem. Zawsze zastanawiało mnie jak to jest, że te pochodnie świecą zawsze.
Prinsesse ledwo przeciskała się w niskich tunelach, ale jakoś dawała radę. W końcu doszłyśmy do jej przystanku - w tunelu była wydrążona dodatkowa grota. Była dosyć spora, miała kilka pochodni i rosła tu trawa - dobre miejsce dla konia. Weszłam do środka i przywiązałam moją klacz do wystającego kawałka drewna. Popatrzyła na mnie i z wolna spuściła łeb. Zaczęła skubać trawę. Poklepałam ją po łopatce i ruszyłam dalej, trzymając migającą pochodnie w prawej ręce. Szłam korytarzami jeszcze około 5 minut.
Dotarłam do dużych drewnianych drzwi, na których wyryto znak Armonii. Otworzyłam je, mocno na nie napierając. Starałam się nie opuścić pochodni.
Drzwi otworzyły się z cichym piskiem. Moim oczom ukazała się Sala Obrad.

(Aron? Mattias? Ruth? Mer? Axel? Lyrinn?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz